Wreszcie Strawiński
Bojkot bojkotem, ale kancelowanie akurat Strawińskiego było wielkim idiotyzmem. Zwłaszcza że Persefonę, którą dziś wykonano w FN (po raz pierwszy w tym miejscu!), można właściwie zaliczyć do kultury francuskiej.
Po pierwsze, tekst użyty w tym dziele jest autorstwa André Gide’a, a powstało ono dla tancerki Idy Rubinstein, tej samej, dzięki której mamy Bolero Ravela. Forma Persefony to melodrama (takiego terminu użył Strawiński), w której występuje tenor, tancerze, recytatorka, chóry dziecięcy i mieszany oraz wielka orkiestra. Tak bywała i bywa wystawiana, ale w wykonaniach koncertowych jest raczej rodzajem oratorium. I tu po drugie: tego typu oratoria według mitów czy legend pisywało się w tej epoce w Paryżu, weźmy choćby Le Roi David i Jeanne d’Arc au bûcher Arthura Honeggera. A Strawiński miał już za sobą Króla Edypa – rzecz absolutnie niezwykłą i wstrząsającą.
Persefona może wstrząsająca nie jest, ale tak samo wpisuje się w nurt mityczny, klasycyzujący. Jest to jednak klasycyzm à la Strawiński, czyli opierający się na szczególnej, cierpkiej harmonii, jak określił ją kiedyś Tadeusz A. Zieliński próbując ująć wiele lat temu w „Ruchu Muzycznym”, na czym właściwie polega „strawińskość”, dzięki której rozpoznajemy tego kompozytora nawet w różnych stylach. Persefona jako postać tylko mówi; tenor występuje w roli kapłana, a zarazem narratora. Jest tu pewna hieratyczność jak w Królu Edypie, bo utwór odnosi się do misteriów eleuzyjskich, poświęconych Demeter i Persefonie.
Mityczna historia opowiedziana przez Gide’a jest trochę zmodyfikowana. Owszem, jest o porwaniu przez Plutona (właściwie powinno być Hadesa, bo Persefona i Demeter to greckie wersje, a Pluton – rzymska; mowa też o Merkurym zamiast Hermesa), ale dołączony jest wątek Demofona/Triptolemosa, chowanego przez Demeter jako ziemskiego męża dla Persefony (w micie Demofon i Triptolemos są braćmi, a z Persefoną nie mają nic wspólnego), która dzięki temu może kursować między Hadesem a ziemią, zależnie od pory roku.
To wielka siła Strawińskiego, że dzieło mogło się spodobać nawet w tak niedoskonałym wykonaniu. Chóry były świetne (Artos i FN), znakomity tenor Andrew Staples, trochę pretensjonalnie recytowała Judith Chemla, a orkiestra wydawała się jakaś niemrawa mimo wielkich starań francuskiego dyrygenta Maxime’a Pascala. To godzinne dzieło było chyba dla niej trochę za trudne – nie grywała od dawna takich rzeczy. Mimo tego, że jest mniej dramatyczne od Króla Edypa, dzieło to również można zagrać porywająco, jak w tym legendarnym wykonaniu.
W pierwszej części była jeszcze Pastoralna Beethovena – dyrygent dawał tak szybkie tempa, że orkiestra chwilami nie nadążała. Ale brzmiała całkiem nieźle, jak na swoją formę w ostatnich czasach.