Wariacje na temat
Nie jest to adaptacja Czarodziejskiej góry Thomasa Manna (bo takowa jest niemożliwa). Nie jest to w ogóle opowieść o losach występujących tam bohaterów, choć się pojawiają. To swoista impresja na motywach z Manna, a zarazem opowieść o samotności i umieraniu. Mocna rzecz.
Miał rację reżyser przedstawienia Andrzej Chyra, gdy w wywiadzie, który przeprowadziłam z nim dla „Polityki”, powiedział, że muzyka Pawła Mykietyna wyprzedza o kilka długości wszystkie pozostałe elementy spektaklu. Z drugiej strony jednak, choć istotnie muzyka jest wybitna, to z wszystkim, co poza nią, absolutnie organicznie się łączy. Nie tylko dlatego, że kompozytor w większości wiedział, dla kogo tj. na jakie głosy to dzieło pisze, ale też dlatego, że wszystko tam jest wysokiej jakości: minimalistyczna, ale mocno działająca scenografia, śpiew, gra aktorska.
Tekst? Z Manna ma w sumie niewiele. Różne motywy są wymyślone na potrzeby tego spektaklu. Np. rozbudowanie postaci Amerykanki, która w powieści umiera na łóżku przydzielonym później głównemu bohaterowi. W powieści jest tylko wspomniana, tu co jakiś czas pojawia się bardzo silnie, ale jak może być inaczej, skoro jej rola jest napisana dla Agaty Zubel? Która – przy okazji – mimo że powszechnie znana jest jako sopran, tu niespodziewanie ujawnia znakomicie brzmiący dół skali.
Cóż znaczy, że w powieści nie ma nic o anakondzie, która – wg Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk – „połknie wszystko, krowę, człowieka, górę, wszystko, co napotka na swej drodze (…) ona chce połknąć cały Kosmos” – jeśli te słowa śpiewa Jadwiga Rappe jako Pani Stöhr, która w tym momencie kradnie cały show? Jeszcze bardziej szokujący szczegół: w postaci Naphty występuje kobieta, ale nikt w tym żydowskim punku (taka fryzura) nie będzie w stanie rozpoznać Urszuli Kryger. To już zresztą w twórczości Mykietyna nie pierwszy raz, gdy ta śpiewaczka wykonuje rolę męską – w Pasji występuje jako Chrystus. Pasja przypomina się jeszcze w momencie, gdy słychać intensywne brzmienie cykad.
Trudno jednak to dzieło porównywać z innymi utworami Mykietyna i w ogóle z czymkolwiek. Zwłaszcza że każdy element jest tu równie ważny: libretto napisane przez Małgorzatę Sikorską-Miszczuk, mocna przestrzeń sceniczna stworzona przez Mirosława Bałkę (pierwsza jego scenografia w życiu), zarysowanie poszczególnych postaci i ich ustawienie względem siebie. Jest poczucie, że obcuje się z dziełem wielkim.
Z Mannem ma to o tyle wspólnego, że mówi nade wszystko o samotności, o przemijaniu, o śmierci. I oczywiście akcja rozwijana jest w zupełnie inny sposób, nie linearnie (może trochę w pierwszej części), ale wielowątkowo, a zarazem w dużym skrócie. Muzyka odtwarzana nie razi, jest pośrodku pomiędzy instrumentalną a elektroniczną, nie spiera się z głosami, intensywnie je kontrapunktuje. Nie chce się po tym słuchać niczego innego (choć dziś zapraszano na koncert Michael Nyman Band – ja zrezygnowałam).
Dzieło będzie wykonane we wrześniu na krakowskim festiwalu Sacrum Profanum; trwają też ponoć starania ze strony warszawskiego Nowego Teatru, by to pokazać. No i Opera Bałtycka pokaże to u siebie.
Komentarze
Było naprawdę dobrze. A tam gdzie Mykietyn operował bardziej klasycznym językiem harmonicznym…wprost przepięknie. Aria Kławdii z pierwszego aktu, cały duet miłosny, chóry, scena „leczenia” Hansa, wreszcie jego aria „Dlaczego się na mnie gapicie?”. Dużo było tych momentów.
Trochę się muzycznie pogubiłem na początku drugiej części, tej Peeperkornowej gdy pojawiały się avant rockowe sample. Siadło mi wtedy tempo, zarówno muzyczne, jak i sceniczne.
Jednak nieczytanie Manna szkodzi. To znaczy pewne symbole i wątki są o wiele bardziej czytelne gdy zna się tekst „Czarodziejskiej góry” i nie traci się czasu na rozwiązywanie libretta niczym szarady. Na przykład czy ktoś, kto nie znał Mannowskiego oryginału skojarzy frazę o ołówku. Również opozycja Settembrini-Naphta nie była tak bardzo czytelna i scena pojedynku (również rozegrana jakoś szybko) mogła umknąć komuś kto nie wiedział o co chodzi. Ale to tylko takie drobiazgi. Całość wspaniała. Wizualnie i dźwiękowo piękna.
Dzień dobry 🙂
Dojechałam do Krakowa (prawie sześć godzin, ale za to bezpośrednio), a tu leje. A dziś impra na wolnym powietrzu, tj. na dziedzińcu Wawelu. Bezlitośni organizatorzy nie przenoszą koncertu w razie deszczu, lecz każą publiczności siedzieć w płaszczach przeciwdeszczowych, parasole są zakazane, bo się zasłania innym. Scena jest zadaszona.
Może przestanie padać do wieczora? Już się chyba przejaśnia, tfu, tfu.
Wracając jeszcze do wczorajszego spektaklu, owszem, są tam tropy prowadzące do konkretnych motywów z książki, ale nie nadmiernie rozwinięte. Ciekawam rzeczywiście odbioru ze strony kogoś, kto książki nie czytał, bo być może przemawia sama atmosfera. Mnie to z oczywistych powodów trudno ocenić.
Jedno bym zmieniła: realizatorzy dzieła określają, że jest ono „na podstawie książki Thomasa Manna” – ja bym „na podstawie” zmieniła na „na motywach z”…
Udało mi się być na „Czarodziejskiej górze” 26.06. Bardzo mi się podobało – opera (?) „odjechana”, ale naprawdę robi wrażenie. Głosy wszystkie fantastyczne, a aktorsko dla mnie największa rewelacja to Szymon Komasa (Hans Castorp). Może dlatego, że widziałam go wcześniej w „Potępieniu Fausta” jako Mefistofelesa, gdzie stworzył prawdziwą kreację i tym razem uważnie mu się przyglądałam.
Sadząc z opisu Pani Kierowniczki i głosów Innych, „Góra” się zaś powiodła… Będę chciał to gdzieś zobaczyć i posłuchać, bo przyznam, że „Najwięcej Góry” odnajdywałem już nieraz w dźwiękach Mykietyna… tak.
Ciekaw też jestem już, co Masecki zrobił z sonatami fortepianowymi Beethovena. Ale już nie bardzo rozumiem dlaczego gra je z zatyczkami w uszach… Geniusz Beethovena nie polega chyba na zatyczkach? 🙂
dzień dobry m
On chcial sobie wyobrazic, co slyszal gluchnacy kompozytor 😉
Cieszę się, że „Czarodziejska Góra” wypadła znakomicie pod każdym względem, zwłaszcza że miałam wątpliwości/obawy co do adaptacji. Mam nadzieję, że uda się zobaczyć spektakl, tu czy tam.
Jeżeli komuś nie podobała się Halka u Orwella, albo warszawski Tell, temu radzę przeczytać to, co poniżej:
http://slippedisc.com/2015/06/the-singers-tale-i-was-sobbing-and-shaking-in-william-tell/
Wyszło na jaw niedawno, że pewnemu doświadczonemu reżyserowi trzeba wytłumaczyć, co to jest konwencja teatralna. Okazuje się dzisiaj, że dyrektorowi jednej z największych instytucji muzycznych na świecie ktoś powinien wytłumaczyć, co to jest metafora.
Tym razem jeszcze gwałt był na niby. W ramach nieustającego konkursu siusiania na odległość – następny może być naprawdę. Przecież Sztuka nie może kłamać, nicht wahr?
Dzień dobry,
widać, że mieliśmy naprawdę szczęście z Królem Rogerem, gdzie pan Holten reżyserował sam i tak się złożyło, że gwałtu nie zaplanował – a przecież mógł 😉
Myślę jednak, że w jakimś momencie już śpiewacy powinni zacząć mówić: dość.
W niedawnym wywiadzie dla Diapasonu Angela Gheorghiu wypowiada się na ten temat bardzo sensownie. „Opera to przede wszystkim tekst, którym zainspirował się kompozytor, pisząc rzecz cudowną i jedyną w swoim rodzaju, muzykę, której śpiewacy uczą się całe życie, opanowując jej techniczne trudności i w pokorze odkrywając jej poezję, muzykę, której dyrygenci poświęcają całą swoją wiedzę i talent. Potem przychodzi reżyseria. Kiedy robiliśmy Traviatę, Georg Solti chodził po całym teatrze, żeby sprawdzić, jak mój głos brzmi w każdym kącie. Richard Eyre był na każdym moim przedstawieniu, żeby sprawdzić, jak się ruszam, żeby mi wybrać kostiumy. Kto to dzisiaj robi? Nie, nie istnieję po to, żeby służyć fantasmagoriom pana czy pani X. Jeszcze mam przed oczami Jonasa [Kaufmanna], który wyje z wściekłości w swojej garderobie w Carnegie Hall, gdzie dawaliśmy koncert, na wiadomość, że mamy robić tego Fausta [wziętego przez Gelba do Met z English National Opera]. A potem zgodził się to śpiewać.”