Mossakowski w FN

Dawno, chyba od czasów nieodżałowanego Jeana Guillou nie słyszałam, żeby ktoś tak wspaniale improwizował na organach. A najpierw jeszcze zagrał dwa utwory.

Karol Mossakowski studiował we Francji i ta go doceniła. Po tym, jak zaliczył zwycięstwa na kilku konkursach, od Poznania, przez Pragę, Angers, Biarritz i Strasburg po Chartres, po byciu artystą-rezydentem w Nowym Orleanie, Radiu Francuskim (przez trzy lata) i NOSPR, został organistą tytularnym w paryskim kościele Saint-Sulpice po takich ikonicznych postaciach dla francuskiej organistyki jak Charles-Marie Widor, Marcel Dupré czy Daniel Roth.

To była solowa atrakcja dzisiejszego wieczoru. Dyrygentem był zaś Daniel Raiskin, znany dobrze zwłaszcza łódzkiej publiczności – swego czasu był przez kilka lat dyrektorem artystycznym tamtejszej filharmonii. Muzyk – solidna firma.

Wieczór zaczął się bardzo nabożnie, bo Larghettem na orkiestrę Jamesa MacMillana, będącym zinstrumentowaną wersją napisanego kilka lat wcześniej Miserere na chór a cappella. Nabożnie to mało powiedziane, wręcz kościelnie, bo słyszalne tam są zaśpiewy wręcz dosłownie wzięte z liturgii. Muzyka przesłodzona i trudno uwierzyć, że pochodzi z ostatniej dekady, ale mamy przecież czasy wszystkoizmu.

Nabożności ciąg dalszy: pierwszym utworem z udziałem organisty była kompozycja jednego z jego poprzedników na stanowisku – Marcela Dupré. Ten utwór, jak poprzedni, też ma parę wersji: na orkiestrę kameralną, na same organy i na organy z orkiestrą; my oczywiście usłyszeliśmy tę trzecią. Początkowy, krótki Cortège (orszak) to chorał skupiony i dostojny, trochę jak Nimrod Elgara. Następująca potem Litania opiera się na szybszym, prostym motywie, a całość narasta do finałowej kulminacji.

Organy miały o wiele więcej do roboty w Toccata festiva Samuela Barbera, długiej i wbrew tytułowi o zmiennych nastrojach, ale pełnych wirtuozerii; dość powiedzieć, że kadencja w środku utworu grana jest wyłącznie na pedale. Ale też mnóstwo tu pasaży i efektownych brzmień, a i orkiestra ma co robić. Największe wrażenie jednak wywarł solista, kiedy na bis zagrał improwizację, stosując takie rejestry, jakich chyba jeszcze na tym instrumencie nie słyszałam. Temat wziął z utworu Barbera, ale po chwili dołączył drugi: z pierwszej części Koncertu na orkiestrę Lutosławskiego. Wspaniałe to było!

W drugiej części szczególne wydarzenie: pierwsze po ponad dwóch latach wykonanie muzyki Czajkowskiego. Ale nie tej bardziej znanej, tylko III Symfonii, znanej jako „polska”, choć niesłusznie, bo kompozytor bynajmniej jej tak nie zatytułował. Jedynym „polskim” elementem jest tu finałowy polonez, który pełni tu po prostu funkcję dworskiego tańca popularnego także w Rosji – w końcu w Onieginie też mamy bardzo efektowny polonez i nikt tu specjalnie polskości nie widzi. Ta symfonia jest mniej znana (w FN nie była grana od 1972 r.!), bo mniej chyba udana, nie aż tak chwytliwa. Może dlatego mnie aż tak nie raziła, ale muszę się przyznać, że po tych wojennych latach jednak słucha mi się Czajkowskiego gorzej. Chociaż w ogóle nigdy jakoś za nim nie przepadałam, doceniając oczywiście talent i rzemiosło. W każdym razie muzyka rosyjska została wyjęta spod anatemy i już we wtorek w programie recitalu Kissina usłyszymy m.in. II Sonatę Prokofiewa. To mnie akurat cieszy.