Pianista-prorok?
Zajmuję się właśnie – jak to swego czasu zapowiadałam Jacobsky’emu – postacią Glenna Goulda z okazji podwójnej rocznicy: 75 – urodzin (25 września) i 25 – śmierci (4 października). Przygotowując się do tekstu na wydanie papierowe przypominam sobie jego esej The Prospects of Recording, który ukazał się po polsku w czasopiśmie „Res Facta” w 1969 r., w trzy lata po wydrukowaniu w „High Fidelity Magazine”. Był to tekst bardzo głośny, szczególnie z powodu wysuwanej przez genialnego pianistę tezy głównej: że w erze elektronicznej instytucja koncertu zaniknie. Teza była tyle prowokacyjna co naiwna, ale w tekście znalazło się wiele stwierdzeń wręcz proroczych, z których część sprawdza się dopiero dziś. Nie będę tu wszystkiego opisywać, zrobię to w tekście, tu chcę zatrzymać się na jednym motywie, który znajduje się w dalszej części eseju Goulda, której nie ma niestety w podanym wyżej linku.
Jako bardzo ważne ogniwo pomiędzy tradycyjną sytuacją a tą wynikłą z ery elektronicznej Gould wymienia Muzak, inaczej background music. W przeciwieństwie do większości muzyków profesjonalnych, którym ta forma działa na nerwy, Gould punktuje jej cechy pozytywne, jako to: docieranie także do takiej publiczności, która raczej nie wybrałaby się na koncert, przekazywanie w niektórych wypadkach także trudniejszej stylistyki muzycznej. Jest oczywiście w pełni świadom, że Muzak posługuje się banałem, ale się tego nie boi, pisząc: „Ci, którzy dopatrują się w background music ponurego urzeczywistnienia Orwellowskiej wizji kontroli środowiskowej, uważają, że może ona podbić swym szerokim wachlarzem banałów wszystkich, którzy znajdują się w zasięgu jej działania. Ależ o to chodzi! Zasób banałów wszystkich języków umieszczony w tle staje się intuicyjną częścią naszego słownika muzycznego (…) dzięki temu pomysłowemu słownikowi słuchacz zdobywa bezpośrednią znajomość [muzycznego – DS] języka postrenesansowego, a więc zysk, którego nie może dać nawet najbardziej pomysłowa popularyzacja muzyki za pomocą pogadanek”.
To oczywiście pogląd zbyt idealistyczny i optymistyczny. Ale to, co Gould przy okazji podkreśla – zwiększona rola muzyki w dzisiejszym świecie – stało się już faktem. Choć ta rola jest – być może trzeba tu dodać „niestety” – całkiem inna niż by chcieli muzycy o tradycyjnych poglądach.
Tekstowi Goulda w „HFM” towarzyszyły (przedrukowane też w „Res Facta”) cytaty z wywiadów z kompozytorami, muzykami, a nawet z Marshalla McLuhana, który był wtedy modny (było to przecież zaledwie parę lat po ukazaniu się „Galaktyki Gutenberga”). Zdania muzyków były znamienne. Aaron Copland: „Przeciwny jestem background music, chociażby najlepszej. Kompozytorzy chcą, by ludzie słuchali ich muzyki, nie chcą, by zajmowali się czymś innym podczas jej wykonywania. Chciałbym się dobrać do tego faceta, który sprzedał wielkim biznesmenom pomysł umieszczenia muzyki w windzie; to był spryciarz! Na co komu potrzebne wysłuchiwanie czterech lub ośmiu taktów podczas jazdy windą przez kilka pięter?”. Leopold Stokowski: „W naszych czasach dociera do nas nieustannie tyle dźwięków muzycznych w pociągach, samolotach, restauracjach, że przestajemy na nie reagować. Grozi nam utrata wyczulenia na muzykę, tak, jak przestajemy reagować na idiotyczną brutalność, którą bez przerwy oglądamy w telewizji i kinie”. Taki sam pogląd miał Witold Lutosławski, który w tym samym czasie walczył, by „nie zaśmiecać środowiska akustycznego”. Udało mu się nawet w 1969 r. doprowadzić do uchwały Rady Muzycznej UNESCO potępiającej „niedopuszczalne pogwałcenie wolności osobistej i prawa każdego człowieka do ciszy przez nadużywanie nagranej oraz nadawanej przez radio muzyki w miejscach publicznych i prywatnych”.
Pomyśleć…
Komentarze
Muzak ma swoje funkcjonalne zalety. Zaglusza niekiedy przytlaczajaca cisze, a w miejscach, gdzie spotyka sie wielu obcych ludzi ma zadanie psychoaktywnego wplywania nie tylko na konsumpcyjne zainteresowania (domy towarowe), ale i nastroj i zapobieganie agresji. W Hamburgu i Monachium sprawdza sie nadawanie muzyki klasycznej na dworcach kolejowych w celu zniechecenia meneli. Nie czuja sie dobrze przy takich dzwiekach 😉 Osobiscie popieram dyskretna muzyke w toaletach publicznych…
Pani Doroto. Za chwilę będzie Pani pewnie miała co najmniej 10 fachowych wpisów dyskusyjnych. Ja, pozwalam sobie wyrazić zdanie jako absolutny autseider : nie znoszę muzyki niechcianej. Nienawidzę głośników w kawiarniach, barach , u fryzjera, w parku i w sklepach. Jest dla mnie jak usiłowanie gwałtu. A co ja się będę denerwować .
Któregoś dnia w tym tygodniu słuchałam tranmisji z koncertu na deptaku w Krynicy. (?) Pan Kaczyski jak zwykle przekonywał nas, że uczestniczymy w arcydziele – no nie wiem. Koncert był bardzo nierówny, ale jedna pozycja zachwyciła mnie absolutnie : solista Opery Lwowskiej z towarzyszeniem chóru śpiewał dumkę z opery „Zaporożec z za (tu nazwa rzeki , nie pamiętam czy Don, czy Dniepr”. Kompozytor mnie nieznany, a nazwiska nie zapamiętałam (na A…). To było naprawdę prześliczne – tenor z tych ciepłych, głębokich pęknie zestrojony z sopranami chóru. Bardzo mi się podobało.
Zaporozec za Dunajem
O ile muzykom chodziło o obrazę ich sztuki, o tyle mnie o wolność.
Wolność od rzeczy i zjawisk niechcianych. Lutosławski bronił nie tyle ciszy, ile świętości dzieła.
„Chodzi mi tutaj w szczególności o aspekt etyczny zagadnienia, a więc na przykład o to, czy autor tworząc swe dzieło był w zgodzie ze swym artystycznym sumieniem, czy postępował zgodnie z wyznawaną przez siebie estetyką, czy respektował kanony sztuki, w które wierzy, a więc – czy dał rzetelne świadectwo swej wewnętrznej prawdzie. Jak wiemy, nie zawsze się tak dzieje, zaś przyczyny tego są różnorakie. Podzieliłbym je z grubsza na przyczyny wewnętrzne i zewnętrzne. Wewnętrzne to te, których terenem jest sama psychika artysty-twórcy. Zdarza się przecież, że ma on słaby charakter, że jest żądny sukcesu, sławy czy pieniędzy i dla osiągnięcia tych celów gotów jest czynić najrozmaitsze kompromisy na rzecz pewnych typów publiczności czy mena[d]żerów, rezygnując z wyrażania w sztuce swej wewnętrznej prawdy. Czyniąc tak może sobie nawet nie zdawać sprawy, że oferuje swym odbiorcom fałszywą monetę. Jest to jednak postawa głęboko niemoralna. W moim pojęciu bowiem talent nie jest wyłączną i prywatną własnością tego, kto został nim obdarzony. Jest z pewnością darem, przywilejem, ale przywilej ten połączony jest z rozlicznymi obowiązkami. Jeśli artysta czuje więzi, jakie łączą go z jego potencjalnymi odbiorcami, zdaje sobie sprawę, że to, czego od niego mają oni prawo oczekiwać – to właśnie jego wewnętrzna prawda. Jeśli zaś talent, który winien być uważany nie za prywatną własność artysty, lecz raczej za dobro powierzone, zostaje użyty do prywatnych, obcych sztuce celów, to postępowanie takie winno być uznawane za swego rodzaju sprzeniewierzenie.”
Ileż to razy szlag nas trafia na wyjące głośniki. Ale kiedy wyją „naszą” muzyką, mniej jesteśmy skłonni protestować, chyba, że okoliczności….
Mnie bardziej u Lutosławskiego podoba się odważne: „Muzyka nie istnieje po to, aby interesować się j a k jest zrobiona. Nawyk żeby komponować język, nie zaś to, co się ma nim ewentualnie do powiedzenie, jest chorobą naszych czasów.”
I tu mistrza popieram z przekonaniem.
Osobiście popieram passpartout w ostatnim zdaniu bardziej niż ruch robaczkowy jelit….
Lutosławski o Muzaku:
„Tzw. background music, która jest rodzajem hałasu czy szmeru, towarzyszy wszystkim czynnościom człowieka. W moim przekonaniu działanie tej ‚muzyki’ jest znieczulające, zabijające zdolność odbioru wszelkich doznań przekazywanych drogą akustyczną. W swoim czasie lansowano środki kosmetyczne przesycone penicyliną, co zostało wstrzymane, ponieważ organizm ludzki znieczulał się na działanie penicyliny. To samo jest z muzyką. Jeśli się wsącza przez kilkanaście godzin dziennie w ucho współczesnego człowieka ten zorganizowany szmer, następuje znieczulenie na bodźce o charakterze artystycznym”. (1962, z głosu w dyskusji redakcyjnej w piśmie „Nowa Kultura”)
zeenie!
Popierasz Zaporożec za Dunajem??? 🙂
Dźwięki nas rzeczywiście przygniatają, szczególnie w miastach. A już życie w centrum lub na Starówce w Warszawie jest to prosta droga do psychiatry. Wielbiciele poszczególnych gatunków muzyki (jako nałogowi fundamentaliści) nie mogą zrozumieć, że ich wybranek muzyczny może komuś nie odpowiadać. Zwolennicy jazzu nie mogą zrozumieć, że gra Urbaniaka na skrzypcach na cały regulator może być równe wizycie u dentysty, ja nie znoszę tzw. rapu, a jestem katowany tym szczególnie w komunikacji miejskiej. Ciężka do strawienia jest również muzyka tzw. środka, po „dogłębnych” badaniach opracowano schemat, jaką muzykę najbardziej lubi przeciętny Polak (opowiadał o nich Wojtek Jagielski) i bombardowani jesteśmy tą muzyką nie tylko w RFM FM i Zetce, ale we wszystkich supermarketach, na stacjach benzynowych.
Unia murowanie będzie z tym walczyła, tak jak zaczyna wojować z nadmiernym oświetleniem nocnym. Ale to są już sprawy globalne.
Torlin,
ja popieram każdy Zaporożec: przed Dunajem, za Dunajem, pod Dunajem i na Dunaju.
Ostatnie zdanie passpartout 21:49 🙂
Nie cierpię muzyki narzucanej siłą w supermarketach, itd. z prostego powodu – zagłusza moją własną, której słucham bardzo cicho.
Nb, czy odczuwanie ciszy jako ‚przytłaczającej’ to aby nie początek nerwicy? Muzyka ma sens tylko w opozycji do ciszy. I im ta cisza doskonalsza, tym chyba lepiej… prawda?
Właśnie wracam z Proms z Riccardo Chailly i Leipzig Gewandhaus O. (Beethoven, Brahms). Wczoraj: Wiedeńczycy i Barenboim (Bartok, Ligeti, Enescu, Kodaly), pojutrze Bostończycy i James Levine (Bartok, Brahms)… o profanację zatrąca włączanie po powrotach News at Ten… 🙁 😉
Ech…
A ja „tylko”:
piątek – Gabrieli Consort, Concerto Italiano,
sobota – Concerto Italiano raz jeszcze, Jakob Lindberg na lutni,
niedziela – Pieter Wispelwey na wiolonczeli, RIAS-Kammerchor.
To wszystko na ogryzku Wratislavii – potem wracam do Warszawy… 🙁
Cisza bywa przytlaczajaca i nie zawsze i nie przez kazdego pozadana. Siedzenie w poczekalni obok osoby z brzeczacymi sluchawkami na uszach nie bywa milsze, niz saczaca sie z glosnika muzyka backgroundowa. Wszystko zalezy od nastroju, zdrowia,sytuacji, przyzwyczajenia do smogu akustycznego i jego natezenia. Oraz wieku. Mlodzi potrafia sluchac selektywnie lub sie „wylaczyc”, starsi maja problem. Widze to po sobie 🙁
Ja chyba zobojetnialem na dochodzace do mnie dzwieki, ktorych nie chce sluchac. Tak, kiedys wsciekalem sie na elevator music. Pamietam tez wsciek, jaki ogranial mnie gdy wchodzily w zycie systemy trzymania dzwoniacych na „hold”, kiedy to czas oczekiwania wypelniala muzyka podobna do tej z windy. Ale to historia. Teraz po prostu nie slysze tego, co nie interesuje mych uszu. Oczywiscie w miejscach, gdzie tlo muzyczne jest przewalone i zbyt nachalne taka taktyka nie dziala, ale wtedy po prostu wychodze z takiej restauracji, kawiarni czy ze sklepu, gdzie tlo muzyczne zaglusza moje mysli. To juz nie na moje zdrowie. Jednak porywanie sie na zakazywanie lub narzucanie sila, na kodyfikowanie ciszy i lub ambiance to juz lekka przesada. Nie tedy droga.
Byc moze mysle w ten sposob dlatego, ze czesto slysze to, co chce slyszec, jesli tlo muzyczne ciagle znajduje sie ponizej wlasnego progu tolerancji. To proste. Trzeba sie tylko skoncentrowac i chciec/nie chciec slyszec. Dobrze jest tez przypomniec sobie wtedy urywek melodii, z ktorym jest nam dobrze, i zamknac sie z nim na reszte otoczenia, ktore pozostalo w ten sposob za drzwiami.
Na poczatku mego pobytu w Kanadzie pracowalem w fabryce. Dosc halasliwe miejsce. Jedna z maszyn produkowala dzwiek, ktory brzmial jak poczatek plyty „Wish You Were Here”. Wtedy nie mialem tej plyty w domu (nie mialem nawet CD tak na dobra sprawe), a poczatek „Wish You…” to nie bylo cos, co radio rockowe komercjalne grywalo czesto (za to do znudzenia zajezdzany byl utwor tytulowy z tej plyty). I w ten sposob halas maszyny ulatwil mi slyszenie czegos, co kiedys lubile, i czego brakowalo mi w danej chwili. Tak zwane skojazenie dzwiekowe.
To tyle o Glenie Gouldzie. Z przyjemnoscia przeczytam Pani tekst „papierowy”
Pozdrawiam,
Jacobsky
Moje kamarki wydzierają się od piątej rano . Przywiezione ze sklepu gdzie mieszkały od zawsze dają poranne popisy. Ale lepsze to od paskudnego zwyczaju ” puszczania muzyki” podczas odczytywanych serwisów informacyjnych. Zainicjowała to Trójka , a teraz stało się zwyczajem we wszystkich stacjach. Podkręcanie banalnych wiadomości przy pomocy muzyki jest okropne. Upolitycznienie mediów publicznych spowodowało ,że od wielu lat nie słucham tradycyjnego radia. Dobrze że istnieje radio satelitarne i internetowe…
Zmarł Luciano Pavarotti
Ja na Wratislavię wybieram się dzisiaj. Jutro będę z powrotem u siebie.
Ale mamy ważniejszą wiadomość — zmarł Luciano Pavarotti, który niedawno w dyskusji się pojawił…
http://www.youtube.com/watch?v=2uYrmYXsujI&mode=related&search=
Dla mnie był najwazniejszy.
http://www.youtube.com/watch?v=TvLtEHONp3Y&mode=related&search=
Dla mnie z Trójki Tenorów najważniejszy jest Domingo.
Ale Pavarotti to jednak był Ktoś…
Właśnie w radiowej Dwójce Piotr Kamiński powiedział, że LP miał wdzięk i światło w głosie i śpiewał jak ptaszek na gałęzi. I że był ostatnim wielkim włoskim tenorem XX wieku.
[‚] [‚] [‚]
http://www.youtube.com/watch?v=VATmgtmR5o4
Już napisałam u p. Piotra – znowu chóry anielskie wzbogaciły się naszym kosztem o znakomity głos. Jeszcze im mało?
I ja jestem pod wrażeniem śmierci Pavarottiego,chyba nikt nie przypuszczal, wtedy w sierpniu,że jest On tak poważnie chory.
Przypuszczał, o raku trzustki było już wiadomo już wtedy… a z trzustką raczej sprawa bywa beznadziejna 🙁
Na Ringu naprzeciwko Opery Wiedenskiej, kilka lat temu wystawiono w witrynie galerii portret Pavarottiego. Nawet nie mialem wtedy odwagi wejsc i zapytac o cene. Byl w jakims plaszczu kostiumowym. Nie umiem powiedziec z jakiej opery. Teraz napewno zniknal ten obraz a cena zupelnie nie odgrywa roli.
Raz w zyciu sluchalem Go prosto ze sceny. Nie zapomne
Pan Lulek
Miał tę pociechę, że występował prawie do końca.
Bardzo go szanowałam jako śpiewaka i profesjonalistę, ale też wolę Placido.
Był niewątpliwie kimś, każde takie odejście jest jakąś luką w świecie, który znam.
Smutna nowina na dziendobry (u mnie ranek).
Pavarottiego cenilem nie tylko dla glosu, ale przede wszystkim za to, co robil dla popularyzacji opery i spiewu operowego. Pavarotti robil to z wdziekiem, bez zbednego gwiazdorstwa i primadonnizmu. Pavarotti odarl opere z zaslony snobizmu, zupelnie niepotrzebnej dla tej formy sztuki. Jako spiewak Pavarotti umial sciagac tlumy po to, zeby je zaczarowac, a nie po to, zeby blyszczec na ich tle. Na szczescie zostaly po Nim tysiace nagran doskonalej jakosci.
Prawde mowiac myslalem, ze wyjdzie ze swej choroby. Niestety, wyszedl ze szpitala po to, zeby umrzec u siebie.
Od rana słucham Pavarottiego i tak sobie myślę, że stojące przed nim mikrofony niemal obrażają solistę. On śpiewa tak naturalnie, jakby oddychał. Głos potężny, wypełniający sale i place. Tylko nagrania mogą uzasadniac obecność mikrofonów. Jakoś mi przeszkadzają.
Już pisałem, że za operą nie przepadam. Oczywiście mam ulubione arie, uwertury, których słucham z przyjemną ością. Pavarotti długie lata nie istniał dla mnie. Dzięki przyjacielowi (tu ukłon) zacząłem słuchać. Związane to było z awansem na wyższy poziom sprzętu, tamże słychać szczegóły, o jakich wiedzą jeno bywalcy koncertów. I żaden wstyd dla mnie, że tą drogą doceniłem operę i głosy. Sam śpiewałem za młodu, wiem jaki to kawałek chleba, ale i tak zawsze treść + forma była, jest i będzie ważna. Inna sprawa, że forma bez treści bywa też cudem.
Domingo także dla mnie jest śpiewakiem pełniejszym, niczego nie odmawiam Pavarottiemu, dziękuję, że był, że swoim głosem zachwycił.
Dla popularyzacji dzieł operowych zrobił więcej niż zawodowi popularyzatorzy. Projekt Trzech Tenorów otworzył uszy milionom ludzi i choćby za to mu pomnik.
Kłaniam się
Jacobsky!
Napisałeś to, co ja chciałem napisać. Bardzo cenię wielkich artystów, szczególnie z tzw. „sztuki trudnej”, że potrafią ją popularyzować, nie wpadając w kicz umieją zafascynować tłumy.
A słyszałem, że Pavarotti do końca śpiewał swojej córeczce.
Pani Doroto, dlaczego ceni pani bardziej Domingo – jeżeli nie jest to zbyt osobiste pytanie? 🙂
Addio Luciano
http://youtube.com/watch?v=gUh1SlrtEG0
Nie, Gosicku, to nie jest zbyt osobiste pytanie 🙂 Po prostu Boski Luciano był dla mnie zawsze – z całym szacunkiem i sympatią – trochę takim dużym dzieckiem, które słusznie się zachwyca, że Bozia mu dała taki prześliczny głos. Boski Placido zaś jest osobowością bardziej wszechstronną, jest niesamowity aktorsko, ma bardzo szerokie horyzonty nie tylko muzyczne. Z nim jest o wiele ciekawiej. Z Pavarottim było po prostu bardzo miło…
Ja się podpisuję — horyzonty Domingo to coś zupełnie innego.
To może połączymy temat wokalny z Gouldowskim:
http://www.youtube.com/watch?v=_1ain4qftoM
To przeświadczenie Goulda o zaniku koncertów mogło podswiadomie wynikać z jego niechęci do osobistych kontaktów z innymi. A z drugiej strony przy jego intelektualnym podejściu do muzyki w studio było mu pewnie łatwiej nadać utworowi pożądany kształt. To może kwestia przyzwyczajenia, ale ja np. nie wyobrażam sobie, bym mógł się z jakąś muzyką oswoić przy pomocy publicznego koncertu – muszę ją mieć u siebi i tylko dla siebie. 🙂 Na koncercie mogę posłuchać, jak to brzmi na żywo, ale niewiele poza tym. Chyba żebym miał własną orkiestrę… 🙂
A jesli idzie o te muzyczne przeszkadzajki to w miastach jest i tak taki poziom hałasu, że nie rob to większej różnicy. osobiście bardzo lubię gdy jest cicho i w zasadzie nie zdarza mi się włączać czegoś po to tylko, by mieć tło. Ale znam ludzi, którzy gdy im się nic nie jarmoli dostają rozstroju nerwowego. Taki po wejściu do mieszkania od razu kieruje się do radia lub telewizora.
Powyższe połączenie tematu wokalnego z Gouldowskim zostanie zrealizowane wraz z innymi jego utworami na koncercie 16 września w warszawskim Studiu im. Lutosławskiego 🙂
A co do Goulda, to nie było tak, że on miał niechęć do osobistych kontaktów z innymi. Przeciwnie, był towarzyski. Ale publiczności koncertowej nie znosił, uważał ją za uosobienie zła:
http://archives.cbc.ca/IDC-1-74-320-1686/people/glenn_gould/clip4
Różne są powody, dla których ludzie nie lubią koncertów 😀
Uwaga! Na TV Kultura „leci” wlasnie „Rigoletto” z 1982 roku z Pavarottim!
Hoko:
odbiór muzyki na koncercie i odbiór jej z płyty, to dwie różne rzeczy. (Wiem, że to oczywista oczywistość, ale co robić?)
Faktycznie: muzykę oswajam z płyt, ale koncerty przynoszą tyle zachwytów i inspiracji… Po wiele płyt sięgnąłem dlatego, że muzykę usłyszałem na koncercie.
Zresztą jest to jeszcze bardziej złożone. Są utwory, które na koncertach zachwycają, a na płytach rozczarowują. Dla mnie występuje to zwłaszcza w muzyce współczesnej.
Natomiast wyobraźnia muzyczna Goulda wydaje się preferować cechy nie-koncertowe. Trudno mi to w tej chwili lepiej nazwać, ale ta fascynacja Bachem z grą ‚przeciwko fortepianowi’, jak to niektórzy nazywają… To coś bardzo oderwanego od atmosfery sali koncertowej, za to coś, czemu służy cyzelowanie nagrania w studiu.
PS.
Rosen gdzieś przekonująco opisuje, że są muzycy-koncertowi i muzycy-studyjni. Koncert i nagranie wymagają nieco innej ‚psychologi’. Koncert, to jednorazowy stres i jednorazowa koncentracja, wymagająca gruntownego wcześniejszego przygotowania. W studiu wszystko można poprawić, co zmniejsza niby stres, ale z drugiej strony wymaga cierpliwości, a przede wszystkim dłuższej, choć może nie aż tak intensywnej koncentracji.
PS.
I życzę udanego koncertu!
Wrocław wciąż piękny 😉 i nawet nie padało (wczoraj popołudniu).
McCreesh wydaje się być w dobrej formie, choć Beethoven to chyba niezupełnie jego kompozytor. Z drugiej strony McCreesh to też taka osobowość, do której kontrasty dynamiczne Beethovena pasują 🙂
Gould był zdaje się towarzyski w sensie konwersacyjnym, ale niekoniecznie w stosunkach bezpośrednich. (ja też tak mam 😆 ) Podobno preferował rozmowy telefoniczne – mógł ponoć gadać godzinami. I te jego rękawiczki… myślę, że to wszystko się jakoś łączy.
PS
Pani Doroto, będzie jakaś transmisja tego koncertu? Bo na publicznym występie to łatwo katar złapać… 😀
Wygląda na to, że transmisji nie będzie, bo w tym czasie w Dwójce idzie koncert gershwinowski z krakowskiego Sacrum-Profanum (z Minkowskim 🙂 ). Pewnie będzie rejestracja i odtworzenie w późniejszym terminie, spróbuję się tego jeszcze dowiedzieć.
http://www.polskieradio.pl/dwojka/artykul.aspx?id=2587
A dziś Gould pewnie lubiłby wypowiadać się na blogach… i to co chwila pod innym nickiem – przez telefon lubił udawać różne osoby 😉
Na blogach jak na blogach, ale w usenecie pewnie zostałby legendarnym trollem 😉
Pani Dorota Szwarcman napisała: „Po prostu Boski Luciano był dla mnie zawsze – z całym szacunkiem i sympatią – trochę takim dużym dzieckiem, które słusznie się zachwyca, że Bozia mu dała taki prześliczny głos.”
W zupełności się zgadzam. Za to Go lubiłem.
Nie każdy śpiewak operowy byłby gotów wystąpić u boku „Spice Girls”:)
Nieprawda,
Gould by się nie wypowiadał. On grał.
Ja bym obstawiał, że by się wypowiadał, choć nie wiem jak zrobić bloga polifonicznego… No, ale nie jestem Gouldem, on by może coś wymyślił 😉
P.S. Przepraszam, że się wtrąciłam, ale poza muzyką nie istniało dla niego nic, a te programy telewizyjne, ktore niby prowadził, trzeba podzielić przez współczynnik, bo w tym momencie zaczyna się problem. On nie był do tego – on był do grania. Kto go do tego zmusił, nie wiem. Typowy autistic savant.
No ale znowu się chyba wymądrzam, nie rozumiejąc i nie bedąc znawcą. Moje skromne zdanie odbiorcy sztuki.
Nikt go do niczego nie zmuszał. Robił to, co sam chciał. Jego programy były raczej radiowe 🙂
Autistic savant – zgoda. Ale miał wielką potrzebę wypowiedzi i dialogu. Grał, owszem. Ale też gadał, gadał, gadał… z niektórymi nawet całą noc. Oczywiście w ramach takiej pogawędki potrafił jej połowę prześpiewać 🙂
Podczas grania też potrafił niejedno prześpiewać… 🙂 Kiedyś mi to mruczenie przeszkadzało, a dziś wiem, że tak właśnie ma być i już. 🙂
W dzisiejszych czasach być może dawałby internetowe koncerty na żywo…
PAK: a wiesz jak zrobić bloga monofonicznego? 😉
PAK już ma polifonię blogów – ze trzech chyba? 😆
Podobno czasem się to Gouldowskie mruczenie czyści. No i sama nie wiem, co lepsze, co gorsze… 😉
Hoko,
w dzisiejszych czasach już ktoś by się tym zajął interesownie, żeby tak właśnie było – koncerty internetowe na żywo „pay per view” 🙂
O, Gould jest osobą, która dobrze się wpisuje w nazwę tego blogu – po prostu co mu w duszy grało, to publika słyszała, nieprawdaż? Tu gra, a tu murmurando pod nosem.
A ja myślałem, że ujawniłem tylko dwa z czterech blogów 😀
Hoko: Blog monofoniczny? Wydaje mi się, że wymaga to tylko samodyscypliny. Choć, bo ja wiem…
Do mruczenia Goulda można się przyzwyczaić, ale są takie nagrania, że jest tego trochę za dużo…
PAK,
przyznaję się bez bicia, że Goulda znam z nagrań telewizyjnych i programów o nim, dlatego wiążę jego osobę z całą otoczką towarzyszącą. Jak się to widzi i słyszy w telewizji, to inaczej się odbiera, myślę sobie po cichutku.
Nie jest to muzyka, w którą się wsłuchuję, odbieram po swojemu tak, jak potrafię.
Ze sztuką sprawa jest prosta: ot, coś każe przystanąć przed obrazem, albo posłuchać melodii, albo oglądnąć film ze trzy razy, przeczytać książkę. Jestem prostakiem, odbierającym sztukę tak, jak widzę, słyszę, a nie z pozycji znawcy i krytyka. Zastrzegam sobie prawo do wygłoszenia opinii – z pozycji *odbiorcy* 🙂
Alicjo: ja tutaj nawet nie polemizuję 🙂 Ja po prostu ostrzegam 😀 Bo bywało, że sobie mówiłem, że mruczenie Goulda nie przeszkadza, nie przeszkadza i już. A potem brałem jakąś płytę (zwłaszcza późną), słuchałem i mruczenie… trochę mi jednak przeszkadzało.
Sam Goulda znam bardziej ze słyszenia, choć mam znajomego, który przerabiał okres fascynacji Gouldem i po prostu musiałem oglądać polecane przez niego filmy, czy czytać polecaną książkę o Gouldzie, bo inaczej narażałem się na codzienne odpytywanie, czy już widziałem/czytałem, i czy mam coś do powiedzenia na ten temat 😀
ja na taką presje odpowiadam… eeee… tam 🙂
W końcu chodzi o moje przeżycie i o to, co ja czuję, a nie o to, żeby komuś zdawać sprawozdanie z zadanego niejako tematu. Czyż nie? A swoją drogą dzieki takim zafascynowanym tym czy tamtym ludziom przez osmozę na nas też coś przechodzi, bo zawracają nam tą swoją pasją d… , chciałam powiedzieć, głowę. I o to chodzi, o to chodzi 🙂
Przyśpiewki Goulda są jeszcze w miarę strawne, gorzej z pomrukami Jarretta – tutaj czasm nie wiadomo, czy to jaki rezonans, czy krzesełko skrzypi, czy może te jęki są powodowane katuszami, jakie pianiście sprawia granie… 🙂
Wróciłam w nocy z gór …. i napisze tylko …. jak ja kocham swój domeczek …. 🙂 …. zamiast gór zwiedziłam wszystkie galerie i muzea…. pochodziłam ile się dało po bocznych uliczkach Zakopanego …. to może jedna z dobrych stron tego, że lało na potęgę …. ale trochę mi szkoda bo miałam takie fajne plany na wycieczki górskie ….
Ps 1 mt7 pozdrowiłam pierwszego dnia góry od wszystkich … 🙂 niestety byłam tylko dwa razy na szlaku …. 🙂
Ps. 2 jak się chodzi z parasolem i patrzy pod nogi by nie wejść do kałuży to się widzi jak brudno jest w Zakopanem a koszy na śmieci jest bardzo mało …. 🙂
Ps 3 Galeria Hasiora jest tak źle promowana, że aż szkoda …. Jak Hasior żył to dbał o to … a teraz jego szyld ginie w tłumie innych szyldów z reklamami naprawy samochodów …. 🙂
Pozdrawiam wszystkich serdecznie 🙂
Przy ps 1,2 i 3 miało być 🙁 🙁 ….. 🙁
Witamy po wakacjach Jolinka51, którego i tak zawsze kojarzę z uśmiechniętą kufą 🙂
Mały temacik poboczny się nam zrobił o podśpiewywaniu i podstękiwaniu podczas gry. Ja np. zauważyłam, że większość wiolonczelistów strasznie sapie i tupie. Nie wiem, czy dlatego, że tak trudno grać na tym instrumencie, czy dlatego, że tak angażuje emocjonalnie? Znajomi wiolonczeliści twierdzą, że jedno i drugie 😀
Właśnie dziś posłucham kolejnego – Pietera Wispelweya we wszystkich sześciu solowych sonatach Bacha. Z nagrań mi się bardzo podoba. Ciekawe, czy też będzie sapał i tupał…
Pewnie zaniedługo wyryktuję nowy wpis (wrocławski), a na razie pozdrawiam z szarego dziś miasta Breslau.
Tupanie się trafia, ale sapanie to reguła. (Jeśli chodzi o przeżywanie, to lubię miny Wispleweya, ale raczej jak trafi na koncert wiolonczelowym, gdy jakby się dziwił, że obok gra orkiestra…)
A dyrygenci? Lokalnie Błaszczyk potrafi sobie przytupnąć. A pamiętam Herreweghe’a w Pasji Mateuszowej — też nucił 😉 Tyle, że dyrygent ma lepiej — słychać go tylko w pierwszych rzędach, bo dalej to już śpiewanie, czy tupanie ginie wśród dźwięków orkiestry.
Jeszcze a propos polifonii blogowej: PAK przyznał się tu do czterech z ujawnieniem dwóch. Ale na blogach politykowych politycznych linkuje do innych, teraz już do trzech (w tym zdjęć). W sumie naliczyłam PAK-owych blogów pięć 😆
Chyba nie sapie i nie tupie, raczej podśpiewuję pod nosem:
http://pl.youtube.com/watch?v=zvfJgdTZGwk 🙂
Dzęki Jolinku za pozdrowienia i górskie klimaty. Nawet jak w górach pada deszcz, to jest to inny deszcz niż w mieście.
Pozdrowienia dla wszystkich. 😀
Nie wiem, czy Pani Dorocie współczuć, że pracuje, czy gratulować, że uczestniczy? 😉
Rozrzutny ten Pak! Innym ledwo weny starcza na jeden, a tu aż 5. Gratulacje Paku. Może byś zdradził adresy? 🙂
Hm… ja byłem kiedys na jakimś pak-blogu (poza tymi ze zdjeciami i prasówkami) i myslałem, że to są rózne PAK-i, a tu wygląda, że to ten sam 😆
Pięć?
Polityka i cała reszta: http://pak.blog.pl/
Relacje z koncertów, wystaw, muzeów: http://pak455.blox.pl/html/
Zdjęcia: http://zdjeciapak.blogspot.com/
Sam nie wiem co: http://nierealnypak.blogspot.com/
Do tego dochodzi wykorzystanie mechanizmu blogowego (na blogspocie) do opisu spotkania w rocznicę matury: http://spotkaniapak.blogspot.com/
Więcej blogów nie pamiętam. Dostanę rozgrzeszenie??
Ja tak sobie lubię w wolnej chwili pochodzić po Waszych tropach 🙂 No i co do PAK-a odkryłam tyle:
1. oczywiście to: http://zdjeciapak.blogspot.com/
2. i to: http://spotkaniapak.blogspot.com/
3. z linku w blogu p. Daniela: http://pak.blog.pl/
4. stamtąd linki do: http://pak455.blox.pl/html
i najświeższy: 5. http://nierealnypak.blogspot.com/
Gould by tak chciał… 😆
A sójki w Chorzowie pięknie odlatują za morze… 😀
PAK – łajza minęli…
Bardzo pozdrawiam 😀
Kurteczka, Pani Doroto, z pani to niezły detektyw… stuprocentowa skuteczność… 😆
Jeszcze są zdjęcia na:
http://pak4.fotosik.pl/ 😀
O rety PAK …. ) chyba Twoja doba ma 48 godzin …. 🙂
Mt7: ale to nie blog 😀
To ja się zastanawiam, ile jeszcze PAK ma takich nie-blogów… 😀
Nic mi więcej nie wiadomo 🙂
Pieter sapie i tupie, ale polecam zajęcie miejsca jak najbliżej. Jego skupienie się udziela. 3.5h mijają jak z bicza strzelił a człowiek wychodzi z koncertu wypruty z energii ale szczęśliwy, jak po wjeździe rowerem na Korunę 😉 Przeżyłem to już raz i zazdroszczę wam wszystkim 🙂
Z tego towarzystwa tylko mnie 😀
Sapał, nawet trochę podgwizdując. Ale nie tupał, z prostej przyczyny: grał na wiolonczeli barokowej bez nóżki i trzymał ją kolanami. W sumie było tak, jak pisze 3M, ale bynajmniej nie wyszłam wypruta z energii, wprost przeciwnie 😀 A on na bis zagrał Preludium z I Suity i trochę nawet mnie zdziwił, że jak już zaczął cykl od początku, to nie pojechał dalej – taki Anderszewski wykonywał tego typu numery 😉
Było super. A już ta wiolonczelka pięciostrunka w VI Suicie… sam miód…
No mnie jego koncert zmęczył. Takim sportowym, konstruktywnym i satysfakcjonującym zmęczeniem, ale jednak. Tym bardziej podziwiam Jego, jak daje rady utrzymać maksymalną koncentrację przez tak długi czas.
Preludium z I Suity to chyba standardowy bis 🙂 W Krakowie też grał. Lepiej, niż na początku.
Zastanawiam się, czy powołując się na ten zapis UNESCO, można egzekwować ciszę 🙂
Np. prośby moje i klientów o ściszenie bardzo głośnej muzyki, która ewidentnie przeszkadza w rozmowie, w dawnej Telimenie, a obecnie Green Caffe Nero na Krakowskim Przedmieściu, personel kwituje odpowiedzią, że ściszyć nie wolno, bo takie jest polecenie szefostwa.
Innym ciekawym problemem ostatnich ok. 30 lat jest coraz większe redukowanie dynamiki nagrań muzyki estradowej do nawet 4 decybeli. Tzn. najcichsze dźwięki są zaledwie w odstępie 4 db od najgłośniejszych, podczas gdy zakres ten wynosił w „normalnych” czasach przeciętnie ok. 14 db. Podobną kompresję dynamiki stosują stacje radiowe, przez co audycje wydają się bardziej żwawe i wybijają się lepiej z tła eteru. To jest wyczuwalne zwłaszcza w nadludzkim brzmieniu głosu prezenterów. Powstał już sojusz producentów, realizatorów nagrań i muzyków, który walczy z tym bardzo szkodliwym dla zdrowia i estetyki zjawiskiem.
Polecam przy okazji fajne słuchowisko radiowe na tekście Pawła Huelle pt. „Przypadek dźwięku” o miłośniku klasyki, który walczył solo z umcyk-umcyk rozplenionym w przestrzeni publicznej i został uznany za niespełna rozumu, wylądował w psychiatryku, a umcyk-umcyk wystąpiło w roli ofiary, oczywiście.