Ravel i Cho

Można by pomyśleć, że zwycięzcy Konkursów Chopinowskich rywalizują między sobą w dziedzinie repertuaru, bo po francuskiej płycie Bruce’a Liu mamy teraz komplet Ravela Seong-Jin Cho. Ale nic dziwnego, bo weszliśmy właśnie w Rok Ravela.

Kompozytor urodził się 150 lat temu, 7 marca, ale Francuzi będą przez cały rok obchodzić tę rocznicę licznymi koncertami i imprezami (m.in. na przełomie sierpnia i września po francuskiej stronie Kraju Basków, w związanych z kompozytorem miejscowościach – Ciboure, gdzie się urodził, pobliskim Saint-Jean-de-Luz i innych, odbędzie się po raz czwarty Festiwal Ravela, który zapowiada się bardzo ciekawie, sama chętnie bym pojechała), a i w innych krajach zostanie uczczony. Niesamowita była to postać. Tajemnicza – był elegancki, drobny (w I wojnie światowej nie chcieli go wziąć do wojska, w końcu pozwolono mu służyć jako kierowca ciężarówki), skromny, nic nie wiadomo o jakimkolwiek jego życiu prywatnym (choć był bardzo towarzyski). A przy tym nie dość, że geniusz, to jeszcze ta muzyka jest niesłychanie zmysłowa, a przy tym intelektualna. Uwielbiam takie połączenie, uwielbiam Ravela. Większość przeciętnych ludzi, jeśli coś jego w ogóle zna, to Bolero, którego on sam nie lubił, a przecież stworzył tyle cudowności. Choć liczbowo nie jest ich tak wiele.

Był niezwykle nowoczesnym człowiekiem. Syn inżyniera-wynalazcy, sam miał pociąg do rozmaitych mechanizmów, które zresztą kolekcjonował obok porcelany i innych bibelotów. Słychać zresztą te zamiłowania w niektórych jego dziełach. Może sam nie był skrajnie awangardowy (choć jego cierpkie harmonie były jedyne w swoim rodzaju), ale wspierał Strawińskiego na pamiętnej premierze Święta wiosny. W ogóle wspierał wielu kolegów wchodzących w paryski świat muzyczny (w tym Aleksandra Tansmana). Ze starszymi bywało różnie; z Debussym, którego ogromnie szanował i oczywiście był pod jego wpływem (ale nie uznawał terminu impresjonizm w stosunku do muzyki), trochę się z czasem drogi rozjechały, z perspektywy patrząc – chyba z inspiracji osób trzecich. Był wraz ze swoim pedagogiem Gabrielem Fauré i paroma innymi przyjaciółmi współzałożycielem Société Musicale Indépendante (1910), towarzystwa organizującego koncerty muzyki współczesnej w opozycji do bardziej konserwatywnego Société Nationale de Musique, związanego z Césarem Franckiem, Camille’em Saint-Saënsem, Paulem Dukasem, Emmanuelem Chabrierem, a nawet Debussym. Był prawdziwym francuskim patriotą (o czym świadczy jego chęć walki na wojnie), ale przeciwnikiem jakichkolwiek nastrojów nacjonalistycznych, zwłaszcza w dziedzinie wykonawstwa muzyki (wyśmiałby zapewne dzisiejszy bojkot muzyki rosyjskiej, nie widział bowiem powodu, by banować wówczas muzykę niemiecką czy austriacką). Był też przeciwnikiem kolonializmu, co wyraził we wspaniałych Pieśniach madagaskarskich.

Długo by opowiadać o Ravelu, ale obiecałam kilka słów o nowej pozycji nagranej przez Cho. To dwupłytowy album zawierający wszystkie utwory fortepianowe kompozytora (na jeden fortepian, bo napisał też parę dwufortepianowych); premiera miała miejsce w piątek, a pod koniec lutego wyjdą jeszcze oba koncerty fortepianowe z Bostońską Orkiestrą Symfoniczną pod batutą Andrisa Nelsonsa. Jeszcze jest jedna rzecz która łączy Cho z Bruce’em: obaj studiowali we Francji, więc świetnie czują muzykę francuską. Trudno powiedzieć, czyj Ravel jest lepszy; dodatkowym walorem nowego albumu jest fakt, że to komplet. Utwory są ułożone chronologicznie i uwzględniają kilka mniej znanych miniatur. Rzadko można usłyszeć Sérénade grotesque, zaskakujące dzieło 18-letniego kompozytora, niby odrobinę pod wpływem Debussy’ego, ale bardziej drapieżne i dysonansowe, wyprzedzające epokę. Dwa dzieła studenckie, Menuet antique i Pawanę dla zmarłej infantki znamy już lepiej; tu już daje o sobie znać inna cecha charakterystyczna muzyki Ravela – zamiłowanie do stylizacji. Potem największe hity dojrzałego Ravela: Jeux d’eau, Sonatina, cykle Miroirs i Gaspard de la nuit, Valses nobles et sentimentales i na koniec Le Tombeau de Couperin – przetkane jeszcze drobiazgami: Menuet sur le nom d’Haydn (czyli nazwisko Haydna „przetłumaczone” na dźwięki), cudowne, jakby senne Preludium a-moll, a także À la manière de Borodine i À la manière de Chabrier (z tematem z Fausta Gounoda w tle).

Cho gra Ravela z czułością i wyczuciem, bardzo precyzyjnie, ale nie bezdusznie; mam w ogóle wrażenie, że Ravel mu bardziej „leży” niż Chopin. Może nie wszystkie interpretacje mi do końca pasują, np. brak upiorności w Le Gibet czy diabelstwa w Scarbo, a może też zbyt „cienka” Fuga z Le tombeau de Couperin – choć poza tym nie mam nic temu do zarzucenia. Z prawdziwą przyjemnością zanurzamy się z pianistą w ten fascynujący świat, ciesząc się, że może tej muzyki będzie słychać więcej w tym roku także u nas.