Dawna Polska w Europie

W czasach renesansu modne były tańce polskie. W czasach baroku pisano opery o Polsce. Niekoniecznie prawdziwej.

W niedzielne popołudnie na Zamku Królewskim – bardzo przyjemny, niemal relaksacyjny godzinny koncert duetu, którego naszym miłośnikom muzyki dawnej przedstawiać nie trzeba: Corina Marti i Michał Gondko. Ona tym razem tylko na klawesynie, bez fletów; on na lutni. Program wokół różnych tabulatur z XVI w.; głównie tej Jana z Lublina (Corina kilka lat temu nagrała solową płytę utworów z tej tabulatury, tutaj rozmowa z nią na ten temat), ale też z tabulatur niemieckich (choć również tańce polskie), a w to wplecione jeszcze pojedyncze drobiazgi Mikołaja Gomółki czy Wacława z Szamotuł. Bardzo ładnie się te dźwięki splatały – grali razem albo osobno. „Tańce polskie” z tych czasów były na dwa, z drugą, szybszą częścią na trzy, i tym samym przypominały raczej włoskie pawany i gagliardy; właściwie nie bardzo wiadomo, na czym ich szczególna polskość polegała – polonezy miały dopiero wejść w międzynarodowy obieg muzyczny, ale jak widać nazwanie tańca polskim było „na fali”.

Wieczorem w FN soliści i {oh!} Orkiestra pod kierownictwem Martyny Pastuszki zaprezentowali kolejną „polską” operę barokową: Venceslao, re di Polonia Antonia Caldary. Martyna Pastuszka wygrzebała nie tak dawno tę partyturę w wiedeńskich archiwach. Jednak wbrew temu, co tutaj napisano, librecista Apostolo Zeno nie miał raczej na myśli żadnego konkretnego Władysława. Max Emanuel Cencić, który patronował temu koncertowi i śpiewał rolę tytułową, podkreślał na konferencji prasowej, że te „polskie” opery nie były przecież operami dla Polaków. Że było to po prostu wykorzystanie egzotyczności Wschodu, nie bardzo dalekiego, ale jednak. Dlatego wszystko jedno, jak bardzo daleko ma się ta treść od prawdy – a nie ma z nią nic wspólnego, to czysta bajka. I to dość karkołomna: król ma dwóch synów, obaj kochają się w tej samej księżniczce, ona woli młodszego, razem wymyślają intrygę i napuszczają przyjaciela, generała, żeby zalecał się do księżniczki. Starszy zamierza zabić zalotnika – i przez pomyłkę morduje brata. Ojciec ma więc dylemat: czy być dobrym królem, czyli skazać mordercę na śmierć, czy być dobrym ojcem i przebaczyć synowi. A jeszcze przy okazji pojawia się księżniczka litewska, której starszy brat i morderca przyrzekł małżeństwo, a teraz się wypiera. Zawiłe, ale happy end być musi, więc winny nie zostaje ukarany, przeciwnie, wstępuje na tron żeniąc się z ową księżniczką litewską.

Ma to pięć aktów i jest baaardzo długie. Wiadomo, jak ludzie zachowywali się wówczas podczas przedstawień operowych i z pewnością mało kto śledził akcję uważnie od początku do końca. Dziś trzeba było trochę skrócić, a i tak trwało to trzy godziny z przerwą i było trochę nużące, bo nie było napisów ani dokładniejszego opisu libretta. Dopiero w trakcie koncertu znaleźliśmy ze znajomymi w internecie to i po tytułach arii orientowaliśmy się, gdzie jesteśmy, co zostało przestawione, a co wyrzucone – pewnie też dlatego nie tłumaczono tekstu, bo powstałby bałagan. Sama muzyka naprawdę jest świetna, ale w oderwaniu od treści jeszcze bardziej odczuwa się, że jest konwencjonalna do bólu, układana z powszechnie znanych klocków, choć trzeba przyznać, że nader umiejętnie. Było też to bardzo dobrze grane i śpiewane, zarówno przez panie – Sophie Junker (Lucinda) i Sonję Runje (Erenice), jak panów – poza tytułowym bohaterem 24-letniego soprana z Hondurasu Dennisa Orellana (Alessandro), kontratenora Nicholasa Tamagnię (Casimiro), tenora Stefana Sbonnika (Ernando) i barytona Tomáša Krála (Gismondo). Całość była, jak to z Martyną Pastuszką, bardzo dziarska i mimo że skończyła się po 22:30, to jeszcze było na bis powtórzenie wielkiego finału z trąbkami.