Marek Janowski w 40-lecie SV

Koncerty z tym dyrygentem to dla Sinfonii Varsovii już doroczny rytuał. Kiedyś grali Beethovena i Brahmsa (Beethovenem Janowski też zainaugurował w grudniu jubileusz SV), dziś – Haydna i Brucknera.

Jak zawsze mogliśmy podziwiać jego mistrzostwo, elegancję, precyzję i pamięć – Haydna to jeszcze można zrozumieć, ale monumentalną IV Symfonię Brucknera również dyrygował bez nut. Imponujące, zważywszy zwłaszcza, że w lutym skończy 86 lat (jednak jeszcze ma pięć lat, żeby pobić w tej dziedzinie rekord Skrowaczewskiego).

Pamiętam, że muzycy się stopniowo z tym dyrygentem docierali – pierwszy ich wspólny koncert nie był zachwycający. Z czasem rozumieli się coraz lepiej, a teraz naprawdę wszystko chodzi jak w zegarku. Inna sprawa, że skład orkiestry się zmienia – dziś grało w niej trochę młodych muzyków, którzy są na stażu w ramach Akademii Sinfonii Varsovii (w tym roku już 13 edycja). To dla nich wspaniała szkoła zagrać pod taką batutą.

Symfonia B-dur „La Reine” Haydna była urocza, z dopracowanymi niuansami, figlarnymi ozdobnikami i dworskimi ukłonami. A po przerwie – całkowite przeciwieństwo, czyli IV Symfonia „Romantyczna” Brucknera (w drugiej wersji – z 1880 r.). Tym razem podtytuł pochodzi od kompozytora, a odnosi się do ogólnego nastroju, do snutej opowieści. Bruckner w listach sugerował dokładniejszy program, ale ja nie umiem popłynąć przy tej muzyce wyobrażając sobie średniowieczne miasto o świcie, poranne wezwania rogu z wieży ratuszowej i rycerzy na koniach jadących na polowanie (to ma podobno obrazować pierwsza część). Owszem, to polowanie jest obecne w wejściach waltorni, ale specjalnie się do jakiegoś obrazka tu nie przywiązuję. Co więcej, w momencie jednej z kulminacji przypomniało mi się raczej, co Gostek pisał tu o sygnałach pociągów. Nieważne, ale przede wszystkim fascynowała wieloplanowość, jaką dyrygent z orkiestrą tu stworzyli – dotyczy to zresztą całego utworu. Wszystkie grupy instrumentów spisały się wspaniale: dęte drewniane, blaszane, smyczki. W chorale z drugiej części po raz pierwszy wyczułam jakieś pokrewieństwo z Gesualdem. Laendlerowe krótkie trio Scherza (w drugiej, „myśliwskiej” wersji) jest z kolei jakby zapowiedzią Mahlera.

Niesamowite, jak Janowski potrafi utrzymać napięcie. Także w zakończeniach poszczególnych części, które po prostu zastygały i na kilka sekund sala wraz z muzykami wstrzymywała oddech. A na końcu – oczywiście stojak. Należał się.