Skrzypek skrzypkowi
Daniel Hope to nie byle kto. Rocznik 1973, w latach 2002-2008 był ostatnim skrzypkiem Beaux Arts Trio, a, jak wiadomo, Menachem Pressler byle kogo by nie wziął. Łatwo obliczyć, że Hope wszedł do zespołu nie mając jeszcze 30 lat, był więc najmłodszym w historii członkiem tego legendarnego zespołu – zwykle wchodziło się do niego koło czterdziestki. Wyjąwszy Presslera, który był niezmienny od początku do końca istnienia tria (i niech mu zdrowie dopisuje do 120 lat – w przyszłym roku skończy dziewięćdziesiątkę).
Ale Hope już wcześniej dał się poznać jako znakomity solista o wielkiej muzykalności. Koncertował zresztą i w Polsce. Tym razem z pianistą Sebastianem Knauerem (który także był tu nie pierwszy raz) wykonali bardzo ciekawie skomponowany program, który częściowo powiązany jest z płytą Romantic Violinist, choć utworu, który słychać na tym trailerze, nie było. Temat był ten sam: postać wielkiego skrzypka Josepha Joachima, którego 180. rocznica urodzin przypadła w zeszłym roku. Tu szersza wypowiedź Hope’a.
Joachim jako młodziutki chłopak, talent z miasteczka austriackiego, uczeń m.in. Polaka Stanisława Serwaczyńskiego, na kilka lat zakotwiczył się w Lipsku, gdzie uzyskał wsparcie Mendelssohna. Zaprzyjaźnił się ze starszym kolegą i grywał jego utwory, nie tylko popularny Koncert skrzypcowy, ale zapewne też transkrypcje pieśni, np. tej.
Po śmierci przyjaciela i protektora przeniósł się najpierw do Weimaru, a później do Hanoweru, gdzie zawarł kolejne trwałe muzyczne przyjaźnie: z małżeństwem Schumannów i z młodszym od siebie o dwa lata Brahmsem. Grywali razem, wszyscy komponowali, on też. Tutaj próbka Clary Schumann (Hope zagrał pierwszy z tych trzech romansów), a tu – samego Joachima (też dziś wykonany). Miła muzyka.
Mówiąc o ciekawej kompozycji programu, mam też na myśli jego formę: najpierw po parę lżejszych kawałków, na koniec części sonata. W pierwszej części zaczęło się od Scherza c-moll Brahmsa i właśnie utworu Clary, a skończyło piękną I Sonatą G-dur Brahmsa. Druga rozpoczęła się dwiema pieśniami Mendelssohna, romansem Joachima i Tańcem węgierskim g-moll Brahmsa, a zwieńczona została III Sonatą c-moll Griega, którą Joachim też z pewnością grywał, jak pozostałe (wystąpili niegdyś razem grając pierwszą). Jeszcze dwa dużo lżejsze bisy: Polo de Falli i I got rhythm Gershwina. Wspomnę też, że pianista był jakby wyciszony, ale prawdopodobnie było to działanie celowe, by przywrócić proporcje, jakie zachodziły między instrumentami w czasach Joachima. Tak podejrzewam, bo bisy grał już głośno.
Ten skrzypek to w ogóle ciekawa postać. Warto obejrzeć jego stronę, łącznie z wideoblogiem. Jest też autorem trzech książek. No i zdarza mu się grywać różne rzeczy.
Komentarze
Pobutka.
Ważny komunikat do TCz:
Jeźlikto hce porady – w sprawie sonat Cherubiniego proszę o kontakt priv.
hce po rady 😉 Sie odezwie. Na razie szuka „La destruction de Moscou” Steibelta.
A masz namiar do Gostka? Jeśli nie, to Ci podeślę.
Widze ze bedzie pare recitali o tej tematyce
Nie, nie mam, poprosze i merci. Recitale daje Daniel Popper.
A jest tego, a jest…
Jestem w trakcie czytania pereleczki o wdziecznym tytule:
DE L’ÉTAT PRÉSENT DE LA MUSIQUE
En France et en Italie, dans les Pays-Bas i
en Hollande et en Allemagne
o u
JOURNAL de Voyages faits dans ces differens
Pays avec l’intention d’y recueillir des
matériaux pour servir à une Histoire générale
de la Musique,
Par C. BURNEY Professeur de Musique
Podroz z lat 1770-1772, wyd.1809
Gdzie czytamy, co nastepuje:
C’était, peut-être, la plus mauvaise pièce qu’il y eût jamais eu. Je m’étais imaginé qu’un auditoire Français ne se serait pas permis de siffler au point qu’il le fit en cette occasion. Aux sifflets furent mêlés des éclats de rire, tels que l’on en entend au théâtre de Covent-Garden ou Drurylane. En un mot, la pièce fut condamnée selon toutes les formes de procédure anglaise à l’exception cependant qu’on s’abstint de casser les bancs et la tête aux acteurs, et qu’au bruit continuel de hîss on substitua celui de hîsh.
L’auteur du poëme heureusement ou plutôt par prudence, se tenait caché…
Dla nie wladajacych jezykiem Moliera i grosso modo: sadzilem, ze publicznosc francuska nie pozwoli sobie na az takie gwizdy, jakie nastapily. Gwizdy mieszaly sie z wybuchami smiechu, podobnymi do tych, jakie mozna uslyszec w Covent-Garden czy w Drurylane. Jednym slowem sztuka byla skazana wedlug wszelkich zasad procedury angielskiej, jednak powstrzymano sie przed lamaniem lawek na glowach aktorow.
Autor na szczescie, a moze przez ostroznosc, skryl sie…
Chodzilo o jakas opere nieistniejacego w Internecie pana Saint Amant. Niestety, nie udalo mi sie zidentyfiowac, bo udostepniony repertuar Comédie Italienne zaczyna sie w 1785 roku, wiec za pozno.
Jednak muzyka niczego nie lagodzi
I to od dawna!
Rozczuliło mnie, że wybuchy śmiechu są charakterystyczne dla brytyjskich teatrów 🙂
Ale nic się nie zmienia przez wieki. Wspominając przykład, jaki tu kilka dni temu wrzucił klakier z potraktowaniem Carlosa Kleibera w La Scali… 😈
Czy to przypadkiem nie ten Saint Amant ? Na drugiej stronie jest lista kompozycji, trzy z nich wystawione w Paris, Comedie-Italienne miedzy 1770-1772
@tjczekaj 11:30
„C’était, peut-être, la plus mauvaise pièce qu’il y eût jamais eu.” 😉 🙂 Hmm,znaczy autor recenzji nie był zdziwiony reakcją publiczności,tylko zaskoczyła go jej żywiołowość 😉
@lisek 12:12
Lisku,przed Tobą chyba nic się nie ukryje 🙂 Sądząc tylko po tytułach niektórych utworów,mogło wśród nich być wzmiankowane „arcydzieło” 🙂
Wspaniale!!!! To pewnie ten. Tam w tej recenzji bylo napisane, ze muzyka nawet niczego sobie, za to to libretto… Skad my to znamy.
Pytanie 01 Czy mam cierpliwosc do przebiegu czasu u Cherubiniego???
Chodzilo o to:
Dom Alvar et Mincia, ou Le captif de retour (oc, 3, A.G. Cailly, after A.-R. Le Sage), PCI, 13 June 1770
To byla pewnie fatalna sroda dla pana Saint Amanta.
Biedaczek, gdy go wygwizdali mial zaledwie 20 lat…
Jeszcze o Napoleonie, kolacze mi sie ze jest polska piesn z okresu przemarszu wojsk napoleonskich. Cos o zolnierzu (francuskim, czy polskich dolaczajacym do wojsk francuskich) ktory dostaje na szczescie od polskiej dziewczyny apaszke, i ginie (tonie?) w niej na szyi..
Nie wiem, czemu zatrzymało liska 🙁
Tak, mial dwadziescia lat. A w tej argentynskiej notce jest nawet wzmianka o cytowanej przeze mnie ksiazeczce Burneya, ktory faktycznie chwali uwerture (ale dopiero na drugiej stronie).
No to okazał się odporny na wygwizdanie 🙂
U medyków jutro bezpośrednia transmisja z Amsterdamu:
http://www.medici.tv/#!/nikolaus-harnoncourt-royal-concertgebouw-beethoven-missa-solemnis
lisku, jakby wpadla melodyja ta, to ja chetnie. To pewnie o Francuzie, ktory tonie, ale jakos nie kojarze. Spiewac nie bede, ale poznawczo – chetnie. Przegralam dzis caly album Lessla. To jednak znakomity kompozytor byl. Wariacje przetestuje pojutrze na bis 😉
tu ci ona jest, ta transmisja Jerzyczka 🙂
Dobry wieczór! 😀
Pyszne wieści z Poznania, nawiązujące do niedawnej dyskusji o braku odpowiedzialności w pisaniu recenzji, wynikającej z niewiedzy muzykologicznej. Niech Chevalier czmycha nawet przed Don Kichotem, bowiem dzisiaj na konferencji muzyczno-muzykologicznej dotyczącej postmodernizmu, wspomniano Pani wypowiedź na temat „Exodusu” Wojciecha Kilara. 🙂
Dobry wieczór,
a cóż takiego zacytowano? Bo pewnie nie raz coś tam napisałam o Exodusie 🙂
Wróciłem, pańszczyznę odwaliłem, następnie zrobiłem notatki – jak zwykle długaśne – których nie wrzucę bez zgody PK.
Bardzo proszę 🙂
Ja wróciłam z koncertu, ale jestem klapła i chyba zaraz pójdę pod kołderkę.
Raz na wozie, raz pod wozem
– rżnięcie sztuki tępym nożem.
Przeżyłem ostatnio momenty trudne, wręcz dramatyczne – ale kompletnie niemuzycznej natury – chociaż mając „za świadka” sir Simona R. i jego orkiestrę . Otóż w czasie koncertu na obczyźnie, podczas wykonywania „Nachtlied” Schumanna dostałem ataku kaszlu. Jednak „zawodowcem będąc podszyty” poszedłem w profesjonalizm: oczka na szypułkach, glutki w małżowinkach i nadzieja na szybki skon z Schumanem w tle – byle tylko zachować ciszę. Tylko mój sąsiad odczuł jakąś chwilową niedogodność – w trakcie przerwy na ustawienie fortepianu zaproponował mi cukierek antykaszlowy. Odmówiłem grzecznie – cholera wi co w cukierku, o człowieku nie mówiąc.
Zatem z Schumanna niewiele do mnie dotarło, bo również koncert a-moll z M. Perahią przy fortepianie niewiele w tej sytuacji zostawił wspomnień – siedziałem w stresie i oczekiwaniu/przeczekiwaniu ewentualnego drugiego ataku kaszlu. Nie powtórzył się na szczęście – ale coś jednak uwadze uszło. Jednak nie na tyle, by nie stwierdzić, że Perahia przy całej swojej kulturze muzycznej, skromności, antygwiazdorstwie – zaproponował interpretację zahaczającą jednak o rutynę. W najlepszym rozumieniu słowa, ale jednak ruty…. a psik.
Po przerwie „Requiem” Faure`go – z Kate Royal i Gerhaherem. Christiana Gerhahera znam tylko z płyt – i jest po prostu świetny. Piątkowe spotkanie tylko potwierdza to wrażenie i zachęca do kolejnego. Wszakoż nie było mi dane przeżyć takich chwil transcendentnych, jakich doznałem słuchając Requiem pod dyrekcją Herreweghe z Collegium Vocale Gent i La Chapelle Royale wraz z Orkiestrą Pól Elizejskich. Tam było coś oczyszczającego, rozświetlającego, przenoszącego w inny – pozadoczesny wymiar. Tu miałem bardzo dobry chór (Radiowy z Berlina), świetną orkiestrę i solistów i… to okazuje się być za mało. Może dlatego, że soprany u Herreveghe brzmią chwilami (zwłaszcza w Sanctus) jak chór sopranów chłopięcych. Tu to brzmienie było jednak zbyt jędrne. A może rzecz w tym, że jednak to brzmi lepiej w bardziej kameralnym (czyli zgodnym z pierwszą wersją) wykonaniu we wnętrzu kościelnym, gdy naturalny pogłos na swój sposób „generuje” tak oczekiwaną przeze mnie eteryczność. Jednak najważniejszy sukces drugiej części tego wieczoru należał do mnie – japę miałem przymkniętą do końca.
Za to następnego wieczoru po opadnięciu kurtyny w Staatsoper opadły mi ręce i przez dłuższą chwilę nie wiedziałem jak wybrnąć z sytuacji. Bo sprzeczność goniła sprzeczność, popędzana monstrualnym ego pani reżyserki. Uczulam: jak ognia unikać inscenizacji Andrei Breth. Przyszłych. Bo żeby zrobić z takiego dramatu i tekstu jak Lulu Berga coś tak usypiającego, kompletnie o niczym, w doskonałej dysharmonii z materią tak dramaturgiczną, jak i muzyczną – to trzeba albo ogromnej ignorancji, albo jeszcze większego tupetu. Zwłaszcza wobec inteligencji widza, podpartej lekturą libretta. Nie będę rozwodził się nad nim – bo ono jest w swoim dekadenckim szaleństwie wyjątkowo konkretne, logiczne i spójne. I w inscenizacji nie wolno tego ignorować. Pod karą zakazu wchodzenia reżysera do teatru. Zwłaszcza operowego. W takich dramatach przełożonych na język opery (gdy do jednej konwencji dokłada się drugą) nie wolno poruszać się jak słoń w składzie porcelany. A pani Breth zaczęła od tego, że walcem ów skład zrównała z asfaltem, na którym w pocie czoła budowała pomnik swojej wielkości. Twierdząc (dosłownie, na konferencji), że ją nie interesuje co o tym pomyśli widz i czy zrozumie jej – nie dla idiotów – przesłanie. Szkoda słów na omawianie tej kosmicznej pomyłki – bo jeżeli z akcji Lulu nie ma zgoła niczego, to o czym mamy opowiadać. O Maryni i jej dyni? Snującej się po samochodowym szrocie (bo tam toczy (!) się „akcja” całości). A przy tym owa całość fantastycznie została zagrana przez orkiestrę Staatsoper z Barenboimem za pulpitem. Inna rzecz, że akt III – zazwyczaj grany w opracowaniu/rekonstrukcji Cerhy – Barenboim zlecił Davidowi Colemanowi – i to jest kolejne gigantyczne pytanie: po cholerę? Bo efekt powiedzieć, że dyskusyjny, to powiedzieć o wiele za mało. Pomijając ten „drobiazg” – od strony muzycznej satysfakcja była wielka, gdy chodzi o orkiestrę i dobra, gdy mowa o solistach. Może Mojca Erdmann w partii tytułowej nie zrobiła jakiegoś oszałamiającego wrażenia (zwłaszcza góra skali jest u niej niezbyt ciekawa) ale w takim ustawieniu Lulu – jako Lolitki w stylu Barbie wypadła dobrze, reszta ansamblu znalazła się w rolach (mówię tu o stronie wokalnej) dobrze, a nawet i bardzo. Jak się chce sprawdzić o czym jest i czym może być ta opera – „wystarczy” wrócić do inscenizacji Patrice Chereau pod dyr. Bouleza w Paryżu w 1975 r. z Teresą Stratas. Badacze współczesnej opery mogą spac spokojnie – inscenizacja berlińska została zarejestrowana przez telewizory i będzie wiodła swój dalszy żywot.
Z jednej skrajności epatowania golizną, pisuarami i skandalem wszelkiej maści niemiecki Regietheater popadł w drugą skrajność – banału reinterpretacji i nicowania wszystkiego co się przenicować da.
No to całe szczęście, że nie wybrałam tej Lulu, tylko Nono, który był o wiele ciekawszy.
A psik – ja dziś też przez chwilę męczyłam się na koncercie. Ale cukierki sama zwykle noszę 😉
Zamiast Pobutki 🙄 — fajnego kota widziałam wczo… dokładnie miesiąc temu przed katedrą w Gloucester…
Nie żeby on się jakoś specjalnie rzucał na uszy jako muzyczny… ten kot (za wyjątkiem, że skutecznie mruczał i, jako dobrze wypasiony, zapewne współpracuje efektywnie z hajendowymi wzmacniaczami ;))
ale niech!
(= Niech Hoko zazdrości :D)
Zamiast pobutki??? O, to mogę wziąć L4??? 😯 😀
No dobrze, za jednego kota, trzy koty!
@tczekaj 22:30
Probowalam, ale mi umyka 🙁 (i miesza z opowiadaniem o Borucie, Marysi i poruczniku D’Arquoi); jesli sobie przypomne, dam znac.
Jako ze nie ma jeszcze pobutki, na dzien dzisiejszy – Gershon Sirota, Sim Szalom
Dzień dobry,
kotki prześliczne 🙂
Ale lisek ma rację – dziś taka Pobutka pasuje. Rocznica powstania w getcie warszawskim.
Z rocznicą był związany wczorajszy koncert (ale wbrew okazji – bardzo przyjemny), o którym w końcu zrobię zaraz wpis.
Na razie z prasówki: jak widać, pan minister po doświadczeniach ostatniego roku już na zimne dmucha:
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114884,11567310,Minister_kultury_mowi_prezydentowi_Ferencowi__Nie_.html?lokale=warszawa
Szkoda, że przejrzał tak późno na oczy…
Jeszcze na tematy polsko-napoleonskie i na odwrot, francuska piesn z 1814 r. o polskich lansjerach w sluzbie Napoleona
Les Adieux des Chasseurs à Chevals aux Lanciers Polonais (Pozegnanie Polskich Lansjerow)
Wrzuciłam nowy wpis 🙂
Tak, rocznica powstania.
Gdyby ktoś z Warszawy miał potrzebę uczcić, a nie wziął udziału wcześniej, to może może przyłączyć się w niedzielę o godz. 16 do marszu modlitwy szlakiem pomników w Gettcie Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. Będą duchowni różnych wyznań z rabinami oczywiście.
Spotykamy się pod Pomnikiem Bohaterów Getta.
Serdecznie zapraszam.
EmTeSiódemeczko, a jak się spotkacie, skoro tam dojść nie można, bo remont? 😯
Spotkamy się obok przy małym pomniku, gdzie odbędziemy dwie stacje marszu, inne pomniki są dostępne aż do Umschlagplatz
@mt7 12:47
Emtesiódemeczko, wprawdzie w Warszawie nie będę,ale tradycyjnie położę dzisiaj kilka żonkili pod tym pomnikiem,odsłoniętym we Wrocławiu w XX rocznicę powstania. Skromniutki jest,ale jest… Ciekawam tylko,czy ktoś z władz jakiegoś oficjalnego chabazia złoży.
http://sfotografowane.pl/kontakt/pomniki/pomnik-bohaterow-getta-warszawskiego/
Dolne zdjęcie daje się trochę powiększyć 🙂
Pomniczek stanął na miejscu dawnej synagogi bialskiej,która przestała funkcjonować pod koniec XIX w., kiedy zbudowano wielką nową Synagogę na Wygonie (obecnie ul.Łąkowa), zniszczoną w czasie Nocy Kryształowej.
Dzięki ew-ko, ważne żeby robić, co człowiekowi dostępne, a zwłaszcza przywracać o Nich pamięć.
@ mt7
Dzięki za info.