Zimerman w Łodzi

Wpadł tu jak meteor i teraz już pewnie pędzi samochodem z powrotem do siebie do domu. Odwiedził salę koncertową Akademii Muzycznej na Żubardzkiej, ale niestety nie po to, żeby grać, tylko by otrzymać doktorat honoris causa od tej uczelni.

Uroczystość była niemal familiarna, momentami nawet zabawna, a momentami wzruszająca. Mowom, jak to przy takich okazjach bywa, nie było końca, co jeden mówca to mówił śmieszniejsze rzeczy i to szło crescendo.

Zaczęło się jednak wzruszająco. Laudację wygłosił prof. Piotr Paleczny, który był już promotorem kolegi przy doktoracie h.c. na warszawskiej uczelni (zdarzyła się też kiedyś sytuacja odwrotna, co dzisiejszy bohater dnia skomentował „Dwa jeden dla ciebie”). Nadmienił, że uczelnia ta nadała już takie doktoraty wspaniałym muzykom, od Aleksandra Tansmana i Kiejstuta Bacewicza począwszy po Teresę Kubiak, Teresę Żylis-Garę, Wandę Wiłkomirską czy Jerzego Semkowa i Jana Krenza.

Wspominał, jak poznał Krystiana Zimermana jeszcze w Dusznikach na parę miesięcy przed wygranym konkursem – przysłał go prof. Andrzej Jasiński (był dziś na sali wraz z całą grupą ze Śląska), żeby się poznali i żeby coś zagrał. Powiedział, że nigdy nie zapomni wykonania Scherza E-dur przez młodziutkiego, zaledwie 18-letniego Krystiana – już wtedy nie było wątpliwości, co może się wydarzyć za te parę miesięcy. I się wydarzyło, ale – jak powiedział prof. Paleczny – „zaimponowały mi spokój Krystiana, rozwaga i doświadczenie jego profesora oraz mądrość najbliższego otoczenia”. To było bardzo ważne w tym momencie.

Nie wyliczał wielkich dyrygentów, z którymi Zimerman współpracował, za to poświęcił więcej słów niezwykłemu pomysłowi, jaki było założenie w 1998 r. Polish Festival Orchestra i jego bezprecedensowe tournee po świecie w kolejnym roku (150-lecie śmierci) z koncertami Chopina (było ich 39 – tyle, ile lat przeżył Chopin). Mowa też była o tym, jak dokonał w Salzburgu prawykonania napisanego dlań Koncertu fortepianowego Lutosławskiego – tu akcent osobisty: po prawykonaniu Zimerman wysłał Palecznemu kopię autografu tego koncertu napisanego ręcznie przez Lutosławskiego, dzięki czemu i on włączył to dzieło do swojego repertuaru. Nie można też było w tym miejscu nie wspomnieć o tym, ile doktorant poświęcił czasu na popularyzację dzieł Grażyny Bacewicz, współpatronki tej uczelni wraz ze swym bratem Kiejstutem.

Po wręczeniu w swoich podziękowaniach nowy doktor h.c. zaczął od prof. Jasińskiego i od wyznania, że „są ludzie, którzy nie mieli ojca – ja miałem dwóch”. Profesor był „człowiekiem, który nauczył mnie w życiu właściwie wszystkiego. Dzięki profesorowi potrafię też wbić robaka na haczyk i łowić ryby, mam nadzieję, że to jeszcze razem zrobimy”. Tu oczywiście ogólny śmiech i brawa.

Po ukłonach w stronę promotora i uczelni podziękował osobie, która nie mogła być z nami: Grażynie Bacewicz. „Jej właściwie zawdzięczam jeden z większych konkursów, które utorowały mi drogę: Konkurs Beethovenowski w 1973 roku w Czechosłowacji. W ostatnim etapie grałem sonatę Grażyny Bacewicz i jury powiedziało wprost, że dzięki tej sonacie otrzymałem nagrodę. Po tej nagrodzie był koncert w Wiedniu, w Weimarze, dałem 15 koncertów w Polsce w cały sezon 1973/74 – dziś już nie jestem w stanie tyle grać, a latem 1974 r. zostałem zaproszony na Promsy do Londynu z II Koncertem Rachmaninowa, którego nie mogłem wykonać z tego powodu, że musiałem jechać na Konkurs Chopinowski. Tak że ta wdzięczność dla Grażyny Bacewicz zaczyna się bardzo wcześnie. Próbowałem ten dług spłacić, dzisiaj rano jeszcze liczyłem ilość wykonań i było ich koło stu. Pamiętam tę walkę na początku o kompozytorkę, czego w wielkich krajach zachodnich nikt nie chciał zaakceptować i zawsze mi mówiono: lepiej graj Chopina. Aż w końcu zagrałem Chopina, ale na bis zagrałem sonatę Bacewiczówny. I proszę sobie wyobrazić, po koncercie przyszła publiczność z pytaniami: co to za utwór, co to za piękna muzyka? A ja: to jest ten utwór, którego nie chcieliście słyszeć”.

Drugą osobą związaną z Łodzią, do której wystosował osobiste podziękowania, był Artur Rubinstein, „którego miałem przyjemność poznać zaraz po konkursie i zaprosił mnie do siebie do domu, bardzo szlachetnie dzielił się ze mną swoimi doświadczeniami, niezwykle ciekawymi historiami, opowiadał mi o Ravelu, o malarzach francuskich – oni wszyscy byli jego kolegami. Spotkał nawet śpiewaczkę, która z Chopinem opracowywała pieśni. Pytałem, co mu powiedziała, a on: wie pan, jest pan za młody, żeby to zrozumieć. I bardzo dobrze to rozumiem, bo często powtarzam dziś jego zdania, formułując własne myśli”. Wcześniej jeszcze opowiadał nam, że był jedną z ostatnich osób, które rozmawiały z Rubinsteinem w jego życiu.

Na marginesie dodam, że szykuje się nowa płyta KZ, tym razem z muzyką kameralną, ale jeszcze nie mogę napisać, co to będzie.

Nie będę już streszczała tego, co się dalej działo, powiem tylko, że w części artystycznej wieczoru wystąpiła orkiestra PRIMUZ założona i prowadzona przez skrzypka i profesora tej uczelni Łukasza Błaszczyka już ponad dekadę temu. Grała Koncert na orkiestrę smyczkową Grażyny Bacewicz – naprawdę znakomicie. Dyrygent-skrzypek idzie tropem Marka Mosia: jego orkiestra też składa się z jego studentów oraz absolwentów (niektórzy wyjeżdżają, bo znajdują pracę gdzie indziej, ale przy tak ważnych okazjach przyjeżdżają). Przed występem powiedział kilka słów w imieniu dawnych członków Polish Festival Orchestra, których delegacja przyjechała na uroczystość – on sam też w niej grał. Zwrócił się bezpośrednio do maestra, wspominając: „Nauczyłeś nas wszystkiego, nauczyłeś nas, że nie ma takiego piana, którego nie można zagrać jeszcze ciszej i nie ma takiego forte, które nie mogłoby być donośniejsze, a mezzo forte to zło wcielone” (tu orkiestrowicze na widowni wyrazili swój entuzjazm, a ja sobie przypomniałam te rozważania – Dominik też był przecież w tej orkiestrze). Widać, że muzycy, którzy grali w PFO, zostali na swój sposób naznaczeni. A PRIMUZ grywa na różnych uroczystościach uczelni i chciałoby się już, żeby była szerzej znana w kraju – naprawdę na to zasługuje.

Jeszcze wspomnę, że w sali koncertowej AM na Żubardzkiej byłam pierwszy raz. Niebrzydka, ma bardzo przyzwoitą akustykę, ok. 300 miejsc. Leży na uboczu, ale ponoć służy dzielnicy jako miejscowa filharmonia. Mnie się to wydawało u czorta na kuliczkach, ale w rzeczywistości z hotelu na Piłsudskiego jechałam tam tramwajem niewiele ponad kwadrans.