W dwadzieścia lat później
20 lat temu raz w życiu spełniłam rolę swatki. Muzycznej, a raczej międzyimpresaryjnej. Skontaktowałam ze sobą dwóch moich kumpli: jednego z Amsterdamu z drugim z Warszawy. Ten z Amsterdamu, flecista, który z katowickiej uczelni wyrwał się rozwijać skrzydła do Konserwatorium im. Sweelincka, stwierdził po jakimś czasie, że flecistów to tam jest aż za dużo, a jego samego ogromnie rajcuje zawód menedżera. Chciał też pomóc polskim kolegom – to nie były łatwe czasy. Ja służyłam mu przez pewien czas za rodzaj konsultanta: polecałam mu muzyków i zespoły, których warto zaprosić. Jemu się wtedy też marzyło działanie w drugą stronę, a że zafascynował się środowiskiem „dawniaków” i poznał się bliżej z Lucy van Dael (która wówczas była koncertmistrzynią – co ja mówię, królową po prostu – Orkiestry XVIII Wieku) i Fransem Brüggenem, zamarzyło mu się sprowadzenie zespołu do Polski. Szczęśliwie traf chciał, że konsultantem programowym Filharmonii Narodowej był Stanisław Leszczyński, więc skontaktowałam ich – i dzięki temu w marcu 1989 r. usłyszeliśmy po raz pierwszy w Polsce Mszę h-moll na instrumentach z epoki.
To było prawdziwe święto. Wciąż widzę tę nabitą po brzegi salę i ludzi wstrzymujących oddech, bo wszystko brzmiało zupełnie inaczej, prawdziwiej. A już kiedy Michael Chance (to był chyba czas najwyższej jego formy) zaśpiewał Agnus Dei, niejednemu łezki stanęły w oczach, w tym i mnie, przyznam się bez bicia. A miłość mojego warszawskiego kolegi do niderlandzkich muzyków barokowych z Brüggenem na czele okazała się trwała i wzajemna – od 2004 r. Orkiestra XVIII Wieku jest tu co roku (w 2007 r. nawet dwa razy); przyjeżdżało też wielu solistów z tamtych stron, a Lucy van Dael na zamówienie Staszka zmontowała międzynarodowy zespół, z którym nagrała najlepsze w historii wykonanie Canzoni e concerti Adama Jarzębskiego (niestety dziś nie do dostania).
Dziś więc mojemu słuchaniu towarzyszyły przede wszystkim sentymentalne myśli. Także dlatego, że siedziałam blisko, w III rzędzie, czując się wręcz spowita w te dźwięki, a tak się jeszcze składa, że Mszę h-moll zdarzyło mi się swego czasu śpiewać w chórze, zarówno finalną formę, jak i kantaty, które częściowo zostały w mszy wykorzystane (sparodiowane, jak się to określa): 191 – Gloria in excelsis Deo, której fragmenty z nieco zmienionym tekstem weszły do Glorii (np. ten fragment jako Cum Sancto Spiritu), oraz 12 – Weinen, Klagen, Sorgen, Zagen, której druga część (w tym nagraniu od 2’40”), następująca po instrumentalnej Sinfonii, w nieco zmienionej formie przemieniła się w Crucifixus. Tak więc niemal czułam, że śpiewam z sympatycznym chórem Cappella Amsterdam.
Wszystkie te sentymenty oczywiście nie zamknęły mi uszu i słyszałam, że (choć mi to wcale nie przeszkadzało, bo jestem przyzwyczajona do tego, że ten zespół nie gra jak maszyna, tylko po prostu jak grupa ludzi i to u nich lubię) tu i ówdzie bywało nie całkiem równo, czasem coś przyspieszyło, a i nie wszyscy soliści mi się w równym stopniu spodobali. Najbardziej sopranistka Dorothee Mields, która była już tu z Herreweghem, podobnie jak świetny tenor Jan Kobow i wciąż utrzymujący znakomitą formę Peter Kooij (od dawna nie zdarzyło mi się mieć takiej przyjemności w wysłuchaniu arii Quoniam tu solus, w której zwykle basy się gotują przy wydatnej pomocy waltorniowych kiksów; tutaj też Kooij, ale z Herreweghem). Natomiast średnio mi się podobał kontratenor belgijski Patrick van Goethem – arię Qui sedes zaśpiewał nieprzyjemną, ostrą barwą, w duecie Et in unum Dominum za mało pięknie się różnił z sopranistką, jednak końcowe Agnus Dei było inne, nie tak wzruszające jak Chance’a, ale interesujące.
I też od dwudziestu lat mam słabość do zespołu Brüggena.
A z koncertu wyszłam nieoczekiwanie z płytą z utworami Ligetiego w wykonaniu m.in. Cappelli Amsterdam, dostaną od pani (Polki) z zespołu. Bardzo się ucieszyłam i pewnie zaniedługo przesłucham.
Komentarze
Czy słuchając muzyki Jana Sebastiana można się nawrócić? Wbrew pozorom to pytanie nie jest ani przewrotne, ani obrazoburcze, ani też oczywiście retoryczne.
Dla jednych proste, dla innych może prostackie. Dla mnie zasadnicze. I jak to z pytaniami zasadniczymi, prostymi, a nawet prostackimi – niełatwo na nie odpowiedzieć. Cóż to znaczy: nawrócić? Odzyskać wiarę? W co / w kogo? Na czym polega fenomen i uniwersalizm muzyki Bacha, że jego muzyka kościelna zmusza (prowokuje, inspiruje) ludzi stojących czasem jak najdalej od spraw wiary do zadawnia takich pytań. Również – a może zwłaszcza – w naszych czasach.
Pytania, pytania, zaczynam być nimi coraz bardziej osaczony. Jakiż to w ogóle ma sens? Przecież to wszystko opisał i uporządkował już A. Schweizer, pisząc, że „religia była dla Bacha sztuką”. Tak, ale była to relacja niezwrotna – sztuka nie była dlań religią. Ona tylko służyła ku chwale Boga. Ale jak to ma pojąć ktoś, komu nie jest dana łaska wiary. Czy Bach w ogóle o takich myślał – nie, bo on myślał ponad głowami maluczkich, jego relacje z Najwyższym były proste. I to jest bodaj jedyny klucz do całej jego twórczości. Czystość i prostota.
Nieomal jednocześnie wysłuchałem dwóch interpretacji (w tym jednej na miarę kreacji) tego Bachowskiego opus magnum. Jedna to warszawskie koncertowe wykonanie, będąc tematem wpisu. Oraz drugie, które dla mnie jest tą właśnie kreacją – nagranie płytowe Minkowskiego. Do oceny wykonania warszawskiego p. Redaktor mogę od siebie dodać, że akurat partia basowa Quoniam tu solus z moich XIV-rzędowych wysokości odebrana została przeze mnie z mniejszym entuzjazmem (może kołdra dźwięków otulająca szczelnie p. red. była dla mnie już za krótka 🙂 Co nie oznacza, że nie poddałem się końcowemu wzruszeniu – na tych poziomach wykonawczych (bez względu na zajmowany rząd) obojętność jest wykluczona. Wielką przyjemnością było słuchanie Capelli Amsterdam. Świetnie brzmiące wszystkie głosy, pełna swoboda wokalna – pięknie było.
Minkowskiego odczytanie Bacha – celowo nie wgłębiałem się przed koncertem w to nagranie (gdyż uczono, że najpierw obiad a dopiero potem deser; ale dzieci już mają to do siebie, że pokątnie wyżerają wety przed zupą). Dlatego szybciutko i pokątnie przesłuchałem płytę i… dalej udawałem już b. grzecznego chłopca.
Teraz nic nie muszę już udawać. Jedyne co mogę, muszę i chcę wyrazić, to mój zachwyt tym nagraniem. Kryształowa przejrzystość materii, z której tkał Jan Sebastian swój kobierzec na chwałę Pana, została przez Minkowskiego pokazana w sposób olśniewający. Nie ma w tej interpretacji nic z dusznej wielkości wykonania Klemperera, u którego wierny ma stać porażony wielkością Majestatu słąwionego muzyką Bacha. Minkowski widzi Stwórcę jak dobrotliwego Pasterza, a nas jak owieczki – pogodne. Dla mnie to nagranie jest wypełnione radością, światłem, powietrzem, ale i pokorą wobec Najwyższego.
Muzyka lipskiego kantora jest w pełnej symbiozie z naturą. Najlepiej tego doświadcza się słuchając jego muzyki poza murami świątyni, sali koncertowej, poza domem. Dla mnie możliwość wysłuchania Credo w polu, z którego łanów wyłania się widok mojego miasta, najbliższych zabudowań, wieży kościołów, gdy oprócz dźwięków muzyki, śpiewanego tekstu wyznania wiary dobiega głos ptaków, szum wiatru, rozmowy ludzi przechodzących obok, odgłosy życia toczącego się wokół – zderzenie tych dwóch rzeczywistości uświadamia mi, jak bardzo są one jednością. Ta jedność najbardziej odczuwalna jest właśnie w takim zderzeniu – bardziej, niż gdyby słuchać tej summy w murach świątyni lub w sali koncertowej. W rozmowie po koncercie z panią siedzącą obok powiedziałem, by kiedyś spróbowała wysłuchać np. Gloria in excelsis Deo lub Dona nobis pacem z Mszy h-moll (wykorzystując obecne możliwości techniczne) w środku miasta, ba, w galerii handlowej – wtedy najbardziej dojmująco, wręcz fizycznie wyczuje transcendencję tej muzyki. Jej siłę oczyszczającą z brudu świata całego.
Oczyszczenie z brudu, wyznanie wiary, dostrzeżenie wielkości Stwórcy i Jego Dzieła – przecież to wszystko to Nawrócenie. Zarówno po koncercie, jak i wysłuchaniu nagrania poczułem się oczyszczony, uwierzyłem, że człowiek – nieudane dzieło każdego Boga – zdolny jest do rzeczy wielkich i wzniosłych. Czuję się lepszy. Jestem lepszy.
Nawrócony?
Jak widać – wróciłem spływając drogą krajową nr 8. Za troskę dzięki wielki – następnym razem biorę kapok. A to już w piątek.
Miło mi bardzo, że Pan Jerzy wspomniał o nagraniu Klemperera, które wyciągnąłem ostatnio z półki, żeby coś sobie sprawdzić. Jeżeli ktoś z Państwa nagranie to posiada, radzę szczególnie porównać Credo tego dyrygenta – z Credo Minkowskiego. Ale warto porównywać właściwie wszystkie części chóralne.
Przypomnę, że nagranie Klemperera, uchodzące przez lata za podstawę dyskografii i przejaw geniuszu, powstało dokładnie w tym samym momencie, co pierwsze nagranie Harnoncourta. Chyba nam się coś przez te 40 lat powywracało…
Można też poczytać w Der Spiegel niecodzienną recenzję z nagrania Minkowskiego
http://www.spiegel.de/kultur/musik/0,1518,612404,00.html
Tym z Państwa, który posiadają język Goethego, niczego tłumaczyć nie trzeba. Innym pozwalam sobie wyjaśnić, że tytuł oznacza coś w rodzaju „Orgia rui sakralnej”. Jeden z uczestników forum informuje, że autorowi wszystko się kojarzy, a już szczególnie instrumenty dęte. Reszta tekstu równie zabawna…
Czarującego tygodnia życzę Pani Dorocie i Wszystkim
PK
Wzajemnie, Panie Piotrze!
60jerzy – pięknie napisane, nawet nie szkodzi, że dwa razy 😆 Mnie doświadczenie stykania muzyki Bacha z pejzażem miasta było jak dotąd dostępne co najwyżej w jakimś kiczowatym filmie (z pamiętnym obrazem Wajdy Piłat i inni, jednym z tych, które najmniej u niego poważam) – nie jestem samochodowa, nie słucham przez słuchawki. Najwyżej mogę użyć słuchu wewnętrznego – ooo, wykonanie może być wtedy idealnie skrojone na moje potrzeby 😉
Nawrócenie? E tam. Jako osoba, dla której religia jest przede wszystkim kwestią kulturową, też rozumiem postawę Bacha, mistrza-rzemieślnika na chwałę Bożą, i też widzę wielkość jego dzieła. Cóż: że ludzie potrafią dobrze i pięknie – to równie oczywista oczywistość, jak to, że potrafią źle i strasznie.
A Minkowskiego jeszcze nie mam. Muszę o to zadbać 🙂
Minkowski dotrze do mnie zapewne w kwietniu.
Co do pytania 60jerzy — muszę przyznać, że na mnie działa (i jedynie działa) estetyczna strona religii. Czy to można nazwać nawróceniem nie wiem, ale faktem jest, że efekty z zewnątrz mogą być podobne 🙂
Dorotheę Mields wciąż polecają mi znajomi, ale jak dotąd niezbyt skutecznie (choć zapewne na jakiejś płycie bym ją znalazł w dalszoplanowej rólce). Dalszy brak skuteczności nie jest jednak planowany 😉
A słuchaczom gratuluję! 🙂
Ta śpiewaczka zajmuje się również, jak się okazuje, muzyką współczesną. Bardzo jestem ciekawa, jak śpiewa (a śpiewa) Quatre chants pour franchir le seuil Griseya, jeden z najbardziej przejmujących utworów doby dzisiejszej, jakie znam…
Oj, wodzi Pani Kierowniczka na płytowe pokuszenie…
A tu najpierw pieniądze trzeba zarobić (zresztą Giseya w sklepie widzę, ale bez Dorothei Mields).
O ile wiem, ona to tylko wykonywała, a nie nagrała 🙂
60jerzy,
a jak myslisz, czy ktoś, kto „fenomeny i uniwersalizmy” znajduje, dajmy na to, w poezji Homera, nie mógłby się nawrócić na religię starożytnych Greków? 🙂
Ale i ja jakoś wczoraj, nieświadomie, po mszę Bacha sięgnąłem… ciekawostka… tylko że słuchałem wersji japońskiej 🙄
A Miko uznał, że jeszcze nie czas się nawracać i wybrał bajkę o Bombiku…
Hoko:
Masz na myśli tę kalwińską?
Swoją drogą Aleksander Krawczuk w Polityce mówił coś o tym, że ‚wierzy w Dzeusa’ (chociaż jak rozumiem, daleko od starogreckiej ortodoksji).
Trudno, żeby blisko 😆
Miko rozsądny facet jest. Ma jeszcze czas. Ale coś dziwnie jestem o niego spokojna 😀
Jerzy pełnam podziwu, że powstrzymałeś z wysłuchaniem Bacha pod Minkowskim przed koncertem (a raczej tylko poskubałeś pokątnie i w tajemnicy przed samym sobą ;-). Bardzo było to roztropne posunięcie! Mnie się wczoraj słuchało o tyle trudniej, że w to nagranie Minkowskiego, pełne przestrzeni i światła, jakby od niechcenia oddychające nieskończonością, wpadłam jak w najwygodniejsze buty, leży mi jak ulał i bez ostrzeżenia wprowadziło się do mojej głowy.
A teraz już ogólnie, bez związku z wczorajszym koncertem: Wciąż na nowo zaskakuje mnie, jak przekorny potrafi być Bach wobec wykonawców. Bezlitośnie wyśmiewa u nich wszelkie zadęcie i kurczowe próby kreacji siebie. Kilka razy byłam nausznym świadkiem, czekając na korytarzu Akademii Muzycznej, jak z Bachem (przez którego każdy według programu nauczania musi przejść) mocują się niektórzy studenci wokalistyki. A on rzuca im kłody pod nogi, przewraca ich, chwyta za gardło. Bo próbują się w nim wykreować, próbują nakładać na niego niemal operową manierę. A on im się wyślizguje i zaśmiewa się do łez. A jaki on się robi nieprzystępny, kiedy wysupłać np. tylko jeden z głosów (najlepiej bas) z partii chóru. Jak człowiek nie jest osłuchany z bliska i do głębi z Bachem, to leży już w okolicach drugiego taktu jak długi. A w całości wszystko układa się w doskonałą całość i jest na swoim miejscu tak, że bardziej na miejscu być nie można.
A sama miałam szczęście śpiewać w chórze Pasję Mateuszową, Pasję Janową i Oratorium na Boże Narodzenie. Mszy h-moll niestety nie. Teraz dla własnej przyjemności śpiewam arie sopranowe. Dla mnie dzień bez Bacha to właściwie dzień stracony.
Panie Piotrze tę recenzję w „Spieglu” to jakieś niezłe ziółko pisało 😆 Jak to ktoś skomentował, wiosna chyba rzuciła się autorowi na głowę. A ktoś inny, że tytuł recenzji godzien serii video Beate Uhse 😉 Ale rzeczywiście autor słynie z takich skojarzeń, np. kontratenor Max Emanuel Cencic to dla niego „atak nie-kastratów”. Tak czy inaczej zdecydowanie wolę tę recenzję, która ukazała się w ubiegłym tygodniu w „Tygodniku Powszechnym”. Już choćby zawartość informacyjna nieporównanie większa, o innych walorach nie wspominając 😉
No, to biegnę popracować, żeby zasłużyć dzisiaj na posłuchanie Bacha. W Poznaniu wiosna prześwituje! Wszystkim dobrego tygodnia! 🙂
Pani Redaktor, proszę mnie zredukować – ta multiplikacja mojego wielosłowia wywołuje we mnie myśli grzeszne.
Hoko: jak chodzi o istotę ludzką wszystko jest możliwe – co czasami daje wspaniałe rezultaty, a najczęściej „złe i straszne”. I jest to prawda „fenomenalna i uniwersalna”.
A w kwestii recenzji w Spieglu – najlepiej to można spuentować słowami Harnoncourta z wywiadu:
Jakiej najważniejszej rzeczy dowiedział się Pan przez te lata o Bachu? Czym najbardziej Pana zaskoczył albo zdumiał?
– Nie umiem odpowiedzieć. Nie ma drugiego kompozytora, który tak nieustannie zaskakiwałby wykonawcę, a być może także słuchacza, i to w sposób naprawdę niewytłumaczalny. Niech pan weźmie utwory Bacha na pierwszy rzut oka najprostsze: sześć suit na wiolonczelę solo. W każdej tylko jeden rządek nut, formy taneczne, które wszyscy znamy. Ale nawet bardzo uzdolniony intelektualnie i muzycznie wiolonczelista nie upora się z nimi do końca życia. Zagra je mając dwadzieścia lat i będzie myślał, że je rozumie. Kiedy mając czterdzieści lat zagra je znowu, poczuje, że ich nie rozumie ani trochę. A kiedy będzie je grał mając sześćdziesiąt lat, wydadzą mu się czymś zupełnie nowym. Jako wiolonczelista wiem coś o tym. A teraz niech pan weźmie którąkolwiek kantatę. Ma znacznie bardziej złożoną budowę, wykonuje ją spory zespół instrumentalistów i śpiewaków – i nie sposób się z nią uporać. Kto sądzi, że ogarnia cokolwiek z Bacha, ten ogarnia tylko jeden aspekt sprawy. A tak naprawdę człowiek jest tu jak mrówka u stóp wielkiej góry. Mrówka ogarnia zaledwie ten skrawek miejsca, po którym pełza. Pozostałą część tej góry zobaczyłaby, gdyby wsiadła do samolotu i spojrzała na nią z dystansu – a tego mrówka nie może. Tym, co nas zdumiewa, jest po prostu wielkość tego kompozytora, wielkość nie do ogarnięcia. Więcej nie umiem powiedzieć.
Jak to niewiele, bywa, potrzeba do grzesznych myśli – wystarczy „mutiplikacja własnego wielosłowia” 😆
Aha, chyba już mogę przekazać wieści z Łodzi, które mają dziś zostać ogłoszone na konferencji prasowej, a ja materiały dostałam już w sobotę. Otóż łódzki Teatr Wielki jako pierwszy wydał przewodnik repertuarowy na następny sezon. W baaardzo różne strony będzie szło. Sezon ma się rozpocząć koncertowym wykonaniem Toski pod Kaspszykiem. 26 września musical My Fair Lady wystawi kolega dyr. Marka Szyjki (jeszcze z Radomia) – Wojciech Kępczyński. A w grudniu… coś specjalnie z postulatów Pana Piotra – premiera Giulio Cesare Haendla. Nie wiadomo jeszcze, kim się to wystawi, ale kierownictwo muzyczne ma sprawować Paul Esswood, reżyserować ma Artur Stefanowicz 😯 W styczniu Romeo i Julia Prokofiewa (choreografia Jerzy Makarowski). W marcu Rusałka Dworzaka – zadyryguje Łukasz Borowicz, wyreżyseruje – i tu kolejny zaskakujący debiut – Tomasz Cyz, a scenografię wykona Boris Kudlicka. Na koniec sezonu (z zastrzeżeniem, że może zostać przesunięte na początek kolejnego prawykonanie nowej opery Marty Ptaszyńskiej Kochankowie z klasztoru Valdemossa – uczczenie Roku Chopinowskiego. Hmmm… zobaczymy.
Ciekawie też się zapowiadają majowe Łódzkie Spotkania Baletowe – m.in. Nederlands Dans Theater z choreografiami Kyliana oraz Barysznikow.
Witam 🙂
Wracam a tu wciąż tylko merytoryzm i merytoryzm i wciąż o jakiejś starej muzyczce 😉
Jak będzie o czymś ambitniejszym w rodzaju Bay City Rollers lub Edwardzie Hulewiczu, to może się włączę.
Tymczasem przekazuję, że pokłoniłem się od Pani Kierowniczki Hildegardzie w Bingen i poinformowałem kobitę, że drzewce z jej podobizną na sztandarze trzyma wierne grono blogowiczek 😉
Przepłynąłem – jak widać bezpiecznie – obok Lorelei, jej śpiew chyba nie działa na osłuchanych z discopolo i heavy metalem…
Widok ze skały przepiękny, szkoda, ze słońce nie dopisało. Zbocza koryta Renu od Bingen do Lerelaystadt tysz niczego sobie: winnice, zameczki, nagie skały…
Dęło jak w kieleckiem na stacji pekape, takie tam cugi.
W klasztorze Eberbach degustowałem ichnie reńskie – kwachy niemożebne, tfu! Przewodniczka zachwala jakie to przewspaniałe wina, w tym czasie każdy już próbkę ma w kieliszku, w tym przewodniczka, która po skończonej oracji wychodzi na dziedziniec i chluuust zawartość bezcennego trunku na trawnik…
Nic dziwnego, że gęsto rośnie, nieźle nawożone 😉
Staliśmy w hotelu w Bad Kreuznach, łazienka w pokoju większa od mojego M3….
Obżarstwo, opilstwo – więcej grzechów nie pamiętam…
Nareszcie w domu 🙂
A to ciekawostka –
Pani Redaktor pisze o Nederlands Dans Theater z choreografiami Kyliana oraz Barysznikow – rzuciełem okiem kaprawem na ich stronę, by sprawdzić, czy gdzieś bliżej mojej wsi zjawią się (w ramach Krakowskiej Wiosny Baletowej – kończącej się – jak to w Krakowie – u progu zimy) one danc-kompanije. No i się ze śmichu wiję. Bo:
16, 17 May 2009 Cracow, Poland Cracow Opera (wspomniana kompania taneczna).
Ale gdy wejść na stronę Opery Krakowskiej, to czytam:
W ramach XII Krakowskiej Wiosny Baletowej w Opere Krakowskiej wystąpią: w dniach 16-17 maja: Complexions Contemporary Dance Company ze Stanów Zjednoczonych oraz 29 maja: Slovak Dance Theatre ze Słowacji.
Ale co innego jest ważniejsze: otóż po tysiąckrotnych marudzeniach moich i innych osób – zarówno Opera, jak i Filharmonia Krakowska zaczęły podawać w repertuarze imprezy, których nie są organizatorami. Aby obyczaj się utrwalił warto chyba wysłać listy dziękczynne. Następnym sukcesem będzie, gdy zamieszczone informacje będą prawdziwe 🙂
Przy okazji zobaczyłem na stronie Opery wybór recenzji po premierze Don Giovanniego 😯
Zeen – wiedziałem! wiedziałem! Powrócisz tu, gdzie nadwiślański brzeg!
Proszę o zauważenie, że próbuję łagodnie sterować w kierunku pożądanego przez Ciebie poziomu. 😆
Ty się Bobik nie wychylaj
Bowiem snadno
Wywołasz efekt motyla
Idąc na dno 😉
Tak, z tego wyboru recenzji to polecam szczególnie cytat z mojej noty blogowej o wiadomej wymowie 😉
http://www.opera.krakow.pl/?id=511
Ja nawet nie chcę tego nazywać po imieniu…
Witamy powróconego na ojczyzny łono! Dobrze, że wredna Lorelei nam zeena nie porwała. Pewnie za cicho śpiewała 😀
Loreley mogła mieć chrypę (zimno ma w pracy), albo akurat coś piła, jak zeen przepływał 😉
A teraz wrócę do merytoryzmu, a to pod wrażeniem wspomnień Pani Kierowniczki z 1989 roku z pierwszego w Polsce wykonania Mszy h-moll na instrumentach dawnych. Próbuję sobie wyobrazić, jakie to musiało być wrażenie. Ja tego Bacha w romantyzującego to ledwie liznęłam (poznańskie chóry chłopięce), a i tak pamiętam, jak tydzień nie mogłam się otrząsnąć po moim pierwszym Bachu historycznie poinformowanym (nagranie Mszy h-moll pod Herreweghe). Uwiódł mnie w jakieś niezwiedzane wcześniej rejony. A teraz moje pytanie: Jaki był pierwszy warszawski historycznie poinformowany koncert muzyki dawnej w Warszawie, jaki Pani Kierowniczka pamięta?
Chyba jeszcze większym szokiem jest sytuacja odwrotna – poznanie w formie poinformowanej i skonfrontowanie tego z romantycznym sosem.
„W klasztorze Eberbach degustowałem ichnie reńskie – kwachy niemożebne, tfu” 😆 😆
Dzięki, Zeenobiuszu Wspaniały, dawno się tak nie obśmiałam.
Ja akurat znalazłem (idąc śladami ojca) drogę środka, ucząc się tej klasyki na Marrinerze, Leppardzie i jemu podobnym.
Tak więc, poza piskliwym dźwiękiem, przerzut na histerycznie internowane wykonania nie był zbyt bolesny.
Inna sprawa, rozkwit tych wykonań zbiegł się z początkiem ery CD, kiedy to technologia cyfrowaja raczkowała, a jakość nagrań i sprzętu była, delikatnie mówiąc, taka sobie, co podwójnie zniechęcało do tych wykonań.
Technika poszła do przodu, zespoły nauczyły się grać i teraz właściwie nie wyobrażamy sobie innego nagrania mszy, niż „oryginalne”.
Na marginesie, poprosiłbym w miarę możliwości o komentarze (PK i gości) na temat symfonii Brahmsa nagranych przez Gardinera z OReR.
Gostku:
Podobają mi się (to znaczy 1 i 2, bo reszta ma się dopiero ukazać). Ale głębszych porównań nie robiłem.
Dobry wieczór,
zniknęłam z horyzontu, tak się czasem składa 🙂
Odpowiadam na pytanie Beaty – moja droga była podobna do tej Gostka, dość wcześnie zaczęłam też słuchać Harnoncourta i Leonhardta. Na żywo na pewno pierwszym moim koncertem „poinformowanym” w tak dużym składzie był ten, który wspominam we wpisie 😀
Brahmsa pod Gardinerem jeszcze nie słyszałam niestety.
Droga Pani Doroto – dzięki za wieści z Łodzi. Dobry i Cezar, choć przyznam, że wolałbym któreś z dwunastu arcydzieł, które jeszcze nigdy w Polsce nie były grane…
Co do Brahmsa z Gardinerem, słyszałem tylko koncerty dane w Paryżu w zeszłym sezonie. Szczególnie ciekawe było Requiem niemieckie: chór śpiewał, że tak powiem, a cappella. Ponieważ był to TEN chór, to słuchało się w zachwycie, ale pod spodem nie było nic, albo prawie nic. I symfonie dane dookoła też zupełnie nie z mojej półki. Sorry…
Cześć
PK
Dziękuję za wstępne opinie o Brahmsie.
Zacząłem się tym interesować po audycji w PR2 w zeszłą sobotę, a teraz „skombinowałem sobie” I symfonię.
Po pierwszym, pobieżnym, nomen omen, przelocie uderzyła mnie przede wszystkim słaba jakość nagrania – miśkowaty, przykryte kocykiem brzmienie chóru (w utworach dołączonych do I symfonii – Begräbnisgesang, Schickaslied i jednym utworem Mendelssohna) przypomina mi wytwórnię Hyperion w jej słabszych momentach.
I symfonia – pośpiech, pośpiech, pośpiech. Po co ten pośpiech? Zamiast majestatycznie przelewającej się fali I części mamy jakiś truchtowaty bieg, a majestat został na przystanku.
Nie wsłuchiwałem się jeszcze zbytnio w brzmienie instrumentów, które Gardiner powprowadzał do orkiestry – rogi naturalne, kotły ze skórzanymi membranami. Na szybko, domniemana miękkość brzmienia OReR gubi się w miśkowatości całego nagrania.
Nie mam pojęcia kto jest reżeyserm dźwięku, ale panowie w DGG chyba lepiej znają się na rzeczy.
No to szkoda, że nagranie nienajlepsze. Co do tempa, zależy, w której części – nie wyobrażam sobie zapędzonego wstępu, ale żywą, motoryczną I część – i owszem. No i w ogóle efekt od różnych rzeczy zależy. Ale ogólnie ta moda na pośpiech wśród dawniaków jest jakaś dziwnie stała, np. w wykonaniach symfonii Beethovena. Czy oni to gdzieś przeczytali czy jak?
Może wyszli ze słusznego założenia, że z Beethovenem, jak już trzeba być w kontakcie, to najkrócej 🙄
Jeden karaluch do drugiego: „Będziemy w kontakcie”
BUHAHAHAHAHA 😆 😆
A później się dziwić, że kontakt nie działa 😉
Pan Piotr Kamiński zlecił zadanie domowe: porównanie Credo pod Klempererem i pod Minkowskim. Zadano, odrobiono i opisano:
Podstawowy wniosek: niemożność wydania oceny, które lepsze – bo to nie w tych kategoriach można rozpatrywać (ale p. PK oczywiście nie to zadał do domu). Najkrócej rzecz ujmując – a rzecz dotyczy w końcu kościoła, liturgii – Klemperer to kościół przedsoborowy, sedia gestatoria, spiżowa brama z zamkniętym za nią papieżem, ce-re-mo-niał!. Minkowski – to Jan XXIII, to rok 1968, to Hair, w końcu pontyfikat Jana Pawła II. Ja nie mogę powiedzieć, że nie potrafię słuchać Klemperera – majestat jego świątyni muzyki budzi podziw, pielgrzymujemy od czasu do czasu do tych katedr, ale codzienną liturgię sprawujemy w naszych minkowskich parafiach. I oby tak zostało, bo wtedy owieczki będą pogodne, radosne, ale i pełne pokory wobec Pana.
Pogodne owieczki to coś dla mnie! Takich się łatwiej pilnuje, bo nie wykazują neurotycznych tendencji do rozłażenia się i w ogóle utrudniania psu pasterskiemu życia.
A z nieradosnymi owieczkami to wieczne kłopoty… 🙄
Ale jak owieczki przymknięte za bramą, to nie mają się jak rozłazić.
Za bramą, nie za bramą, pyskować mogą zacząć i wtedy trudno je przymknąć…
Przymykanie owieczek za bramą jest niehumanitarne. Im może być przykro. Owieczka sama powinna decydować, kiedy i gdzie chce skubnąć trawkę lub użyźnić łąkę. Nie możemy decydować za owieczki.
Jeśli owieczka się zgubi lub zje ją wilk, sama musi wyciągnąć wnioski ze swojego nieprawidłowego postępowania.
Bobiku:
A co dopiero ze „zlustrowanymi” baranami
Co mnie z owieczki wniosków, jak bilans się nie zgadza? 🙁
60jerzy – barany to jeszcze inna parafia 😆
A na którym etapie przewodu pokarmowego wilka myśli się najlepiej?
Bobiku – mnie chodziło o tę parafię:
http://www.spiegel.de/kultur/musik/0,1518,612404,00.html
Oczywiście w jelicie grubym. Tam dopiero myśl ma dosyć miejsca, żeby swobodnie się rozwinąć. W jelicie cienkim to i myśli są jakieś cienkie, a w żołądku skwaszone. 😉
A na samym końcu myśli się egzystencjalnie, o bycie który odchodzi w niebyt… 🙄
No nie,
Ja tu o o chórach Bachowych,
a oni o kiszkach stolcowych!
Jerzy, dla psa Brunft-Orgie brzmi właściwie bardzo zachęcająco, chociaż przyznaję, że raczej mam wtedy przed oczami duszy mojej grupkę ponętnych suczek, a nie stado baranów. Bo z rozochoconymi baranami rzeczywiście kłopot. 😆
Jerzy, bo takie zadanie domowe trzeba przetrawić 😉
A Bach też pewnie lubił dobrze zjeść…
Nie ma dychotomii. Przejście i łącznik pomiędzy muzyką Bacha a owieczkami są bardzo zgrabne i płynne. Modulacja bez zarzutu V-II-I
No właśnie. Też uważam, że różne dychotomie są tylko pozorne.
Wszak baranom to kulturę
podnosi, że strach,
kiedy kiszki grają chórem,
a na końcu: bach! 😆
Bach, jak po obrazkach widać, lubił dobrze zjeść i zapewne nawet piwka się napić… 🙂
Kiszka stolcowa też rezonuje
Gdy treść żołądka poczuje…
a ja wlasnie bachnalem sniadanko
http://picasaweb.google.de/arkadiusalbum/SniadanieWalkera02?authkey=Gv1sRgCOeJm8mwgLfNBg#slideshow/5314096889043852338
Tu, drogi arcadiusie, nie ma nic do oglądania… taki napis mi się przynajmniej ukazuje.
Moi drodzy, jak wy tu o kiszkach stolcowych, to ja sobie idem. Zwłaszcza, że muszem, choć nie chcem (ohydna pogoda) 🙁
tu troszke lepiej widac
http://picasaweb.google.de/arkadiusalbum/SniadanieWalkera?authkey=Gv1sRgCMTG5vDPjLDIUQ#slideshow/5314096765847017810
Drogi 60jerzy – niezależnie od sugestywnego obrazowania, za które piątka z plusem, czy naprawdę uważa Pan, że w kościele przedsoborowym chóry śpiewały tak paskudnym dźwiękiem, z tak paskudnym akcentem? Mnie się to raczej kojarzy z rozdziawionymi bramami piekieł…
Polecam przy okazji Cum sancto spiritu. Sorry, ja już tego słuchać nie jestem w stanie. Po prostu – żołądek odrzuca…
Piotr Kamiński
Szanowny Panie Profesorze, ostatnią piątkę (i z plusem i z minusem) otrzymałem zanim żywot mój grzeszny oddałem w pacht mocom wszetecznym. I to jeszcze przed rewolucją wyuzdanych a historycznie poinformowanych.
Nie da się ukryć, że w ikonografii niebiańsko-piekielnej ilość obrazów piekielnych przeważa. A gdy po (pokątnym – o czym już wspominałem) przesłuchaniu przed warszawskim koncertem płyty autorstwa diabolo Marco zastanawiałem się, czym by tę winę odkupić – przesłuchałem w domu nagranie właśnie Klemperera – zapewne nie całe, bo chodziło tylko o antidotum na Brüggena :). Stąd umknęło mi Cum Sancto Spiritu. Teraz usiadłem do poprawki. Panie Profesorze, mówiła mamusia: słuchać ciała profesorskiego i nie dyskutować, ono ma zawsze rację – nawet jak nie ma. Mamusia wiedziała, co mówiła – zwłaszcza, że ma Pan absolutną rację.
A u Brüggena chór w niedzielę śpiewał pięknie – czy blog się z tym zgadza?
Pozdrawiam Pana (właśnie zauważyłem, że w TP jest Pana recenzja z Mszy – czyli lektura zaległa a obowiązkowa).
Jest, jest. 🙂
Chodzi o artykuł.
Przepraszam, ze się mało odzywam, ale trudne chwile na mnie przyszły.
To żadna tam recenzja, ot takie sobie dywagacje i impresje, plus parę informacji, które zawsze warto przypomniec.
A brzydota chóru BBC u Klempsa zwaliła mnie z nóg. Po pierwsze primo, zapomniałem. Po drugie primo, to przecież się dzieje w kraju najlepszych chórów na świecie, od gardinerowskiego poczynając. Wierzyć się nie chce.
A propos chóru w niedzielnym koncercie (wrażenie tylko z transmisji), to mikrofony były na początku bezlitosne – w „Kyrie” intonacyjnie się chwilę nieźle kotłowało… Ale też nie jest to sala, w której śpiewa się szczególnie wdzięcznie w sensie akustycznym (kiedyś przerabiałam na własnej skórze) i pewnie musieli ją na nowo rozpoznać po wejściu publiczności. Przez chwilę zatem wyraźnie się szukali, ale na szczęście znaleźli. Ale poza tym ładnie brzmiący zespół, b. sprawny. Tylko po tej krystalicznej przejrzystości nagrania Minkowskiego, gdzie pięknie objawia się struktura utworu, ten wewnętrzny ruch, snucie przepięknej, gęsto ze szlachetnej przędzy utkanej tkaniny, odebrałam chór (jako twór) z wewnętrznym marudzeniem, które wyraźnie ustąpiło po przerwie, kiedy już się nieco oswoiłam.
Ja tę salę też przerabiałam organoleptycznie, w zestawie pięciu głosów żeńskich (czyli w zespole Studio 600). Dziwne to wrażenie: czuje się, że głos niesie i na pewno na sali brzmi świetnie, ale sąsiadów się nie słyszy 😯
W naszym przypadku to była „Missa di Gloria” Pucciniego: Słyszałam emitującego za mną tenora (dodam, że z tych bohaterskich). I zupełny brak sopranów stojących wokół, o innych głosach już nawet nie wspominając. Ale orkiestra była słyszalna, więc jakoś sobie można było radzić. Wykonanie podobno udane, tak mówiła publiczność i pani z radia ;-Największy akustyczny koszmar z moich wspomnień to występy w głuchych teatrach w Meksyku. Ani widu, ani słychu (bo w dodatku reflektory dawały po oczach). Za to publiczność wspaniała
Udaję się dziś na pierwszą projekcję operową do Multikina. Przy okazji spieszę sprostować informację, która pojawi się w moim artykuliku w jutrzejszej „Polityce”: Cinema City rusza oficjalnie ze swoim cyklem nie, jak napisałam, od 17 kwietnia, ale już 27 marca: o 19:30 w warszawskiej Arkadii. W programie Carmen. Kolejne odtworzenia (bo to nie bezpośrednie transmisje) – 16 kwietnia w Krakowie (Galeria Kazimierz), Łodzi (Manufaktura), Poznaniu (Plaza), Gdańsku (Krewetka) i Bydgoszczy.
To będą pokazy specjalne – gale premierowe. Natomiast z regularnymi pokazami ruszają faktycznie 17 kwietnia. W Warszawie poza Arkadią również w Galerii Mokotów.
Harmonogram:
Carmen
17.04., godz. 19:30
21.04., godz. 10:00, 19:00
24.04., godz. 14:00
Romeo i Julia
8.05., godz. 19:30
12.05., godz. 10:00, 19:00
15.05., godz. 14:00
Wesele Figara
22.05., godz. 19:30
26.05., godz. 10:00, 19:00
29.05., godz. 14:00
Śpiąca królewna
5.06., godz. 19:30
9.06., godz. 10:00, 19:00
12.06., godz. 14:00
Don Giovanni
19.06., godz. 19:30
23.06., godz. 10:00, 19:00
26.06., godz. 14:00
Witojcie! Pozirom tak, pozirom i dziwie sie, ze nifto sie nie dziwi temu, co sie okazało. Co mianowicie? Ano to, ze wcale nie pon Dumas napisoł Dwadzieścia lat później, ino Poni Dorotecka! 😀
Tak Państwo zachwalają Minkowskiego Bacha, że nabrałem ochoty. Mam Gardinera, ale jakoś od pewnego czasu nie mogę tego nagrania słuchać, nie wiem czemu. Coś mi tam przeszkadza. Może też powiem głupawo, ale przeszkadza mi brak odczuwania sakralności w tej muzyce. To nie są tylko ładnie ułożone nuty. A jak tam z tym u Minkowskiego?
A „historyczne” nagrania chyba mocno zmieniły nam odczucie muzyki. Kupiłem zachwalane (chyba przez Brytyjczyków) nagranie Karajana Missy solemnis, z Janowitz, ale nie zdzierżyłem długo. Jak dla mnie to ten duży aparat zmusił dyrygenta i solistów do bardzo emfatycznego i o dużej sile dźwięku.
TadeuszuP Pięknie pisał tu o swoim powrocie z Warszawy przy akompaniamencie Bacha pod Minkowskim 60jerzy. Ze mną było tak, że od kiedy kilka miesięcy temu usłyszałam pierwsze, b. krótkie fragmenty na youtube (zapowiedź) i pierwsze takty „Kyrie” dosłownie wryły mi się w duszę, czekałam z utęsknieniem na tę płytę. Przyznam się, że od pewnego czasu nie czułam impulsu, żeby włączać stojące u mnie na półce nagrania Bacha (msza i pasje), bo Gardiner czy Herreweghe przestali mi wystarczać, właśnie zabrakło mi w nich czegoś najistotniejszego (odbieram teraz te nagrania jako Bacha pozbawionego zębów). A teraz już mam „swojego” Bacha, właśnie Bacha pod Minkowskim.
Ale może najlepiej byłoby, gdybyś sam posłuchał:
http://www.naive.fr/#/work/bach-messe-en-si
Przepraszam za to pogrubienie, chciałam uwypuklić „TadeuszuP” i „60 jerzy”, a nie całe zdanie. Mam nieśmiałą nadzieję, że Pani Kierowniczka powrócona z Multikina za czas jakiś przywróci pogrubienie do właściwych rozmiarów, za co z góry dziękuję 🙂
Zęby to czuję we wczesnych nagraniach Harnoncourta – niektóre co prawda krzywe, ale i tak nie jest źle. A Minkowski taki bardzo energetyczny, aż jestem ciekawy, jak to brzmi w całości 🙂
Nie uruchamia mi się 🙁
Bo to jest chimeryczna strona. Też mi się poprzednio nie otwierała.
Jak transmisja?
Jeszcze uzupełnienie dla Tadeusza O „Mszy h-moll” pod Minkowskim pisze Piotr Kamiński: http://tygodnik.onet.pl/37,0,22910,bach_kameralny_ibach_olbrzymi,artykul.html
Właśnie napisałam nowy wpis 🙂