Trzy późne utwory

Wreszcie trafiłam na Trzy-Czte-Ry, i to na naprawdę świetny koncert, z bardzo ciekawie dobranym programem.

Centralnym jego punktem, jak brylant pięknie oprawiony, była III Sonata na altówkę solo Mieczysława Wajnberga w wykonaniu Agnieszki Podłuckiej. Poprzedził ją III Kwartet smyczkowy „Wycinanki” Andrzeja Panufnika w interpretacji Karol Szymanowski Quartet, a na koniec wszyscy razem zagrali Kwintet g-moll KV 516 Mozarta.

Łączy te utwory fakt, że napisali je kompozytorzy pod koniec życia: Panufnik – po wizycie w Polsce, a na rok przed śmiercią, Wajnberg – w 1982 r., w przedostatniej swojej dekadzie (ale na dekadę przed zakończeniem komponowania z powodu choroby), a Mozart – na chwilę przed śmiercią ojca, a na dwa lata przed własną. Ale poza tym są skrajnie od siebie odmienne.

Utwór Panufnika zainspirowany został ludowymi wycinankami kurpiowskimi, dla których charakterystyczna jest symetria. Tę symetrię oddaje w muzyce, w każdej z pięciu części, w detalach, frazach, a ostatnia część cała jest symetryczna – zagrana od końca brzmiałaby tak samo jak grana od początku. Panufnik kochał symetrię niemal do granic kompulsji, miał potrzebę absolutnej dyscypliny w tworzonej muzyce – i to się czuje.

Wajnberg – ech, co to za utwór… Podobno najdłuższy napisany na altówkę solo – trwa pół godziny. To już był czas, kiedy kompozytor nie kokietował, pisał muzykę suchą, jakby autystyczną, gdzieś obok. Banalne schematy rytmiczne wypełniane są w sposób niebanalny, trudno przewidzieć, w którą stronę to za chwilę pójdzie. Agnieszka Podłucka uczyła się tego utworu trzy miesiące, jak mówi, musiała go najpierw po prostu rozgryźć – podobnie jak wszyscy, co zabierają się za jego muzykę. To nie był pierwszy Wajnberg w jej życiu, grała już kiedyś Trio smyczkowe, ale ono pochodzi z 1950 r. i pobrzmiewa jeszcze Szostakowiczem. W III Sonacie tego wpływu nie słychać. Solistka powiedziała co prawda, że przypomina jej ona właśnie Sonatę altówkową Szostakowicza (ostatni jego utwór), ale prawda jest taka, że jak w wielu innych wypadkach inspiracja poszła raczej w drugą stronę: kiedy Wajnberg napisał I Sonatę altówkową, Szostakowicz zapragnął również stworzyć sonatę na ten instrument. Wajnberg napisał ich cztery. Przeszłam przez nie wszystkie słuchając świetnej płyty Viacheslava Dinerchteina, altowiolisty urodzonego na Białorusi, który wyemigrował do Meksyku, studiował w Stanach i mieszka w Szwajcarii, a ten album wydał na jubileusz kompozytora. Jednak co innego słuchać tego z płyty – na sali robi większe wrażenie. Agnieszka Podłucka rzadko grywa solo, więc i to było jej kolejnym doświadczeniem, ale nikt by się nie domyślił – grała intensywnie, z pasją, wyczuwając właściwy dla tej muzyki ton. A publiczność słuchała z zapartym tchem, między częściami nie było najmniejszego kaszelku.

Mozart na koniec – Mozart przesmutny, ale i przy tym kojący. Niesamowity to jest utwór. Maciej Grzybowski wyłożył małą pretensję do kompozytora, że w finale zrobił happy end, i to po elegijnej wolnej części i żałobnym wstępie do ostatniej – jak dziecko, które w jednej chwili płacze, a w drugiej już się bawi. To nie tak – to jest po prostu konwencja. Dzięki niej słuchasz – i mimo wszystko czujesz się lepiej. Muzykoterapia. I to jest prawdziwy „efekt Mozarta”.

Ciekawostka nawiasem mówiąc, że nie tylko altowiolistka grała po raz pierwszy Wajnberga, ale i kwartet – Panufnika, a wszyscy razem nie grali tego kwintetu. Mimo to były to wykonania precyzyjne i po prostu znakomite.