Kwartety twórców operowych

Premiera Toski w Operze Narodowej już jutro (ponoć zapowiada się ciekawie – mówią znajome, które były na próbach). A tymczasem preludium premierowe w wykonaniu Kwartetu Śląskiego także było warte posłuchania.

Puccini operze poświęcił się niemal całkowicie, a krótkie I Crisantemi (Chryzantemy) napisał bliżej początków swej operowej kariery: w 1890 r., po Le Villi i Edgarze, a przed pierwszym prawdziwym sukcesem, jakim była Manon Lescaut. To dziełko powstało z impulsu, po śmierci Amadeusza I, księcia Aosty, z którym się przyjaźnił. Ten żałobny więc w intencji, słodko-melancholijny utwór niespodziewanie po prawykonaniu stał się przebojem. Taki powiew spóźnionego romantyzmu, łatwy, lekki i przyjemny.

Z kolei Kwartet dorycki Ottorino Respighiego, choć archaizujący, należy już w pełni do XX w. – powstał zresztą o 34 lata później. Jest dłuższy, bardziej rozwinięty, można w nim odnaleźć nawiązania do chorału gregoriańskiego (który w tych czasach starannie studiowano), ale nie tylko – trochę to stylistyczna hybryda o łagodnym brzmieniu. Respighi oczywiście znany jest najbardziej z cykli poematów symfonicznych (Fontanny rzymskie, Pinie rzymskie, Święta rzymskie), ale tworzył też jak najbardziej opery – u nas nigdy niegrywane.

Wreszcie powrót do romantyzmu, a nawet jego początków – Kwartet d-moll Moniuszki. To jego świetne dzieło studenckie jest już dziś coraz lepiej u nas znane, i słusznie. To utwór jeszcze właściwie klasycyzujący, z elementami polskich tańców, pogodny i bezproblemowy.

Niewielka dziś była publiczność w Salach Redutowych – szkoda, bo i program ciekawy i wykonanie znakomite. Ci, co byli, nie wypuścili muzyków bez bisu, a było nim powtórzenie Chryzantem. One zresztą nadały tytuł całemu koncertowi.

A jutro – całkiem inny Puccini, taki, jakiego znamy najlepiej.