Ariadna w kosmosie
Zaskoczeń nie było – Mariusz Treliński dokładnie opowiadał we wcześniejszych wywiadach (w „Polityce” i w „Wyborczej”), czego można się spodziewać po zinscenizowanej przez niego w TWON Ariadnie na Naxos Richarda Straussa.
Forma tej opery jest nowatorska: teatr w teatrze w teatrze. Tj. najpierw, w Prologu, oglądamy kuchnię sceniczną: przygotowania do wystawienia nowej opery młodego Kompozytora (to rola żeńska; w warszawskim spektaklu jest to po prostu Kompozytorka), a później wchodzimy na kolejny poziom – do właściwej opery o Ariadnie. Tyle że jest to opera zmodyfikowana, a jak i dlaczego – tego dowiadujemy się z Prologu.
W nim właśnie słyszymy, że bogaty sponsor, który ma ją wystawić na swoim wielkim przyjęciu, żeby skrócić czas oczekiwania na fajerwerki, nakazuje ją grać jednocześnie z występem trupy komediantów. Strauss i autor libretta, Hugo von Hofmannsthal stworzyli ten Prolog jako komedię, a oczekiwania gospodarza, przekazywane przez Majordomusa (rola mówiona), są skrajnie groteskowe. To ostra i gorzka, ale jednak satyra, która zresztą pobrzmiewa całkiem współcześnie, bo dzisiejszy sponsorzy też czasem miewają specyficzne podejście do sztuki. Postacią satyryczną jest tu także młody, ambitny Kompozytor, który oburza się, że goście mają jeść przed wysłuchaniem jego dzieła. U Trelińskiego wszystko to jest na serio, a Majordomus (nie wiadomo czemu przemianowany na Mecenasa, wszak z tekstu wynika, że tylko przekazuje polecenia swojego pana) jest postacią potworną jak z filmów Lyncha, skrzeczącą zniekształconym głosem, aby jeszcze bardziej, wręcz szokowo podkreślić różnicę ze światem sztuki. Kompozytorce reżyser dodał jeszcze chorobę (na zakończenie Prologu pada i nie wiadomo, czy z ataku serca wyjdzie żywa). W sumie komedia otrzymuje więc posmak horroru. W wywiadach (m.in. dla „Polityki”) reżyser opowiada o „tradycji” wystawiania Prologu jako komedii, z którą on się nie zgadza. Ale przecież tak to napisali autorzy! Trzeba strasznie serio traktować swoją robotę, żeby widzieć tu horror. Jednak przyznam, że ta próba do opery jest interesującym zerknięciem do kuchni spektakli Trelińskiego, przyjrzeniem się, jak się robi te wszystkie dekoracje, projekcje, dymki itp. (choć w rozmowach po spektaklu usłyszałam, że dla niektórych to było męczące). Nawiasem mówiąc, muzyka też rozpoczyna się trzy razy – w konwencji próby. Za to świetnie prezentuje się Svetlina Stoyanova w roli Kompozytorki.
Dzieło to opiera się na trzech wielkich, wymagających partiach żeńskich: Kompozytorze, Ariadnie i Zerbinetcie. Zamieniając Kompozytora (postać podobna do młodziutkiego Oktawiana z Kawalera srebrnej róży) w Kompozytorkę reżyser zyskuje dodatkową paralelę, choć i tak obecną u Straussa: że postać Ariadny jest alter ego jej twórcy – bezkompromisowa w miłości, podobnie jak on w sztuce. W przypadku twórczyni paralela jest jeszcze prostsza, bo bezpośrednia. O dziwo, przeniesienie akcji z wyspy Naksos w kosmos wydaje się zabiegiem mniej ingerującym w materię tej opery, z wyjątkiem finałowego spotkania z Bachusem, który w tej wersji zwiduje się Ariadnie: po kulminacyjnym pocałunku nagle znika i słychać go już potem tylko z offu. Ale, jak u Straussa, tak i tutaj, zarówno Nimfy, jak i trupa Zerbinetty nie wchodzą w dialog z bohaterką, która odcina się od całego świata poza własnym bólem. Komedianci są tu człekokształtnymi robotami, co jest nawet zabawne i w przypadku Zerbinetty może być wyjaśnieniem iście nieludzkich (jak je napisał Strauss) koloratur.
Piszemy o tym, co ważne i ciekawe
Diabeł i raj Katarzyny Gärtner
83-letnia dziś Katarzyna Gärtner, słynna kompozytorka „Małgośki” i wielu innych przebojów, tuła się po domach przyjaciół i stara odzyskać dom, studio oraz swój dorobek artystyczny.
Wykonawczynie sprostały swoim trudnym rolom. Znakomite były zarówno wspomniana Stoyanova, jak wykonująca partię Ariadny Nadja Stefanoff. Niespodzianką była absolwentka warszawskiej uczelni i uczestniczka Akademii Operowej TWON – Katarzyna Drelich, która została rzucona na głęboką wodę jako Zerbinetta i choć zdarzyło się parę niedoskonałości, to ogólnie wyszła z zadania zwycięsko. Trochę jak nagłośniony brzmiał Rafał Bartmiński (Bachus), co okazało się awantażem, gdy śpiewał z ukrycia, ale ogólnie nieco raziło zaburzeniem proporcji.
Kierownictwo muzyczne spektaklu objął Lothar Koenigs, który na szczęście na Straussie się zna, więc w tej dziedzinie wtopy nie było, choć chciałoby się jeszcze więcej finezji. Bo ta muzyka jest przepiękna, płynąca jak rzeka.
Komentarze
Reżyser Tralaliński jak zwykle przed premierą wypowiadał się dużo, chętnie i namiętnie – również dla radia. Trudno więc nie zauważyć, że jego młodzieńcza kontestacja (nie mylić z innymi mądrymi słowami zakończonymi na -cja) objęła także kwestie językowe – a konkretnie wymowę nazwiska Hugona von Hofmannsthala. Najwyraźniej pan reżyser nie zgadza się z tą obowiązującą (bo w przeciwnym razie miałby chyba kogo zapytać, nieprawdaż?).
Bezimienny zespol muzykow instrumentalistow tym razem „bez wtopy”… Moj Boze, jak milo…