Wrócił Kissin

…po 14 latach – poprzedni raz grał w Warszawie w Roku Chopinowskim 2010, w ramach koncertów urodzinowych w lutym.

Dawno go zatem tu nie widzieliśmy i pamiętając młodego człowieka (wówczas miał niespełna czterdziestkę), a niegdyś cudowne dziecko, trochę mogliśmy być zaskoczeni, że jest już panem siwiejącym i wyglądającym na swoje 53 lata. Ale temperament – przy nieskazitelnej technice – ma wciąż. O tym jego poprzednim występie (Koncert f-moll Chopina) napisałam „dynamit” i teraz mogę to słowo powtórzyć.

Chwilami to jednak było trochę dziwne. Zaczął od Sonaty e-moll op. 90 Beethovena. Pierwszą część grał dość wolno, bardzo wyraziście, każda fraza niemal przerysowana, jak na sterydach. Przypomniały mi się znów słowa sprzed paru dni odnoszące się do estetyki przekazywanej młodym muzykom przez Krystiana Zimermana: albo piano, albo forte, a mezzo forte to czyste zło. Kissin rzeczywiście w ten sposób grał Beethovena, choć druga, spokojniejsza część była bardziej stonowana. Estetyka kontrastów i wybijanych fraz wróciła w utworach Chopina: Nokturnie fis-moll i Fantazji f-moll, z tym, że muszę przyznać, że Fantazja była bardzo dobrze zrozumiana, o co niełatwo. Ale to granie specyficzne, można je lubić, można go nie znosić; ja to kupiłam i szanuję, choć nie jest to mój ulubiony Beethoven czy Chopin.

Zupełnie inaczej było w drugiej części koncertu. W czterech Balladach op. 10 Brahmsa pianista pokazał więcej niuansów, to nie była już muzyka epatująca, tylko spokojna i zamyślona (poza trzecią, burzliwą). Ale to była cisza przed burzą, czyli II Sonatą d-moll Prokofiewa, która była po prostu genialna – i także zróżnicowana, z epicką pierwszą częścią, kanciastym scherzem, liryczną częścią wolną i szaloną tarantellą finałową. Stojak był natychmiastowy i inaczej być nie mogło.

Cztery bisy były – można powiedzieć – taneczne. Choć Mazurek a-moll op. 67 nr 4 Chopina nie za bardzo był mazurkowy ani nawet kujawiakowy, Marsz z Miłości do trzech pomarańczy Prokofiewa też był marszem dość wolnym, statecznym, Walc As-dur Brahmsa brzmiał jak kołysanka (którą zresztą trochę jest), a Walc Des-dur Chopina chyba rzeczywiście był „minutowy” (nie sprawdzałam).

Ciekawe to było w sumie doświadczenie. Jedno nie ulega wątpliwości: że mieliśmy tego wieczoru do czynienia z wielką osobowością, chociażby nie wszystko z jego interpretacji odpowiadało nam w równym stopniu.