Weiss feminista?
Jak tłumaczy Marek Weiss, reżyser nowej premiery Così fan tutte w Warszawskiej Operze Kameralnej, w swojej inscenizacji staje on po stronie kobiet, którym zrobiono świństwo. Wiem, że Piotr Kamiński żachnie się na kolejne spojrzenie na tę operę jak na „skomplikowane i gorzkie arcydzieło”, ale co do świństwa – zgadzam się z reżyserem. Jednak i tak najważniejsze, że pod względem wokalnym spektakl jest naprawdę znakomity.
Przeniesienie akcji w – jak to zostało określone – „czasy Coco Chanel” nie razi za bardzo. Przy okazji można było wyostrzyć wymowę podwójnych standardów, o których jest mowa w operze. Weiss zrobił to już w pierwszej scenie, umieszczając ją w burdelu: Ferrando i Guglielmo zakładają się z Don Alfonsem o wierność swoich narzeczonych, jednocześnie poddając się pieszczotom „panienek”. Jednocześnie pozostawił im tyle niewinności i naiwności, że chłopcy nie bawią się najlepiej uwodząc sobie nawzajem dziewczyny. Ale – jak mówi Weiss – mimo wszystko świadomie przystępują do tej gry. A wiadomo, że Fiordiligi i Dorabella są w tej historii szantażowane, jeśli nie wręcz zgwałcone moralnie: jeśli nie ulitują się nad cierpiącymi, będą odpowiedzialne za ich ewentualną śmierć…
Despina, która ma tu rolę kluczową, jest również wyostrzona: już w samym libretcie Da Ponte jest przedstawiona jako protofeministka; u Weissa jest wręcz chłopczycą w spodniach, trzymającą za paskiem gazetę ze zdjęciami nagich mężczyzn. W II akcie przybiera dodatkowo rolę dominy, w garniturze i cylindrze, okładającej bacikiem Don Alfonsa, który się jej masochistycznie poddaje. Nie mówiąc o tym, że praktycznie płącąc jej za usługi oddaje jej wszystkie pieniądze na poczet wygranej w zakładzie.
Jest tu niestety kilka oczywistych błędów. Kiedy wreszcie siostry postanawiają ulec zalotom i umawiają się, „kto kogo”, Dorabella śpiewa, że weźmie „brunecika”, a Fiordiligi – „blondynka”; tymczasem w tej inscenizacji jest akurat odwrotnie. W finale panowie rozcharakteryzowywują się na oczach sióstr, gdy „wracają” z wojny, co rodzi nonsens: przecież one z początku nie mogą się domyślać, że nastąpiła zamiana, do przypomnienia i rozpoznania dochodzi trochę później. Parę rzeczy jest też kompletnie niezrozumiałych, np. dlaczego panowie żegnają się z ukochanymi siedząc przy stole z leżącymi naprzeciwko nich czaszkami?
Gorzej, że jest tu trochę błędów czysto muzycznych. Bo dla mnie wykreślanie powtórzeń z ansambli (nie wszystkich – a niekonsekwencja też jest bez sensu) pozbawia muzykę jej logiki. Że wykreślono po jednej arii Fiordiligi i Dorabelli – to już robi się częściej. Ale wywalanie powtórzeń naprawdę niewiele skraca. A niszczy.
Jeszcze powybrzydzam na orkiestrę, która została zapędzona i niestety zbyt często kompletnie rozjeżdża się z solistami. I tu już wybrzydzać przestanę, bo soliści byli właściwie wszyscy świetni. Klasą dla siebie była Anna Mikołajczyk jako Fiordiligi, która zwłaszcza w słynnej arii Come scoglio, jednej z najtrudniejszych u Mozarta (jeśli nie najtrudniejszej), pokazała, co potrafi. Karolina Sikora jako Dorabella debiutowała na tej scenie: trochę mam zastrzerzeń do jej emisji, bardziej może verdiowskiej niż mozartowskiej. Fantastyczna natomiast była Marta Boberska w roli Despiny. Świetni wszyscy panowie: Ferrando – Aleksander Kunach, Guglielmo – Tomasz Rak i Don Alfonso – Robert Gierlach (choć ta postać była poprowadzona może zbyt poczciwie). Ciekawe, że soliści bardzo są zadowoleni ze współpracy z reżyserem; twierdzą, że była odświeżająca. Czy miało to wpływ na ich śpiew, czy nie – w każdym razie bardzo cieszy, że znalazł się u nas komplet śpiewaków, który tak dobrze wykonuje mozartowskie arcydzieło.
Komentarze
Pobutka.
Nie będę się „żachać”, Pani Doroto. Co myślę o Cosi, napisałem w książce, a potem jeszcze nieraz, i to nie szczędząc argumentów, co myślę o tych, którzy dostrzegają w tej cudownej komedii „gorzki dramat” albo „dzieło przepojone śmiercionośną rozpaczą”. Sapienti sat.
Dzień dobry w ten już upalny dzień… brrr, co będzie dalej…
Ja nie jestem po stronie żadnej ze skrajności, ale słyszę w kilku momentach bardzo smutną muzykę…
Oczywiście ilustruje ona perypetie z „Albańczykami”, ale tu wyraźnie Mozart jest po stronie odczuć sióstr, każąc nam przeżywać napięcie wraz z nimi, choć przecież jesteśmy uprzedzeni, że to bujda, a gdyby kto nie pamiętał, to albo panowie, albo Despina z Alfonsem nam przypomną na stronie, że to „bella comediola”.
Jednak w tym momencie muzyka jest na serio.
Jedną skrajność widzę – ale gdzie ta druga?
Muzyka jest chwilami na serio, gdyż nie ma żadnej komedii, gdzie chwilami nie byłoby na serio. Inaczej byłoby nudno, ale nade wszystko – płytko. Nawet w operetkach bohaterowie łkają przy dźwiękach cygańskich skrzypiec, a co dopiero u Mozarta, który pisze „szkołę uczuć”, a uczucia dają nam niezłą szkoł. Taki jest przepis na komedię. Gorycz jest przyprawą, ale całe danie to nie sałatka z piołunu.
O tym zaś, że to „bella comediola” przypomina tam sam Mozart, pisząc na koniec radosną, optymistyczną (bo oświeceniową) sentencję w C-dur, siostrę finałowej fugi z Falstaffa.
Szanowna Pani Doroto! Nie zawsze błędem jest w spektaklu coś, co jest skomplikowane i celowo zaszyfrowane. Siostry na początku drugiego aktu nie zostały jeszcze uwiedzione i deklarują wybór swoich „prawowitych” partnerów mimo ich przebieranki, która przecież jest umowna i nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy, że peruka i przyklejone wąsy zamaskują człowieka, którego darzyło się uczuciem. Tak więc i blondyn i brunet to efekty charakteryzacji, którą siostry traktuję jako niewinną zabawę erotyczną. Dopiero upieranie się przez Alfonsa, Despinę i chłopców, by do końca doprowadzić grę z zamianą partnerów, prowadzi do przekroczenia granic zabawy, komedii i beztroskiej seksualności. Cieszę się, że słyszy to Pani w muzyce i martwię, że pogardliwie odrzuca to mój były mentor operowy, nieoceniony Pierre, którego serdecznie pozdrawiam. Scena „masońska” jest żartem teatralnym na temat wojny, honoru i obowiązków męskich z dziedziny „wyższego wtajemniczenia”. To szydercze zrównoważenie burdelu i moje konsekwentne piętnowanie męskiej obłudy, któremu poświęciłem tę inscenizację. A rozcharakteryzowanie się na oczach sióstr nie jest nonsensem, który w moim racjonalnym świecie scenicznym raczej się nie zdarza. To powrót do rzeczywistości pierwszych przysiąg i zapewnień o wierności. To pytanie, jak teraz po wszystkich zawirowaniach żyć dalej. Szkoda, że nie zwróciła Pani uwagi na to, jak przejmująco grają to siostry, które stały się ofiarami manipulacji. Ale są tacy, którzy wiedzą ile cierpień przynosi w ostatecznym rachunku „żywot rozpustnika”, a są i tacy, którzy na demona seksu reagują tylko pogardliwym śmiechem. Myślę, że Mozart genialnie rozumiał tę dwoistość ludzkiej natury i dlatego rzecz całą ujął w ramy komedii. Gorzkiej komedii – będę się, Piotrze, upierał przy takim określeniu.
Witam serdecznie, Panie Marku 🙂
To jest oczywiście prawda, że u Mozarta jest wszystko także w komediach. W końcu Don Giovanni to też dramma giocoso, a kogo dreszcze nie przeleci przy scenie z Komandorem?
Ale zaraz, zaraz. To chce Pan powiedzieć, że siostry od razu wiedzą, że to ich faceci, tylko poprzebierani? I tak sobie do siebie oczkiem mrugają w tej scenie?
(Swoją drogą Pan Alek i Pan Tomek są naprawdę świetnie przebrani 😉 )
Droga Pani Doroto, podtytuł „dramma giocoso” nie niesie w sobie żadnego istotnego znaczenia i nic z niego nie wynika co do znaczenia i tonu dzieła. Jest to jeden z kilku obiegowych terminów stosowanych wymiennie w odniesieniu do oper buffa. Obrósł legendą dzięki Don Giovanniemu, ale to tylko legenda. Cosi fan tutte też nosi taki podtytuł w drukowanym libretcie, choć Mozart w swoim katalogu używa terminu „opera buffa”, co oznacza, że nie przywiązywał do tego wagi. Aptekarz Haydna, czyli jednoaktowa farsetta, również ma taki podtytuł.
Drogi Marku, niczego nie robię „pogardliwie”. Ale, że się z Twoją analizą tego utworu zupełnie nie zgadzam – to prawda. Pozdrowienia.
Oczywiście, że to obiegowy termin, ale jednak słowa giocoso i buffa sugerują ton.
🙂 Czytam i czytam i sobie myślę, że byłam na innym spektaklu! Nie odczytałam go do końca tak, jak reżyser tu dowodzi. Obłuda facetów – ok, ale żeby te siostry były takie biedne, oszukane – tu mnie pan nie przekonał. Do dwoistości natury ludzkiej tez nie. Ale sam spektakl wart obejrzenia, a posłuchania to już na pewno. Panie wypadły znakomicie, a panowie też całkiem całkiem. Konwencja lata 20, lata 30 mnie odpowiada. Tylko ten plakat, to dopiero marketingowa sztuczka, dałam sie nabrać…
Szedłem na tę premierę z lekkim niepokojem, wiedząc z dobrze poinformowanych źródeł, że będzie inaczej, a Reżyser zapowiada, że nie przeciw kobietom. Dla mnie nigdy nie było: niczym jest wykroczenie (udawanej czy nieudawanej) niewierności Fiordiligi i Dorabelli wobec zbrodni manipulowania, kłamstwa, przedmiotowego traktowania, niczym nieusprawiedliwionej prowokacji, popełnionej przez Alfonsa (z pomocą chciwej Despiny) i reżyserowanych przez niego Guglielma i Ferranda. To było i jest przeciw takim paskudnym praktykom. Widzę to zawsze tak, jak jest u Ponnelle’a.
Niepokój był niepotrzebny. Zabiegi Reżysera są delikatne, a intencje przedstawione nienachalnie, całość mądra (ale nie przemądrzała) i lekka. Do tego zrealizowana estetycznie i z doskonałym wykorzystaniem trudnych warunków małej sceny. No i najważniejsze: wyrównana szóstka solistów, wykonujących zadania muzyczne i aktorskie w miły dla ucha i oka sposób, pięknie wykonane arie i jeszcze ważniejsze od nich ansamble. Sporo do życzenia pozostawiała niestety orkiestra, brzmiąca chwilami topornie, a chwilami pędząca nierównym kłusem.
Czas już najwyższy na zmiany inscenizacji w Festiwalu Mozartowskim, kurz czuje się nie tylko z dekoracji. Ucieszyła mnie zapowiedź corocznego odnawiania kolejnych oper, a pierwszy krok okazał się udany.
@Pani Kierowniczka 13:30
Absolutnie, i tu się zgadzamy w całej rozciągłości.
Zgadzam się z przedmówcą całkowicie. A jako refleksja: po raz kolejny robię podejście do obejrzenia spektaklu w sympatycznej skąd innąd sali WOK i niestety utwierdzam się w przekonaniu że jest ona zdecydowanie za mała co skutecznie wypacza akustyczny obraz produkcji, jest po prostu za głośno.
Witam podeszczowo, ach, jak pachna trawy wokol mego domu i swierki, ptaszeta zajete wychowaniem potomstwa… dzisiaj najdluzszy dzien w roku
a teraz „Così”
nie bylem na spektaklu pana Weissa i zapewne nie bede a to z racji calkiem prostej. Nie mieszkam w Kraju. „Così fan tutte” mialem moznosc obejrzec przed paroma laty w sztokholmskim Drottningsholmsteatern (tu kiedys spiewala Marie le Prévost) w wykonaniu absolwentow szkoly operowej i orkiestry z tegoz pieknego XVII wiecznego teatru. Nie zajmuje sie zawodowo pismiennictwem krytycznomuzycznym. Sa to luzne wspominki amatora wszelkiej sceny muzycznej: od gregorianskiego chant po chicagowskiego bluesa (!). Korzystam z moich zapiskow, by lepiej przyblizyc owczesny odbior tego sensualnego Mozarta.Znam jeszcze dwa spektakle tej opery ze szwedzka sopranistka Miah Persson (oba sa na dvd) z 2006 z Glyndebourne Festival Opera (rez. Nicholas Hytner) i pozniejszy salzburgski z 2009.
Libretto przelozone na szwedzki i tytul: Cosi fan tutte eller skolan för älskare” a wiec „szkola kochankow”.Ot, prawie cyniczna komedia o zabarwieniu erotycznym z roznymi elementami buffo – te przebieranki , pomylk i ciuciubabka salonowai. Zwykly zaklad jako punkt wyjscia fabuly prowadzi do finalowego resume: kobiety sa powierzchowne i niewarte zaufania.Mozna tez bardziej umiarkowanie : kobiety sa rownie ludzkie jak mezczyzni. Pod ta powierzchnia kryje sie zupelnie trywialne konwencje miedzyludzkie. Intrygant Don Alonso jest swiadom swoich klamstw, by w ten sposob odkryc klamstwa innych nawet i wieksze.
Wlasciwie na tym mozna byloby skonczyc, gdyby nie muzyka Mozarta, ktora ozywia libretto i wprowadza je w ruch. Mozart jest bardziej odwazny anizeli Lorenzo da Ponte.
Muzyka w „Cosi” powoli jakby zaczyna sie „rozbijac” – ensemble, duety (Ferrando i Gugliemo, zolnierze a z drugiej strony siostrzyczki Fiordiligi i Dorabella z ich rownoleglymi terzami az po koncowe arie.
Inscenizacja klasyczna, bo jakzeby inaczej w tak korespondujacym do Mozarta pomieszczeniu teatru. Humor i typowa gra jakby wzieta zywcem z 1790 roku. Gesty, mimika, sposob poruszania sie solistow po scenie, chociaz czasami nader pompatyczn, zbyt wyraziste i wieloznaczne. Wyglada na to, ze rezyser jednak nie zapomina o terazniejszosci a jednoczesnie tak skrupulatnie osadza „Cosi” w koncu XVII w. jakby chcial uwypuklic dawne clichee. Rezyser pozwolil sobie na dystans do swej inscenizacji. Te ciagle puszczanie oczek przez Dona Alonsa i Despiny w strone publicznosci. A z drugiej strony powaga Guglielmo i Fiordiligi. Dzisiaj chyba juz nikogo nie przekonuje a nie smiszy, by przykleic sobie wasy albo zmienic sie nie do poznana, by uwiesc narzeczona kolegi. Smieszy to raczej anizeli porusza. Nieco jak z soap opera.
___________________________________________
http://www.youtube.com/watch?v=Zi62c8Fv_FM mozna i tak „Cosi” z Opery krolewskiej w Sztokholmie 2007, Ole Anders Tandberg
A niebawem w lipcu Julia Leznewa z Mozartem (dyr.Mark Tatlow) i osobno „La clemenza di Tito” (oczywiscie nie Broz) w rez, Sigrid T´Hooft
I znowu pada….
a dzisiaj wieczor swietojanski w Szwecjii…bardziej uroczysty anizeli swieto narodowe
mam nieprzeparta chec obejrzenia, juz nie wiem ktory raz, dziela wielkiego Ingmara Bergmana „Tam, gdzie rosna poziomki” (Smulltronstället) z 1957 z pieknosciami Bibi Andersson i Ingrid Thulin, z muzyka Erika Nordgrena (nadworny kompozytor rezysera) i Göte Lovéna. Toz to kwintensencja oka duszy rezysera i jego demonow.
24-30 czerwca na wyspie Fårö (niedalako Gotlandu) tydzien bergmanowski i wielu znamienitych gosci jak kazdego roku. Sally Potter, Greta Gerwig, Noah Bambach, PO Enquist ( w Polsce niegdys grano jego „Tworcow obrazu” rez, Kutza),Marlene van Niekark i inni. Zreszta samo miejsce jest piekne jak zreszta mozna widziec na wielu produkcjach Bergmana.
Szanowna Pani Doroto!
W sztuce Pintera „Kochanek” mąż wychodzi do pracy, przebiera się i wpada do żony jako ktoś inny. Udają oboje, że ona go nie rozpoznaje i uprawia seks z obcym facetem. Czerpią wiele radości z tej gry, również kiedy mąż wraca z pracy i niby o niczym nie wie. Takie ożywienie życia seksualnego w różnych wariantach jest wieloletnim związkom zalecane i bardziej popularne niż się powszechnie wydaje. U Mozarta ta niewinna zabawa zostaje niesłychanie skomplikowana z powodu zamiany par. Chłopcy robią to świadomie za namową Alfonsa, a siostry w ramach przyjętej konwencji mają tej zamiany nie dostrzegać, bo przecież zjawili się „obcy”. Fiordiligi jako osoba stabilniejsza moralnie i bardziej wzniosła od siostry nie godzi się na taką grę i kategorycznie upiera się przy swoim systemie wartości. Dlaczego w końcu ulega? Spektakl to bardzo precyzyjnie analizuje i wyjaśnia. Warto mieć dobrą wolę, by tę interpretację odczytać. Nie da się o niej dyskutować na podstawie streszczeń i komentarzy, kochany Piotrze. Żeby się z nią zgodzić, czy nie – trzeba zobaczyć spektakl. Takie są reguły teatru. Pozdrawiam Ciebie i Panią Dorotę, bo bez was nie byłoby z kim pogadać. Marek Weiss
Oczywiście, Marku, że nie sposób dyskutować na temat spektaklu, którego się nie widziało. Ale też dlatego właśnie ani słowem nie komentowałem przedstawienia, a jedynie różne teoretyczne wypowiedzi, m.in. Twoje, na temat samego utworu.
i jeszcze dosc widno….
_________________________
A bywa i tak jak w londynskim spektaklu „Mies Julie”(pdn afrykanska adaptacja) Off-West End czyli „Panna Julia” Augusta Strindberga rozgrywaw ciemna noc .Rezyser chyba zapomnial, ze ten wieczor swietojanski to bez mala dzien noca. A to jest wazne w przypadku strinbergowskiej Fröken Julie. A moze to jest wigilia bozonarodzeniowa? Jean i Julia w strojach wieczorowych:niespocenii i bez slomy we wlosach po orgii w alkowie.Jakze trudno jest odseparowac Strindberga od szwedzkiej przyrody, roku koscielnego czy tez zmieniajacych sie por roku. Stad mamy takie dramaty jak „Adwent”, „Wielkanoc”, „Tlusty czwartek Kaspra”.
Dlatego Strindberg umieszcza scene kulmincyjna „Panny Julii” w najjasniejsza noc roku.Teatr rodzi sie z obrzedow. Strindberg jest tego koronnym swiadkiem. Latem nie cierpial miasta, kiedy szczury hulaly a koty byly na letnich kanikulach.Zawsze pamietal jaka frajda bylo wspinanie na sosne jak dziecko. W jego „Pelikanie” w tej koszmarnej historii z widmem, ktora konczy sie pozarem domu i w ktorej z ust Syna pada replika, chyba najbardziej piekna w calej historii dramaturgii:
– A wiec rozpoczynaja sie wakacje!
_______________spokojnej nocy
Dzięki Wam wszystkim za komentarze – Panie Marku, jak widać, jest tu więcej osób do rozmowy, dziś może nieco mniej niż zwykle z powodu – bo ja wiem, gorąca? Ja w tym czasie przemieściłam się do Poznania, choć nie bez problemów. Niebacznie kupiłam bilet na Berlin-Warszawa Express, który spóźnił się… dwie godziny! Ale szczęśliwie ujechałam już wcześniej zwykłym ekspressem, choć i on się spóźnił – i prosto z pociągu wsiadłszy do taksówki, w stroju bynajmniej niepremierowym (ale by się niektórzy wyzłośliwili 😛 ), wbiegłam podczas pierwszej sceny Falstaffa.
No i teraz, po spektaklu i posiadach, zabieram się za nowy wpis.
Miała Pani więcej szczęścia, Pani Doroto, bo ja utknąłem na Okęciu w połowie drogi z Krakowa do Poznania i niestety samolocik nie chciał dalej odlatywac o czasie, który pozwoliłby mi zobaczyć Falstaffa. Więc wróciłem do domu.
Co za dzień jakiś… Współczuję.
Zastanawiam się tylko, czy realizatorzy naprawdę mają prawo poprawiać kompozytora wykreślając poszczególne arie. Mozart sam wiedział najlepiej,gdzie jest „za długo” i np. arię Guglielma „Rivolgete” zastąpił krótszą obecną.Nie wiem dlaczego wycina się prawie zawsze arie Marceliny i Basilia z „Wesela Figara”,zwłaszcza tę drugą,która niesie w sobie wiele życiowej treści,ale to niestety skutek śpiewania „w oryginale”. Pamiętam wrocławski spektakl „Figara” z lat 80tych-Adam Hanuszkiewicz „ciachał” sobie beztrosko co mu się podobało,nawet finał drugiego aktu został „w środku” wyczyszczony.Robili to także wybitni dyrygenci,niegdyś Karl Bohm,a zwłaszcza sławnej [a może jednak kontrowersyjnej] pamięci G.Gavazzeni-mistrz w kastrowaniu oper Donizettiego. Niestety,te utrwalone na płytach wykonania mają swą ogromną wartość artystyczną.Co do „obronnych” odpowiedzi Szanownych Twórców-rozumiem Pana Reżysera-takie dziś mamy czasy,że reżyserzy muszą tłumaczyć po spektaklu,o co im naprawdę chodziło.Jeżeli chodzi o dyrygentów czy śpiewaków,zgadzam się w pełni z Panią Dorotą-to rzeczywiście śmieszne.Nie wyobrażam sobie,aby np. Otto Klemperer tłumaczył się w prasie ze swoich temp.Ale to nic,ostatnio miałem okazję czytać wywiad z bardzo znaną i całkiem dobrą śpiewaczką, która skarżyła się,że widzowie w La Scali czasami buczą,a przecież nie powinni,bo to niegrzeczne!Coż,dziwne i niezbyt wesołe czasy nastały dla opery,może jednak w końcu ktoś to wszystko wyprostuje.
Żenujące – innego slowa nie da się tu użyć.
Jakie ja mogę mieć do Pana nastawienie i właściwie dlaczego? Przecież trudno powiedzieć, żebyśmy się osobiście znali. A ja po prostu oceniam, co słyszę – taki jest mój zawód. Krytyka jest „arogancją” – doprawdy nowość w historii prasy…
I zwracam uwagę, że osoby, które się tu powyżej wypowiadały, to nie moi koledzy (nie wszystkich na tym blogu znam osobiście). To publiczność.
Jeśli się publiczności nie szanuje – takie są skutki, jakie są. I jakie – naprawdę! – słyszę nie tylko ja.
Drogi Woytku, w sprawie arii Basilia i Marceliny. Skreśla się je z dwóch powodów. Po pierwsze, rzadko się trafia Marcelina, która jest w stanie tę arię zaśpiewać. W legendarnym, kompletnym nagraniu Ericha Kleibera śpiewa ją nie Marcelina, czyli świetna skądinąd Hilde Roessl-Majdan, ale… Hilde Güden, czyli Zuzanna! Po drugie, Mozart skomponował te arie „w prezencie” dla solistów, Michaela Kelly’ego i Marii Mandini (żony Stefana Mandiniego, Hrabiego), bo inaczej byliby to jedyni soliści pozbawieni arii w tej operze. Fajne są obie, ale nie żeby zaraz genialne, a do tego przedłużają IV akt, budując nietypową dla Mozarta w tym okresie sekwencję… pięciu kolejnych arii solowych (Barbarina, Marcelina, Basilio, Figaro, Zuzanna). Kiedy są wspaniali wykonawcy, OK. Kiedy są tacy sobie – ja za nimi akurat nie płaczę. Zwłaszcza, że Basilia gra się zwykle dużo za wolno.
Natomiast na myśl o reżyserze, który „czyści” finał II aktu Figara, dostaję czkawki.
Ja też Panie Piotrze za nimi nie płaczę,choć lubię słuchać.Basilia nagrał nawet sam Placido na płycie recitalowej z Mozartem.Nagranie Kleibera mam i uwielbiam,choć „Figarem” mej młodości-i przez to pewnie mojego życia-jest nagranie Giuliniego,które jako dwunastoletni chłopiec nagrywałem na kasety z nieodżałowanej „Opery tygodnia” w Trójce i słuchałem potem w nieskończoność. W tym nagraniu akurat tych arii nie ma! Nie ma też żadnych porządnych audycji operowych w Polskim Radio,poza sobotnimi transmisjami,które z wiadomych powodów bywają różne.Przewaga literatury nad muzyką jest w Dwójce przytłaczająca,choć ja sam uwielbiam czytać i nie mam nic przeciwko literaturze.Brak jednak obecnie w Polsce programu radiowego wyłącznie z muzyką klasyczną i dobrymi audycjami poświęconymi jej popularyzacji.Uff…jak daleko można odbiec od tematu!!!
glos z publicznosci: exaudi voce meam
_________________________
dziwi mnie bardzo glos pana Rubena Silvy a zwlaszcza jego pouczanki pod adresem pani Doroty – zaznaczam, ze znam pania Gospodynie jedynie z blogowych recenzji, relacji, refleksji…Jesli pan Silva oskarza pania Dorote o „naduzywanie” prawa krytyki, to ja z kolei jako glos z publicznosci moge odpowiedziec na obrazalskiego pana slowa i ostrzec (jako blizni): to sie przeradza w bzika.
Panie Silva, nie wypada panu nie rozumiec czym jest krytyka. Ja sie nie znam na partyturach, bo nie jest mi to potrzebne. Nie jestem krytykiem, ale uwazam ze bez glosu tegoz plemienia „niewdziecznikow” uprawialby pan woltyzerke muzyczna. Przeciez ta PR licytacja jest zenujaca. Czy pan obraza sie za siebie i za krytyke a moze za to, ze recenzenci zajmuja sie tlumaczeniem przedstawien? A moze to tak, ze jakbym nazwal jakiegos muzyka/dyrygenta partaczem a zwiazek muzykow/dyrygentow by mnie potepil.
Bo krytyk to nie sprawozdawca.
tylko tyle z publicznosci
Szanowna Pani Doroto! Pisałem, że nie ma z kim pogadać, a tu proszę – jaki gwar i ścisk! Ruben wywołał mnie do tablicy sugerując, że to ja podkręcałem tempa. Mogę się więc chyba włączyć w tę niespodziewaną polemikę. Zawsze głoszę publicznie, że muzyka arcydzieł się nie starzeje, ale teatr, w którym żył kompozytor starzeje się dramatycznie. Bo teatr odbija rzeczywistość, a ta mozartowska różni się od naszej jakbyśmy żyli na innej planecie. Obyczaje, wiedza, stosunek do Boga i relacje między ludźmi – wszystko jest inne. Mówi się też, że sztuka po holocauście nigdy już nie będzie tak beztroska, jak przed. Nie unosząc się w zbyt wysokie rozważania, pragnę zwrócić uwagę, że nie tylko żyjemy, ale i myślimy w innym tempie. Nerwice, brak czasu i niecierpliwość powodują, że niektóre wolne tempa, nienasycone emocją, są nie do zniesienia, jak ględzenie starych dziadów. Oczywiście inne jest wolne tempo mowy wielkiego Tadeusza Mazowieckiego, gdzie na każde jego mądre zdanie czekam w napięciu, a inne w wypowiedziach głupców. Generalnie muzykę gra się nieco szybciej niż onegdaj. W żadnym wypadku jednak nie może to skutkować „zagonieniem”, jak Pani to słusznie nazwała, tam, gdzie emocje wymagają spokojnego wybrzmienia. Rudolf Kleiber dyrygował „Tristanem i Izoldą” wyjątkowo powoli, a jednak jest to najpiękniejsze i najbardziej dynamiczne nagranie tej opery. Jeśli chodzi o „rozminięcie się” przez chwilę z orkiestrą, to Pani wie najlepiej, że w każdym żywym spektaklu zdarza się to tu i ówdzie. Niestety, tylko w nagraniach cyzelowanych długo i precyzyjnie przez fachowców można tego uniknąć.
Co nie znaczy, że krytyk nie powinien tego wytknąć. Powinien! Ileż to razy dostałem baty od Pani za różne błędy w moich spektaklach, ale nigdy nie czułem się obrażony i nie miałem o to żalu, bo bez Pani pracy moja byłaby wołaniem na puszczy. Musimy mieć w was oparcie polegające na słuchaniu i oglądaniu tego co robimy bez tego idiotycznego samozadowolenia, w jakie wpadają twórcy modni i komplementowani z powodów, które nie zawsze mają podłoże artystyczne. Znoszę cierpliwie Pani kwaśne uwagi i uszczypliwości, tak jak Pani znosi moje niełatwe spektakle w świecie opery, gdzie wszyscy wiedzą co i jak powinno się robić, a kryteria zostały podobno ustalone już w Wiedniu trzy wieki temu. Żyjemy w tej symbiozie wiele lat i oby to trwało jak najdłużej, bo najgorsze przed nami, kiedy to już nikt nie napisze o naszych wyczynach nawet pół słowa. Dlatego, drogi Rubenie, żałuję, że poniosły Cię nerwy i przypuściłeś atak nie w tym kierunku, co należy. Przepraszam, Pani Doroto, za krewkiego kolegę i proszę, żeby się Pani na WOK nie obrażała, bo to miejsce dla muzyki w naszym przygłuchym kraju bezcenne i warto zadbać, żeby przedwcześnie nie zostało zasypane przez nieubłagany piach popkultury.
Miałem na myśli Carlosa, a nie Rudolfa. Takie drobne „rozminięcie”
Dzień dobry,
dopiero teraz, po powrocie do domu, usiadłam do komputera.
Wczoraj rozmawiając ze znajomymi na łódzkim spektaklu stwierdziłam, że muszę wykasować wypowiedź Pana Rubena Silvy, jak również dalszą między nami wymianę zdań. Niepotrzebnie w ogóle wpuściłam jego post, niepotrzebnie broniąc prawa do swojego zdania dałam się wkręcić w zwykłą pyskówkę – przykro też patrzeć, jak człowiek sam sobie robi krzywdę, i to kompletnie nie zdając sobie z tego sprawy. Miałam to zrobić po powrocie do hotelu, ale zajęłam się pilniejszą sprawą – nowym wpisem, a potem poszłam spać. Niestety trzeba było to zrobić od razu, bo sytuacja rozwinęła się nieprzyjemnie, za co czytelników przepraszam, bo to moim obowiązkiem jest pilnowanie poziomu tego blogu i powściąganie nadmiernych emocji.
Dlatego też proszę Panią Elżbietę Czechowską, która napisała długi post zaczynający się obraźliwie, aby również stonowała swoją wypowiedź, ponieważ sama nie chcę jej zmieniać. I powtarzam: mam prawo do swojego zdania i do swojego odbioru. Każdy z Państwa ma też prawo do swojego. Ale obrażać się wzajemnie nie ma po co.
Panie Marku, ja się na WOK nie obrażam, wprost przeciwnie, chyba wielokrotnie tu powtarzałam, że jest to miejsce dla mnie ważne, choć zawsze widziałam jego minusy (kiedyś wręcz od środka). Jest to też miejsce, któremu potrzebna jest wizja. Tej na razie nie ma, jest kustoszowanie tego, co stworzył dyr. Sutkowski, i to w ograniczonym zakresie (chcę wierzyć, że tylko z powodów finansowych). Ale to wciąż jego wizja. Pora na coś nowego i mam nadzieję, że kiedyś to nadejdzie. Życzę też WOK – cóż, prozaicznie po prostu kasy, bo bez niej nie tylko interesujące wizje, ale i dzień powszedni teatru nie będzie miał możliwości realizacji.
Droga Doroto. Znamy się nie od dzisiaj i zapewne wiesz, że od blisko 20 lat czynne uprawianie zawodu muzyka (podobno udanie) łączę z działalnością dziennikarską (granie to już 27 lat…). Zaprzecza to teorii, że krytykami bywają jedynie niespełnieni muzycy, reżyserzy teatralni, tancerze itp, itd. Wiem, że dla wielu fakt ten jest trudny do zrozumienia, ale jakoś tak się stało 🙂
Stąd pozwalam sobie jako praktyk zwrócić uwagę na bardzo poważny błąd rzeczowy który popełniłaś, i zapewne wynika to z braku doświadczenia w muzykowania z dużymi zespołami wykonawczymi. Otóż stwierdzenie:
„Jeszcze powybrzydzam na orkiestrę, która została zapędzona i niestety zbyt często kompletnie rozjeżdża się z solistami. I tu już wybrzydzać przestanę, bo soliści byli właściwie wszyscy świetni.”
Takie pojmowanie zakłada, że jak orkiestra nie jest „RAZEM” z solistami, to wina orkiestry. Ma to tyle samo wspólnego z prawdą jak fakt, że gdy z kranu nie płynie woda, to jest to wina wody. Twoje Doroto stwierdzenie z góry zakłada, że nie ponoszą tutaj winny inne elementy, a orkiestra staje się chłopcem do bicia. Natomiast zgadzam się z Tobą w pełni, że solistów i solistki mamy świetnych. A co do eliminacji powtórzeń, to praktyka ta w wypadku „Cosi…” jest ogólnie stosowana, bowiem w kilku miejscach nie wnoszą one nic nowego a jedynie doprowadzają do znacznego wydłużenia dzieł, które w oryginale (m.in. z nieszczęsnym nr 25 czy 7) staje się zwyczajnie nudne. Aby nie być gołosłownym, odsyłam do spektakli prezentowanych przez np. TV ART, gdzie nie dość, że dokonano większej ilość cięć (spektakl z opery kameralnej w Wiedniu) to recitativy wykonywane są w tempach iście kaskaderskich co bardzo podnosi ich efekt (nie mówiąc o partii accopagnato stającej się niemal wirtuozowską). Tym samym pozwoliłem sobie na te drobne uwagi, które na pewno będą pomocne przy opisywaniu kolejnych dzieł Twoim piórem. Na szczęście – tu zdecydowanie piszę jako muzyk – gramy dla ludzi – melomanów a nie dla krytyków. Ci ostatni często piszą o tym co chcieli usłyszeć a nie usłyszeli porównując własną wizję dzieła z tym co chciał pokazać ktoś inny (powiem wprost, takie pisanie staje się plagą naszej rodzimej krytyki). I nie jest to przytyk do Twojego odczytania naszego spektaklu, tylko uwaga natury ogólnej. Estrady świata stoją otworem, menadżerowie impresaryjnych scen tęsknią za nowymi twórczymi wizjonerami, nie trzeba mieć dyplomu aby wyreżyserować spektakl. Ale trzeba mieć wizję a p. Weiss ją miał. Ku radości melomanów. A opera „Cosi fan tutte” nie jest zupą pomidorową aby wszyscy ją lubili. Prawda? Z pozdrowieniami, Piotrek IWICKI
Panie Marku, korzystajac z Panskiej obecnosci na blogu, czy moglabym zapytac kto spiewal Borysa Godunowa na premierze Panskiej inscenizacji w Jerozolimie, chyba w 1984? (Pamietam tylko ze przyjechal z Nowosybirska).
Szanowna Pani Doroto,
Ze zdziwieniem przeczytałam Pani komentarz na temat premiery „Cosi fan tutte” w Warszawskiej Operze Kameralnej. Byłam na tym spektaklu i wydaje mi się, że byłyśmy chyba na zupełnie innych przedstawieniach. Mam dwa zawody- jestem jednocześnie lekarzem i muzykiem, od wielu wielu lat również melomanem, więc wydaje mi się, że potrafię dość trafnie ocenić spektakl. Pani zawodem- zadaniem jest to, aby OCENIAĆ, a nie z założenia KRYTYKOWAĆ. Piszę o tym, że krytyka owszem jest bardzo potrzebna pod warunkiem, że jest konstruktywna i nie jest niesprawiedliwa, ponieważ każda bezpodstawna krytyka naraża później różne osoby, bądź instytucje na pogorszenie ich wizerunku. Na szczęście mamy teraz takie czasy, że każdy ma również prawo się przed tym bronić. Pan Dyrektor Silva jest WYBITNYM polskim dyrygentem, który jest powszechnie uznawany za talent, wielką muzykalność i doświadczenie i rzecz nieczęsto spotykaną- intuicję muzyczną. Nie raz miałam przyjemność słuchać koncertów symfonicznych pod jego batutą, czy też oglądać spektakle operowe i nigdy się nie zawiodłam. Jego nazwisko wszędzie przyciąga publiczność jak magnes, dlatego to, że został Dyrektorem Artystycznym Warszawskiej Opery Kameralnej to jedna z najlepszych rzeczy, jakie mogły się tej instytucji przydarzyć! W tym temacie uważam już nic dodać- nic ująć.
Pozwoli Pani, że opowiem swoje osobiste odczucia z tego spektaklu. Plakat był dość kontrowersyjny i dlatego z pewnym niepokojem szłam do teatru na „nowe cosi”- okazało się, że zupełnie niepotrzebnie! Pomysł Pana reżysera Marka Weissa bardzo dobry, świetna realizacja. Całość przedstawiona nowocześniej niż dotąd, ale ze smakiem i z klasą- czyli jak zawsze zresztą w WOKu Zawsze, kiedy oglądamy cos w innej reżyserii to jest to trudne- odsunąć na bok swoje przyzwyczajenia i po prostu obejrzeć na nowo. Tutaj nie było najmniejszych problemów. Poczynania Despiny i Don Alfonso nie były wulgarne (jak można by było to zinterpretować po Pani komentarzu), ale jak dla mnie nawet komiczne i absolutnie wywarzone- ja osobiście się po prostu dobrze bawiłam na tych scenach. Wokalnie-w zasadzie bez zarzutu, może momentami nieco zbyt dramatycznie, ale to już kwestia gustu. Fantastycznie zaśpiewała Pani Boberska- i tu się z Panią zgodzę.
Bardzo dużym atutem z pewnością była orkiestra, która grała lekko, miało się wrażenie, że znają to na pamięć i „mają w jednym palcu”. Jeśli ktoś zauważył, że się nieco rozjechało w arii Dorabelli w pierwszym akcie, to wydaje mi się, że to właśnie orkiestra znakomicie zareagowała na „nieoczekiwany wzrost tempa”, jaki zafundowała solistka. Jeśli chodzi o tempa, to ja miałam zupełnie odwrotne odczucia- z pewnością nie były zagonione, momentami nawet wręcz przeciwnie. W sprawie natomiast niektóych wykreśleń- no cóż, ja nie znam może każdej nuty w „Cosi fan tutte” (choć znam tę operę dobrze), ale jak dla mnie stanowiło wszystko logiczną całość i nie miałam absolutnie poczucia dyskomfortu z tego powodu.
Jedyny zarzut miałabym do operatora świateł- było zdecydowanie za ciemno na scenie, soliści nie byli dobrze oświetleni. Ożywiłabym również nieco inscenizację, zwłaszcza w II akcie, bo w pewnym momencie zrobiło się nieco „nudnawo” (tutaj mały „prztyszek” do Pana Reżysera;)), ale to są drobiazgi, które mam nadzieję z biegiem czasu będą ewoluować w dobrą stronę.
Jak zapewne wszyscy wiemy z doniesień medialnych, plotek itp. Warszawska Opera Kameralna miała duże kłopoty- wręcz (co napawało przerażeniem) jej dalsze istnienie wisiało na włosku. Z tego powodu nie dziwi mnie ostra reakcja Pana Dyrektora, który w normalnych warunkach zapewne w ogóle nie skomentowałby jakiejś tam jednej krytyki. Sądzę, że próbował bronić tego ogromnego wysiłku, który artyści włożyli w przygotowanie pierwszej premiery po tak dużych zmianach i to w dodatku bardzo udanej premiery, która spotkała się z ogromnym uznaniem publiczności! Już podczas przerwy dało się usłyszeć same pozytywy na temat nowej realizacji. Osobiście trzymam kciuki za WOK, teatr ten najwyraźniej wychodzi naprzeciw współczesnej publiczności i bardzo dobrze, serdecznie gratuluję wszystkim artystom wspaniałego spektaklu i życzę dalszych sukcesów. Pozdrawiam.
Cześć, Piotrek 🙂
Oczywiście, że rozjeżdżają się dwie strony. Do orkiestry jako takiej trudno mieć pretensje, całość jest sprawą dyrygenta – nie chciałam tego pisać wprost i właśnie za to mi się dostało 😉
Inna sprawa, że na premierach coś takiego się zdarza, bo przecież spektakl jest „niedotarty”. Jednak albo się rzecz okiełzna, albo nie. Nie wykluczam, że na dziesiątym przedstawieniu (do którego daleko) będzie inaczej 🙂
Co zaś do skrótów powtórzeń, nadal pozwolę sobie się nie zgodzić, bo nie jest dla mnie argumentem, że „kto inny też to robi”. Robi, owszem, ale to jest przeciwko temu, co Mozart napisał. W ensemblach muszą być powtórzenia. Co to znaczy, że „nic nie wnoszą”? To jest jak w zdaniu muzycznym, w którym jest poprzednik i następnik – że tak się brzydko teoretycznie wyrażę między nami muzykami 😉
Co zaś do strzelistej metafory z zupą pomidorową, to doprawdy nie rozumiem intencji 😆
Witam Elżbietę Czechowską.
Nie bardzo rozumiem, dlaczego w swojej krytyce miałabym się kierować czyimś wizerunkiem (?!) czy w ogóle stosować taryfę ulgową z powodu trudnej sytuacji. Wszyscy tę sytuację znamy. Ale instytucja działa dalej i domaga się prawdziwej oceny, nie zagłaskiwania.
Ponadto zarówno pan dyrygent, jak i Pani, zareagowali tak, jakbym napisała, że spektakl był beznadziejny – a przecież wcale tego nie napisałam, przeciwnie. Owszem, miałam zastrzeżenia, które wymieniłam. Czy coś się stało przez to złego?
Orkiestra WOK faktycznie powinna mieć Cosi fan tutte w małym palcu, bo przecież gra to dzieło co roku. Jeżeli więc jednak się rozjechało parę razy (nie tylko w arii Dorabelli) i jeśli ogólnie niektórzy z nas (jak widać, nie wszyscy, ale na pewno nie tylko ja!) mieli poczucie zagonienia, to cóż, można to złożyć na karb nowej inscenizacji, ale to nie takie proste. Świetne są szybkie tempa u Mozarta (w szybkich częściach oczywiście), ale trzeba naprawdę zgrania. Może znów z czasem…
Nawiasem mówiąc, moim zdaniem działających w operze WYBITNYCH dyrygentów pisanym wersalikami nie mamy w Polsce zbyt wiele. Z pokolenia w okolicach 60-ki można tak nazwać np. Jacka Kaspszyka czy wspomnianego w kolejnym wpisie Tadeusza Kozłowskiego (można też dodać w muzyce współczesnej Wojciecha Michniewskiego). Chciałoby się więcej WYBITNYCH, ale to nie takie proste. Można być po prostu dobrym, też są potrzebni.
Pozdrawiam.
Witam również Panią Dorotę Szwarcman- tylko „ad vocem”..
Nie zrozumiałyśmy się najwyraźniej- nie chodzi mi o to, żeby się kierować czyimś wizerunkiem, ale mieć na uwadze, jakie znaczenie mogą mieć niesprawiedliwe słowa. Ja w swoim zawodzie zawsze myślę o tym, jak moja decyzja czy wypowiedziane słowa mogą zaważyć na czyimś życiu- jest to poczucie pewnej odpowiedzialności zawodowej. To, co robimy nie jest bez znaczenia i jeśli się komuś należą „baty” to się należą, ale jeśli nie- to czemu miałby je otrzymać? Również trudna sytuacja Teatru nie powinna mieć wpływu na ocenę spektaklu (zgadzam się w 100%), ale w tej sytuacji po prostu wystarczyło napisać prawdę i nie byłaby potrzebna żadna taryfa ulgowa. Po prostu uważam, że komentarz: „niestety orkiestra zbyt często totalnie się rozjeżdża z solistami” jest nieprawdą- jest to rzecz bardzo obiektywna i zmierzalna tzn. albo się rozjeżdża, albo się nie rozjeżdża! (i tego właśnie jak sądzę bronił dyrygent), a cała reszta to kwestia gustu i tu już każdy może mieć swoje zdanie. Odniosę się do wybitnych dyrygentów- Pana Dyrektora umieściłabym w ścisłej czołówce w naszym kraju i dlatego tak to ujęłam- nie napisałam przecież że jest dyrygentem 100-lecia, czy 1000-lecia (przecież są jeszcze m.in. Karajan, Kleiber, czy Mutti;)), ale zasługuje z pewnością na uznanie. Zresztą moja, czy Pani opinia nie ma tu większego znaczenia- i tak historia rozsądzi. Tak czy siak cieszę się, że w końcu zamieściła Pani mój post, bo już zaczęłam się obawiać, że ten blog działa tendencyjnie i zamieszczane są tylko i wyłącznie wpisy „wydogne” dla autora. A jednak.. Podrawiam.
Ja po prostu przez pół dnia byłam poza zasięgiem sieci – inaczej zadziałałabym już wcześniej. Sama moderuję swój blog i pierwszy post nowej osoby muszę osobiście wpuścić.
Staram się zwykle, żeby moje słowa były sprawiedliwe, i uważam, że i teraz takie były. Swoje zdanie mogę zmienić tylko na taką formę: niestety orkiestra CZASEM rozjeżdża się z solistami. Cóż zrobić, w Mozarcie każde rozjechanie się jest o ten raz za dużo (więc jednak – zbyt często). Taka to muzyka.
Co do jakości dyrygentów, to tak, historia z pewnością osądzi 🙂
Pozdrawiam wzajemnie.
W oczekiwaniu na osad historii…
Pierwszy raz widze, by na blogu „OBWINIONY” artysta wylewal lzy krokodyle (tu nie spotkalem takiego zjawiska – Szwecja). Pani Gospodyni ma racje, ze nie powinna byla publikowac wypowiedzi obronczo-zenujacej pana Silvy. Co by zrobil, gdyby taki polski muzyczny „Reich-Ranicki” podarl folder z przedstawienia? Tylko artyscie targnac sie na wlasne zycie…z powodu nieodpowiedzialnosci zawodowej krytyka.
Kiedys prof. Kott bedac w Spoletto tak pisal po spektaklu „Traviaty”:”Juz trzeci akt wytrzymywalem z trudem. Muzycznie przedstawienie podobno jest slabe; zawiodly chory i dyrygent” Ale profesora interesowala bardziej robota Viscontiego, ktory zly smak doprowadzil do absolutnej doskonalosci.
To tyle, z nadzieja , ze sprawa szczesliwie sie sfinalizuje.
Ad ozzy 23 czerwca o godz. 17:39
Może za krótko jest Pan na tym blogu.
Kiedyś znana śpiewaczka napisała prostując to, co napisała Pani Kierowniczka. Żeby Pan czytał te głosy zachwytu, że napisała.
Sądzę, że pana Silvę nie tyle ocena muzyczna zniesmaczyła, co potraktowanie Go jako Pana Nikt.
Doroto, metafora z zupą pomidorową akurat stara i trafna 🙂 A swoją drogą odnoszę wrażenie, że gdyby spektakl „Cosi fan tutte” powstał w Warszawskiej Operze Kameralnej w identycznej wersji z identycznymi wykonawcami i w tej samej reżyserii (itd) pod wodzą np. Kai Bumana, oceny (niektórych) krytyków byłby zdecydowanie inne. Diametralnie inne. Dziwnie jestem o tym przekonany 🙂 a teraz pozwolę sobie pojechać zagrać kolejny spektakl „Cosi …” pod dyrekcją Rubena Silvy.
PS: a tak na marginesie, umiejętność grania w orkiestrze i każdym zespole od duetu wzwyż, wymaga umiejętności grania razem. I od tego trzeba zacząć dywagacje 🙂 Ot, jak ktoś chce diabła zobaczyć…
A co miał powiedzieć autor komedii, o której Antoni Słonimski napisał: „…przypomina naczynie nocne: dźwięczne to i lśniące, ale długo usiedzieć na tym nie sposób”?
Znana śpiewaczka, klakierze (jeśli o Maestrę EP chodzi), dokonała sprostowania nie opinii o jej występie, lecz pewnej okoliczności. Całkowicie słusznie zresztą 🙂
Oj, Piotrze, akurat ja o Kaiu Bumannie nie mam jakoś bardzo innego zdania niż o p. Silvie. Może z innymi krytykami byłoby inaczej…
Metafora z zupą pomidorową nie jest trafna, bo zupełnie nie pasuje do Mozarta.
A że grałeś w tym spektaklu, jakoś bardzo dziwnie szybko się domyśliłam… 😉
Co zaś do umiejętności grania razem, dotyczyć ona musi wszystkich, którzy biorą udział w spektaklu. Z dyrygentem na czele, który jest za to odpowiedzialny.
Uspokoiłaś mnie… O zupie to nie o Mozarcie… Tylko ogólnie o mizdrzeniu do słuchacza… A tak na marginesie, do Don Giovanniego wraca po latach Pan Zbigniew Graca. Nie kryję, cieszę się.
Ad vocem – na Don Giovanniego pod Maestro Gracą też niezmiernie się cieszę.
Co do orkiestry i Maestra Silvy w Cosi: byłam dziś i mogę powiedzieć, że początek BYŁ zapędzony, potem było zgrabniej, całkiem przyjemnie, co nie zawsze dało sie powiedzieć o solistach. Rozminięcia były – z obu stron – choć nie tak straszliwe, co czasem wynikało też z braku kontaktu wzrokowego solistów i dyrygenta.
Bywam co roku na przynajmniej dwóch Cosi w WOK, więc wiem że orkiestra powinna miec Cosi w małym palcu (palcach?) i tez bylam zdziwiona, że w tym roku było gorzej (złośliwie stwierdzę, że to może przez te skróty w partyturze, bo jestem tego samego zdania co Pani Dorota). W tej chwili jestem juz tylko widzem, choć widz-meloman też może i niestety bardzo lubi pokrytykować – skrytykuję zatem jeszcze bar piwny i zmasakrowanie „ogrodu zimowego” WOK.
Nie żeby kogoś krytykować, tylko, żeby wiedzieć, jak jest : Tristan Carlosa Kleibera nie jest dyrygowany „wyjątkowo powoli”. Mieści się w przeciętnej (mówię oczywiście o tempach, nie o jakości – bo to wersja wspaniała, choć nie odważyłbym się napisać, że jest „najpiękniejsza”, bo konkurencja za duża, ponad 150 zachowanych nagrań, studyjnych i live). Trwa 233 minuty. Tristany Furtwaenglera i Karajana (oba u EMI) trwają odpowiednio 255 i 246 minut, a znacznie szybszy, wspaniały Tristan Karajana z Bayreuth 1952 trwa tylko o 3 minuty krócej niż Kleiber.
Natomiast żeby się pospierać : nie mogę się zgodzić z tezą, że „teatr, w którym żył kompozytor starzeje się dramatycznie”. Podobnie mówiono 50 lat temu (niektórzy mówią do dzisiaj) o starych instrumentach, na których wystarczyło się nauczyć grać, a także nauczyć ich słuchać. Potrwało to jakiś czas, ale nikt nie zaprzeczy, że skończyło się z wielką korzyścią dla wszystkich. Teatr jest takim instrumentem. Wielka sztuka się nie starzeje. Mozart pisał na taki teatr, jaki znał. Jego wskrzeszenie w formie dosłownej jest niemożliwe (z tysiąca powodów), podobnie jak niemożliwe jest (z tych samych powodów) dosłowne wskrzeszenie współczesnych mu interpretacji jego muzyki, ale rezygnacja a priori z wysiłków w tę stronę wcale nie jest konieczna. Muzycy nie zrezygnowali i dowiedli słuszności takich wysiłków. Wystarczy trochę pokory i bardzo dużo wiedzy.
Niejasność: Karajan 1952 jest „znacznie szybszy” od siebie samego 20 lat później.
Szanowna Pani Doroto,
Z przykrością odnotowałem, że usunęła Pani swoją korespondencję z p. Rubenem Silvą. Głos muzyków pojawiający się w kontekście recenzji nie powinien być tłumiony – recenzent nie zawsze potrafi dostrzec rzeczywiste problemy danego wykonania. Być może p. Silvę poniosły nerwy, ale można było wyciągnąć merytoryczne wnioski z jego wypowiedzi zamiast wylewać dziecko z kąpielą. Szkoda.
Pozdrawiam
@ poznaniak,
myślę, że w wystarczający sposób wytłumaczyłam usunięcie tej korespondencji.
Ten blog jednak powinien trzymać poziom.
Jeżeli ktoś ma merytoryczne uwagi, może je wygłaszać w sposób kulturalny. Rozumiem nerwy, ale w wypowiedzi publicznej warto je powściągać, bo przy okazji wydaje się o sobie świadectwo. A już najbardziej nie na miejscu jest obrażanie się wykonawcy za to, co recenzent napisał (a raczej za to, czego nie napisał).
Z takiej formy, jaką przedstawił p. Silva, merytorycznych wniosków raczej nie dało się wyciągnąć.
Pozdrawiam wzajemnie.
Wielki Wodz wystraszyl Pana Marka i juz sie nie dowiem jak sie nazywal ten rosyjski bas… Podczas studiow pracowalam jako tlumaczka m.i. z polskiego, i w ramach tego zajecia „opiekowalam sie” takze paroma zespolami z Polski, w tym Opera Teatru Wielkiego ktora przyjechala zaspiewac Borysa Godunowa (dzieki czemu odsluchalam cztery z pieciu spektakli 🙂 ). Dyrygowal Robert Satanowski, a cara spiewali na zmiane, o ile pamietam, Andrzej Malinowski i bas rosyjski ktorego nazwisko mi ucieklo.
..zaspiewac i zagrac…
ja nikogo nie straszę
ja talentem, niestety, go gaszę</i? 😎
Wodzu, zapomnialam dodac w tym miejscu mrugajke ( 😉 ), bardzo przepraszam 🙂 🙂
Co do talentu, a raczej talentow, pelna zgoda 🙂 🙂
Tu odchrząkuję z zakłopotaniem. 😳
Wielki Wódz mnie nie wystraszył. Tym basem na festiwalu w Jerozolimie był Anatolij Koczerga. Ostatni Wódz, którego się bałem, to był właśnie Robert Satanowski. Pamiętam jego słynną naukę : „Niech pan pamięta, panie Marku, nieważne, czy pana lubią, czy nie. Ważne, żeby się bali” Od trzydziestu lat staram się postępować dokładnie odwrotnie. A jeśli chodzi o wyliczanie, kto ile minut dyrygował, to nie wypada, by tak wybitny znawca muzyki jak nasz Piotruś Pan imał się metronomicznych argumentów. Nagranie Carlosa jest najpiękniejsze! A historia jego tempa jest dokładnie opisana na portalu „My na opera info”. Mam nadzieję, że Pani Dorota nie nasroży się na mnie, że w ogóle śmiem o innym portalu przy niej wspomnieć. Pozdrawiam serdecznie.
Bardzo dziekuje 🙂
Wybacz, Mareczku, ten zegarkowy fetyszyzm starego płytomana. Stanowi on jednak jedyną „obiektywną” miarę temp stosowanych w wykonaniach. Oczywiście, wiadomo, że to tylko bardzo ogólna informacja (szczegóły poznać można… stoperując każde kolejne tempo z osobna, co w odniesieniu do Tristana, i Wagnera w ogóle, z pewnością ktoś gdzieś zrobił, ale mnie na szczęście jeszcze tak szajba nie odbiła) i że o jakości wykonania niczego się stąd nie dowiemy – choć kolosalne niekiedy różnice wskazują, że coś jest na rzeczy, a czasami sugerują wręcz naruszenie samej natury muzyki. Ale to w ogóle osobne zagadnienie.
Dzięki takim pomiarom wiemy jednak tak wesołe rzeczy, jak to, kto poprowadził najwolniejszego Parsifala w dziejach Bayreuth… Duże nazwisko.
Ponieważ użyłeś określenia „wyjątkowo”, ciekawość kazała mi sprawdzić, jak dalece tempa Kleibera w Tristanie są, istotnie, wyjątkowe i, jak się okazało, nie są. Zresztą dokładnie w tym samym okresie, gdy on nagrywał w Dreźnie swojego Tristana, inny wielki muzyk robił swojego w Monachium. To Leonard Bernstein, najdłuższe ze wszystkich nagrań, które mam pod ręką, a od wspaniałego Böhma (Bayreuth 1966) dłuższe o… 42 minuty (261′ do 219′). W tym przedziale Kleiber z Drezna (233′) ląduje w środku.
Masz jednak rację, jeśli miałeś na myśli samego Kleibera, po którym zostało sześć nagrań „live” (Wiedeń i Stuttgart 1973, Bayreuth 1974, 75 i 76, La Scala 1978), wszystkie krótsze od studyjnego. Mam z nich cztery (moje ulubione to Bayreuth 1976), są do Twojej dyspozycji, jeżeli Cię to interesuje.
Byłbym Ci wdzięczny za dokładny link to tej stronicy o tempach Kleibera, bo sam nie znalazłem, a może się tam dowiem jakichś szczegółów.
Pozdrowienia.
Tu kilka mglistych strzępków Kleibera z Bayreuth 1976:
http://www.youtube.com/watch?v=4nncPW69478&list=PLCDDB59CC103C4ADC
Tak na marginesie… To chyba jakaś inna Cosi… była:
http://www.rp.pl/artykul/1023010.html#.Uch1_vJ5yi0.facebook
„Kiedy rozbrzmiewa uwertura, wszelkie spory przestają być ważne. Orkiestra prowadzona przez Rubena Silvę gra, jakby nie było wielomiesięcznego konfliktu, protestów i kryzysu paraliżującego Warszawską Operę Kameralną. Jest czerwiec, znów rozpoczyna się Festiwal Mozartowski/…/sposób pewną rafę, bo w innych inscenizacjach napięcie słabnie. Muzycznie bowiem „Cosi fan tutte” przypomina ucztę, w której nadmiar wykwintnych dań powoduje przesyt. Ten spektakl do końca ma żywe tempo, a sytuacje logicznie wynikają z siebie. Precyzyjnie zróżnicowane zostały postaci kochanków. Anna Mikołajczyk jest porywczą, pryncypialną Fiordiligi, Karolina Sikora – pełną ukrytego seksapilu Dorabellą. Tenor Aleksander Kunach (Ferrando) ujmuje szlachetnością głosu, dobrze prezentuje się Tomasz Rak (Guglielmo).”
Hihi…
No cóż, kibicujemy, żeby WOK przetrwała… 😉
Tekst Anny Dębowskiej w „Stołku” jest w sumie też dość łagodny:
http://cjg.gazeta.pl/CJG_Warszawa/1,104436,14161516,Mozart_i_czas_Coco_Chanel__Nowy_Festiwal_Mozartowski.html#TRNajCzytSST
„Bez muzyki nie ma opery, trzeba więc jeszcze raz podkreślić, że przedstawienie pod dyrekcją Rubena Silvy zostało znakomicie zaśpiewane przez cały ensemble”.
Śpiewacy faktycznie na premierze byli znakomici, co i ja podkreśliłam.
Ale właśnie miałam relacje z drugiej obsady. Lepiej nie mówić… 😈
Drogi Piotrze! Pozwolę sobie w całości przepisać tu swój tekst sprzed kilku tygodni i za pośrednictwem wspaniałego forum Pani Doroty puścić go jeszcze raz w świat, tym razem w kierunku Paryża. Ściskam Cię mój Wergiliuszu operowy, coś mnie, głuchego żołnierza, w świat muzyki wprowadził jako pierwszy. Z tą głuchotą dalej było tak:
Przez trzydzieści lat mojej operowej działalności byłem głuchy na muzykę Wagnera. Spektakl „Holendra” w Teatrze Wielkim z końca lat 70tych, który oglądałem wiele razy jako nadzorujący scenę główny reżyser tego teatru w następnej dekadzie, pogłębił moją niechęć do tego pyszałkowatego kompozytora. Uważałem, że jego zachwyt nad własnymi kompozycjami nie pozwala mu skończyć dzieła we właściwym momencie i każe mnożyć niepotrzebne takty do znudzenia. Uważałem, że leśne bajdy z germańskiej mitologii okraszone patetyczną, monumentalną muzyką są obrazą Mozarta i Beethovena. Uważałem, że nie ma u Wagnera prawdy o ludzkich uczuciach i wszystko jest przesycone pogardą dla subtelnych odcieni poezji. To dlatego straszliwa era nazizmu tak chętnie zawłaszczyła sobie tę muzykę i czerpała z niej natchnienie do zniewolenia świata. Kiedy Satanowski zrealizował cały „Ring” po raz pierwszy i ostatni w Polsce powojennej, obejrzałem tego knota i po tygodniu męczarni przysięgałem sobie, że nigdy więcej Wagnera w moim życiu. Los zadrwił ze mnie, bo jako dyrektor w Poznaniu musiałem znieść niemiecką produkcję opery Wagnera klasy B. Tym razem był to „Parsifal” z Heilbronn powtórzony potem w Warszawie, kiedy dyrektor Pietras objął Operę Narodową i przeniósł tam swoje sukcesy poznańskie. Męczyłem się na tym kuriozalnym spektaklu znów jako etatowy gospodarz sceny. Kiedy mogłem zobaczyć, jako jeden z niewielu szczęściarzy inscenizację Chereau i Bouleza w Bayreuth, zrezygnowałem z tej okazji i oddałem, o zgrozo, zaproszenie koledze. Po latach pomagając Jackowi Kaspszykowi kierować Operą Narodową, jako jego zastępca odpowiedziałem na jego propozycję, żebyśmy razem wystawili „Tristana i Izoldę”, że nie wytrzymam tego nudziarstwa na premierze, a co dopiero na licznych próbach. Jacek spojrzał na mnie z osłupieniem i spytał, czy mam nagranie Kleibera. Nie miałem żadnego nagrania, więc wstydliwie zażartowałem, że chętnie posłucham, jeśli wielki Carlos dyryguje tym szybciej, niż pozostali. „Carlos, mój drogi, dyryguje tym najwolniej, ale masz ode mnie służbowe polecenie wyłączenia telefonów, zabarykadowania się w domu na cały wieczór i wysłuchania tego nagrania bez przerw”. Szanowałem Jacka jak nikogo z moich szefów, więc to polecenie wykonałem. To był jeden z najważniejszych wieczorów w moim życiu. Mimo dojrzałego już mocno wieku, i ironicznego stosunku do świata, płakałem jak bóbr i chłonąłem przez wiele godzin jedną z najpiękniejszych muzyk jakie powstały kiedykolwiek. Od tego dnia myślałem już tylko o mojej inscenizacji „Tristana” i wśród wielu krzywd, jakie Treliński z Dąbrowskim wyrządzili mi w życiu, fakt, że z powodu ich tryumfalnego opanowania Opery Narodowej nie dane mi było zrealizować mojego wymarzonego spektaklu, zaliczam do krzywd największych. Poprzeczka, od której zaczyna się prawdziwa opera zawieszona jest bardzo wysoko, ale poprzeczka od której zaczyna się prawdziwy Wagner, tkwi nieporównanie wyżej. W Polsce dzisiaj nie ma szans na stworzenie wielkiego wagnerowskiego spektaklu. Być może Opera Narodowa sprostała by takiemu zadaniu finansowo i technicznie, ale jak na razie „Holender” Mariusza przeleciał pod wagnerowską poprzeczką. Być może moja Bałtycka sprostała by takiemu zadaniu, gdyby była właścicielem Opery Leśnej w Sopocie i dysponowała budżetem Narodowej. Prawdziwych śpiewaków wagnerowskich jest na świecie garstka. Wśród nich nasz Tomek Konieczny, który debiutował w 97 roku w moim „Weselu Figara” zajmuje z pewnością jedno z czołowych miejsc. Ale żadna przyjaźń nie ma wpływu na decyzje agentów windujących stawki. Honoraria tej garstki śpiewaków są poza zasięgiem samorządów wojewódzkich. Realizacje takie jak we Wrocławiu, przy całym moim szacunku dla Ewy Michnik, nie przełamią nieufności władz i widzów do tego kompozytora. A na nasze sceny zawita od czasu do czasu jakaś nikczemna produkcja z ojczyzny Wagnera i skutecznie pogłębia zniechęcenie polskich melomanów do tej arcytrudnej muzyki, którą trzeba wypełnić mistrzowskim głosem nienagannym wykonaniem orkiestry i zapierającymi dech w piersi obrazami na scenie. Ja już tego nie dożyję.
Pamiętam tego nieszczęsnego warszawskiego Parsifala – koszmar faktycznie. Ale sama muzyka była bardzo porządnie wykonana. Pamiętam znakomitą kondycję Włodzimierza Zalewskiego w roli Gurnemanza i oczywiście p. Hannę Lisowską, która choć koszmarnie przebrana jako Kundry, wciąż potrafiła pokazać, co potrafi.
Ale to było w 1993 r., a w Poznaniu Parsifal był w 1999 r. To nie był ten sam spektakl, w Warszawie reżyserował Klaus Wagner (zbieżność nazwisk przypadkowa 😛 ), a w Poznaniu – Hans-Peter Lehmann, ten sam, który reżyserował Ring we Wrocławiu.
http://www.opera.poznan.pl/page.php/1/0/show/97
Ale w Poznaniu zanosi się na nowego Parsifala 🙂 Muzyczne poprowadzi go Gabriel Chmura, który jest wagneromanem, a wyreżyseruje go jakaś reżyserka duńska, którą Chmura znalazł gdzieś tam przy okazji oglądania innego Wagnera i stwierdził, że ona robi to tak, jak on sobie wyobraża. Tym bardziej więc jestem ciekawa.
Mareczku Drogi, odpowiadam z dwudniowym opóźnieniem, bo już byłem w innym „threadzie” i przegapiłem.
Znam ten tekst, bo czytam Twojego bloga. Nie sądź, że mam cokolwiek przeciwko temu Tristanowi Kleibera – wręcz przeciwnie, to moim zdaniem wspaniałe nagranie i jeden z największych dyrygentów współczesnych, choć, jak mówiłem wyżej, dyrektor Kaspszyk pomylił się, twierdząc, że Kleiber to gra „najwolniej”. Sprawdziłem zresztą jeszcze na internecie, gdzie maniacy wyliczyli, iż najwolniejszy ze wszystkich jest Bernstein, dłuższy od Kleibera o ponad pół godziny…
Co więcej, nie znam żadnego przypadku, by jedno nagranie operowe było absolutnie „najpiękniejsze”. W ogóle znam bardzo mało nagrań czegokolwiek, które jednym ciosem załatwiają sprawę (może tylko Iberia Albeniza w pierwszym nagraniu Alicii de Larrocha…), a już w operze to się nigdy nie zdarza, bo za dużo parametrów. Zawsze usilnie radzę wszystkim, by nie przywiązywali się do jednego wykonania czegokolwiek, bo w ten sposób znają… jedno wykonanie, a nie utwór, a utwór znajduje się gdzieś na skrzyżowaniu wielu wykonań.
Dlatego zaproponowałem Ci inne nagrania Kleibera, które są nadal do Twojej dyspozycji, do nich zaś dodam jeszcze te, które wymieniam w książce: Böhm 1966, Furtwängler 1952, Karajan 1952 i nieodzowna para Flagstad-Melchior, najlepiej na starej taśmie Reinera z Covent Garden, 1936.
Tomasz Konieczny zaśpiewał właśnie i nagrał Wotana w berlińskim Pierścieniu z Markiem Janowskim, płyty zaczęły wychodzić w firmie Pentatone, ale jeszcze ich nie słyszałem.