Iwent był, momenty były
Trudna jest forma koncertu w operze, zwłaszcza w sali Opery Narodowej. Przekonała się o tym także Renée Fleming. Choć duża część publiczności i tak była szczęśliwa i rozentuzjazmowana. Chciała iwentu i go dostała – przyjechała śpiewaczka o znanym nazwisku, wciąż występująca i ceniona, w fazie jeszcze nie całkiem schyłkowej, urodziwa i pełna wdzięku. Damska część publiczności podziwiała zapewne również dwie piękne suknie: w pierwszej części białą, w drugiej – w kolorze fuksji. Artystka wystąpiła też jako konferansjerka zapowiadając, co będzie śpiewała, i czyniąc to sprawnie i dowcipnie. Iwent z całą pewnością był.
Muzyki też trochę było. Gdy w pierwszej części zaśpiewała arię z Kleopatry Masseneta, albo gdy na ostatni bis wykonała arię z młodzieńczej opery koryfeusza muzyki filmowej Ericha Korngolda Die tote Stadt. Ale prawdę mówiąc dużo więcej mnie nie zachwyciło. Pretensję mam przede wszystkim o to, że właśnie ona, uważana za specjalistkę od Richarda Straussa, zaplanowała jego pieśni (trzy, w porywach cztery) na pierwsze wejście – a wiadomo, że musi ono być na straty (zawsze jest zaskoczenie akustyką, gdy sala wypełnia się publicznością, a już zwłaszcza tak trudna sala). Ale artystka jest inteligentna i dość szybko zorientowała się, co robić, by głos nie brzmiał bardzo brzydko. Właściwie miałam wrażenie, że ograniczała się przez cały koncert, ale dlatego tym bardziej raziły mnie wyskakujące nagle sforsowane niemal wysokie nuty, jak w zakończeniu arii z Thaïs Masseneta.
Ciekawym koncepcyjnie pomysłem było pokazanie fragmentów z dwóch Cyganerii: nie tylko Pucciniego, ale nieznanej dziś niemal – Leoncavalla (która, po prawdzie mówiąc, jest prawie operetkowa), czy też zestawienie arii z Rusałki Dvořáka z inną pieśnią o rusałce, ale leśnej – o Vilji z Wesołej wdówki. Ale interpretacyjnie pierwsza z rusałek o wiele mniej mi się podobała niż brzmi na nagraniach (ale to było 20 lat temu), a druga, hm, po prostu się mizdrzyła. Podobnie jak Bess w Summertime zaśpiewanym na drugi z bisów; także pozostałe bisy, stanowiące listę hiciorów (O mio babbino caro czy I feel pretty), były wykonane jak dla mój gust cokolwiek minoderyjnie. Ale Korngoldem poprawiła mi wrażenie.
Nie wyszłam jednak zachwycona. A dodatkowo wkurzyła mnie orkiestra. Dyrygował Kristjan Järvi, syn Neeme i młodszy brat Paavo. Miał ambitny pomysł, by refrenem koncertu uczynić cztery interludia z Intermezza. Niestety, dla tej orkiestry Strauss jest już za trudny. Dawno minęły czasy Jacka Kaspszyka.
Komentarze
Pewnie też zgodzą się ze mną przynajmniej częściowo Lolo i 60jerzy – wymienialiśmy poglądy 😉
Zgadzam się całkowicie!
Fuksja to coś jakby magenta? 😉
Tak, WW. Ale nie mylić z fluksją! 🙂
Oj zgadzam się, zgadza. Zresztą ja już ostatnio (w Krakowie) sygnalizowałem swoje obawy co do tego recitalu. No i kwocza intuicja (niestety) mnie nie zawiodła. A co do mizdrzenia się – soprany już tak mają. Mezzo troszkę mniej. Za to kontralty – wystarczy, że potoczą po widzu okiem i już pacjent ugotowany. Zwłaszcza jeden taki kontralt…
Jednakowoż dalej lubię Renię. A w drodze powrotnej z wielką przyjemnością słuchałem… Julii panny. Z ciekawością poczekam na drugą płytę – by móc cieszyć się postępem, który poczyniła od czasu nagrania pierwszej.
Generalniwe PK ma rację, Korngold był najlepszy a pieśni Straussa najsłabsze. Generalnie druga część recitalu była lepsza, także orkiestra w ostatnim interludium bardzo mnie się podobała. A co do pieśni Straussa to po Schwarzkopf nikt nie jest w stanie mnie zachwycić, choć minęło pół wieku…
No, nie jest łatwo z tym Ryśkiem.
Pobutka Mahlerowska:
http://www.youtube.com/watch?v=4r-Yor1KKUU
(ja wiem, że to jest rocznica śmierci, więc wypadałoby poważniej, ale chciałam Wam to pokazać – najciekawiej chyba dzieje się koło drugiej minuty 😉 )
I do Wrocka z powrotem! 🙂
Piękna pobutka 🙂
Nazwa alternatywna 1 : VrotsLove
Nazwa alternatywna 2 : Łrokloł (jak mawiał mój były duńsko-szwedzko-francusko-niemiecko-angielski manager)
—-
Nie zdążyłem na RF, więc zrekompensowałem to sobie w wielonasób słuchając Wiedeńczyków pod moim ulubionym Tilemannem.
Jakie piękne, aksamitne, a niekiedy wagnerowskie wręcz brzmienia w IV-ej Becia.
A kiedy grały kontrabasy z dumą pomyslałem sobie o naszym tam rodaku
—-
Mam niestety tylko jedno nagranie Marysi J. Z Pikajzenem w Kontrastach
Tak dla ciekawosci – czy „iwent” naprawde wszedl do slownika potocznej polszczyzny, czy to sarkazm p. Gospodyni podsumowujacy „wystepek”?
A poropos moich poglądów to są one zgoła inne…
Ja wiedziałem, że ona takim głosem będzie spiewać bo innego nie ma i nie podejrzewałem że będzie próbowała przekrzyczeć skandalicznie grającą orkiestrę TW-ON… O dyrygencie można powiedzieć jedno – Lanser…
I jeszcze jada rzecz…proszę nie prównywać arii z pieśnia, bo to zupełnie inny charakter.
A mnie urzekła tym z czego ją znałem… wspaniałym pięknym głosem, podniebnnymi pianami i niezwykłą kulturą wykonawczą! A przeforsowanych dźwieków tam nie było.
i z własnego doświadczenia to mówie, jako adepta sztuki wokalnej…że są gorsze forsowania!
Wspaniały muzyk i tyle. Dla mnie też wspaniała lekcja…co też Renée Fleming powiedziałem.
🙂
Dzień dobry po dłuższej przerwie,
nieczęsto się zdarza, aby do Warszawy ( a może i do Polski) przyjeżdżała z recitalem artystka wielkiej klasy, znana i ceniona na świecie t u i t e r a z.
Tym przyjemniej, że mogliśmy panią Flemming gościć.
Tak sobie myślę, kogo moglibyśmy jeszcze dopisać do listy diw operowych naszych czasów (czytaj: początku XXI wieku) – takich, które może dopiero wchodzą na Olimp lub też już na nim są…
Wybitne artystki, które pozostaną w pamięci i nagraniach długo, jak Callas, Tebaldi, Leotyna Price, M.Caballe…
A. Netrebko? E.Garanca? A.Gheorghiu? A. Kurzak?
tak sobie siedze i myślę…
Pozdrawiam Państwa!
Tak, ja sobie wyobrażam, że dla wokalisty to była świetna lekcja, bo – jak też wspomniałam – to jest śpiewaczka inteligentna. To, co ma, to ma, czego nie ma, tego nie ma. Ta sala była dla niej zdecydowanie niedobra. Ale czy ona w ogóle jest dobra? No, wiemy, że nie bardzo… 🙁
Jednakowóż tych parę górnych dźwięków zdarzyło się pani F. trochę sforsować. Gdy „podchodziła” do nich, tj. były one zwieńczeniem jakiegoś crescendo, wtedy było OK. Ale tak zza węgła – nie bardzo. Piana w istocie bardzo ładne i kulturalne.
Ja nie mówię, że to zła śpiewaczka przecież. Ale chyba cierpię na tę samą przypadłość, co p. prof. Łętowska, która stwierdziła: „to jest oczywiście świetna śpiewaczka, ale to nie jest moja śpiewaczka”. 😎
Następna będzie znów Gruberova.
lesiu – u Wiedeńczyków w kontrabasach jest trzech naszych rodaków! Poza Jurkiem Dybałem, o którym wspomniałam, także Bartosz Sikorski i Jędrzej Górski. Chyba ktoś jeszcze jest w orkiestrze z Polaków.
A ja już znów we Wrocławiu 🙂
Pietrek – słowo iwent rzeczywiście weszło do słownika, ale właśnie w znaczeniu sarkastycznym. Przynajmniej ja go tak używam, może ktoś używa na serio – nie wiem.
Marcina D. też pozdrawiam po dłuższej przerwie 🙂
Kolega Marczyński się zachwyca:
http://www.rp.pl/artykul/9131,659872_Wieczor_z_kobieta_slawna_i_szczesliwa.html
Nic nie napisał o fuksji, ale dał obrazek. 🙂
Lolo:
cytuję: „przeforsowanych dźwieków tam nie było. I z własnego doświadczenia to mówie, jako adepta sztuki wokalnej…że są gorsze forsowania!”
To w końcu były te przeforsowania czy nie? Bo pierwsza część wypowiedzi przeczy drugiej. Jakie potrafią być przeforsowania, to wiedzą (i słyszą) nie tylko adepci sztuki wokalnej.
Możemy to określić ewentualnie inaczej: nie było w braniu tych spornych dźwięków takiej swobody, która wywołuje w słuchaczu (takim jak ja) dreszcz rozkoszy. I poczucie absolutnego spokoju o możliwości głosu.
A co do prośby o nieporówywanie arii z pieśnią, hm. Wczytałem się w tekst wpisu i czegoś takiego jak porównanie nie znalazłem – tylko ocenę każdej osobno. To tak gwoli ścisłości.
Zacząłem znajomość od arii Handla w wykonaniu Renée Fleming i to chyba nie ten Handel, którego lubię najbardziej…. więc zastopowałem znajomość.
Niestety używa. Wystarczy poobcować z dowolnym działem marketingu 😈
http://www.google.pl/search?q=iwenty&ie=utf-8&oe=utf-8&aq=t&rls=org.mozilla:pl:official&client=firefox-a
choć google usłużnie również proponuje „eventy”
Przeforsowania niestety były, głos p. Fleming zamieniał się wtedy niestety w nieprzyjemny pisk. Ale z drugiej strony (jak mawiał Tewje Mleczarz) to były tylko momenty, a przez większość wieczoru Renee brzmiała aksamitnie, choć cytowana w programie „double cream” to to już nie jest. Wybaczyłabym artystce lekkie wdzięczenie się, bo do dziś pamiętam recital Kathleen Battle w FN , pod tym względem biła ona wszelkie rekordy. Te minki, te oczka skromnie spuszczone, uśmieszki kokietliwe. A była to ponoć jędza pierwszej klasy i jej kariera skończyła się dzięki temu paskudnie i przedwcześnie.Fleming zdaje się jest damą także w cywilu, przynajmniej takie sprawia wrażenie podczas rozmowy. A orkiestra TWON jest dowodem na decydującą rolę dyrygenta – czy to byli ci sami muzycy, którzy miesiąc wcześniej, pod Carlo brzmieli znakomicie? Tu było bardzo niedobrze, także w Puccinim.
Zdaje się, że zgubiłam nazwisko maestro Montanaro. Nie jestem z nim na ty, uzupełnaim.
W takim razie… byliśmy na innym koncercie…
Fleming robi wrażenie sympatycznej (a mizdrzenie się Battle też dobrze pamiętam 😈 )
A Haendel w jej wykonaniu to też dla mnie „nie to”.
Fleming po prostu jest sympatyczna…
Aha 😆
Nie kojarzę, czy ktoś wspominał:
http://www.nytimes.com/2011/05/14/arts/music/bernard-greenhouse-cellist-dies-at-95.html?_r=3
Nie wspominał. Niech mu w raju wszystkie wiolonczele grają… Ale trzeba przyznać, że Beaux Arts Trio konserwuje. 95 lat, piękny wiek. Pressler jednak jeszcze troszkę młodszy.
Pobutka.
Mysle, ze gospodyni jest zbyt krytyczna w stosunku do Renee. Na koncercie nie bylem, ale znajac maestrie tej chyba najbardziej wszechstronnej piesniarki operowej naszych czasow, troche trudno mi uwierzyc w meritum zarzutow. Moze szkoda, ze traci czas na to zeby koncertowac w drugorzednej operze w Warszawie, gdzie jej ludzie nie doceniaja, zamiast wiecej czasu spedzic w New York czy Chicago, gdzie molosnicy opery ja kochaja. Zeby docenic jej poziom sztuki warto obejrzec chocby kilka transmisji HD LIve z Metropolitan, gdzie Renee jest czestym gosciem albo jako soprano w glownej roli (ostatnio Armida, Capriccio, La traviata, Der Rosenkavalier, etc), albo jako osoba przeprowadzajaca wywiady z gwiazdami spektakli. W tym przekazie nic nie da sie ukryc; obraz w HD i Dolby 7.1. Ona jest „flawless” (po polsku brzmi to gorzej).
Tadeuszu, też niestety nabyłem onegdaj płytę hendlowską z RF. I mam identyczne odczucia. Ale jeszcze raz (w celach kontrolnych 🙂 zaryzykuję zakup w jakimś innym repertuarze – może nawet Vier letzte, mimo, iż jak pisał Gostek, ES jest od sławnego nagrania z Szellem – ponad wszystko.
—-
Przy porannej latte przeczytałem iż Wielki Wódz będzie mieć nie tylko stolemovy klavir ale i swoją filharmonię.
A oprócz Wejherowa – Gorzów (gdzie wczoraj chyba była inauguracja – i to z wysokiego „C” a raczej „d” – bo IX LvB) Łomża itd.
Tylko to powstawanie trochę dziwne : „Filharmonia to nazwa, z którą było łatwiej o dotację z UE” mówi wiceprezydent Wejherowa Piotr Bochiński.
Czyli tak naprawdę nie z potrzeb i ducha ; wychodzi na to, że władzy jest wszystko jedno czy stadiony czy opery. Byle igrzyska były..
Co do Haendlowskiej płyty Renee…to moja znajoma, która zajmuje się barokową muzyką powiedziała: „niestylowa ale piękna”, dla mnie jest coś w tym, gdyż ja w śpiewaniu Renee odnajduje wszystko czego potrzebuje. Wiem, ze ona wie o czym śpiewa.
A co do Vier Letzte Lieder…ta płyta z Thielemanem jest przepiękna, polecam…
a co do mentorki Elisabeth – nie wiem…wole Fleming i Jessye Norman
Dzień dobry, wreszcie odespałam sie trochę 😀
Chemician – witam. Ja bym powiedziała odwrotnie – znakomicie, że śpiewaczka odwiedziła „drugorzędną operę w Warszawie”, gdzie ludzie ją doceniliby nawet za samą (uroczą) obecność, tylko jakaś paskudna krytykantka marudzi, bo marzy jej się przeżycie z dreszczami… 😆
Vier letzte Lieder w wykonaniu Jessye miałam szczęście słyszeć jeszcze, hm, ze 20 lat temu w Salzburgu i było pięknie (PMK jakby tu teraz był, bo zaraz by było o jej niemczyźnie 😆 ). Natomiast było dla mnie niestety od dawna ewidentne, że coś z tym głosem niedługo będzie niedobrze – podobnie jak wyczuwałam to w przypadku Barbary Hendricks. No i w obu przypadkach się sprawdziło 🙁 Zajrzałam na koncert Jessye w Krakowie parę lat temu i szybko uciekłam – ani jedna nuta nie była czysta 🙁
Gostek chciał powiadomić o sensacyjnym materiale z gazety „dla intelektualnie spieszących się” (jedyny tekst Masłowskiej, który lubię), ale komputer mu siadł i w tym czasie lesio go ubiegł.
Nie odczytałem tego, że „wszystko jedno, czy opera czy stadion”. Tam było napisane, że niektórym zarzuacają megalomanię, że salę na 300 osób nazywają „filharmonią”. No to prezydent odpowiedział jw.
Gostek akurat nie pisał o Elisabeth S. i Szellu. Nie pamiętam kto pisał…
O graniu niestylowym, ale pięknym już się tu kiedyś wypowiadałem.
Scarlatti w wykonaniu Horowitza, Segovia i inni.
Zawsze wybiorę piękne niestylowe nad suche, bezpłciowe poinformowane historycznie.
flawless po naszemu byłoby „nieskazitelny” (głos)
Czy to rzeczywiście gorzej brzmi? 🙄
Po urlopie od wczoraj tylko czytam. Ale dyskusja o wizytach w podrzędnych operach lekko mnie podirytowała. Jakie sa nasze opery i filharmonie, wiem dobrze. Ale znam z rzadkich konatktów i te bardzo rtenomowane na świecie. Bywają wspaniałe, ale zdarzają się i wpadki. Przeciętny poziom zdecydowanie wyższy, jeżeli ograniczamy się do zespołów najlepszych. Ale nie jest to tak, jak trampkarze (nasze orkiestry) i zwycięzca ligi mistrzów (obce). Ja mogę drobnych wpadek nie zauważać, ale krytyk muzyczny zawsze zauważy i wytknie. Nawet, jak ogólne wrażenie pozostaje zawchwycające. I nie ma się fan recenzowanego wykonawcy, co obrażać, bo doskonałości nie istnieją. Myślę, że to samo można odnieść do pani Renée Fleming. Przecież recenzja nie jest niepochlebna, aczkolwiek nie pomija tego, co nie było doskonałe.
„Zawsze wybiorę piękne niestylowe nad suche, bezpłciowe poinformowane historycznie.”
O grazie grazie!!!
…co oczywiście nie znaczy, że wszystkie HIPcie są suche i bezpłciowe…
Wprost przeciwnie, nawet często mokre bywają…
O pieśniach Straussa w wykonaniu Schwarzkopf z Sellem ja wspominałem i podtrzymuję opinię że jwst to niedościgła iterpretacja, szczególnie Vier leztze…. Diana Damrau z Thielemannem jest również bardzo piękna ale bez takiego „dreszczyka” emocji.
Pisze tez jacek Hawryluk w Wyborczej http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80276,9622681,Renée_Fleming__czyli_dwie_suknie_i_lukier.html
I jeszcze jest rozmowa z artystką: http://wyborcza.pl/1,75475,9622613,51_rol_Ren%C3%A9e_Fleming.html
Pozdrawiam
Mhrm.
Też skarży się na orkiestrę, nie przebierając w słowach. A ja idę na Turandota w przyszłym tygodniu.
Gostku – masz rację, nie przeczytałem dokładnie..
Dobrym wyjściem pomiędzy filharmonią a – powiedzmy – salą koncertową, jest nazwa „Filharmonia Kameralna”
—-
Rozumiem, że akurat jest kasa z UE, no to dziś budujemy filharmonie. Trzeba czy nie, ale władza będzie się mogła wykazać …
A jak toto utrzymać ? A to niech już się martwią inni.. (np. marszałek 🙂
Wydaje mi się to taką jakąś polską cechą – łatwo zrobić coś nowego, duży entuzjazm, uroczyste otwarcie (opodal mojej wioski było nawet otwarcie basenu bez wody !!! Z wodą będzie zapewne otwarcie nr 2 tuż przed wyborami).
Tylko gorzej z utrzymaniem – vide : drogi krajowe, wojewódzkie, gminne, miejskie. Taki sobie embarras de richesse..
—
A poza tym jestem ciekaw jak w Gorzowie 35-osobowa orkiestra była w stanie wykonać IXtą. Może istnieje jakaś transkrypcja na 4 oktety..
Jeśli akustyka w tych salach jest rzeczywiście tak fantastyczna, jak mówią (któraś sala „odpowiada parametrom akustycznym S-1”), to widzę szansę w nagraniach, jeśli projektanci pomyśleli o tych rzeczach.
A nawet jeśli nie pomyśleli, to w końcu nie w takich miejscach się nagrywało.
Do IX mogli zaprosić kolegów i koleżanki. Zresztą, jeśli koncert Chopka można zagrać z kwintetem, to dlaczego nie IX w 35 osób?
Lesio,
z odsiecza przyszła orkiestra zza Odry (z Frankfurtu – jednakowoż nad Odrą). A rodzima gorzowska zwołana została kilka(naście) dni przed otwarciem. Ćwiczyli z zaangażowaniem.
W linkowanej rozmowie z Fleming B.Kamiński informuje Renee, że w Polsce transmiaje z MET są w Łodzi (a w cześniej były w W-wie). Mógłby pan Bartosz sprawdzić, że są również w Krakowie, Katowicach, Rzeszowie (Krosno niestety już nie ma tych transmisji). Warto przypominać o tych miejscach, bo reklama bywa (zazwyczaj – mówię tu głównie o własnym śląskim podwórku) gorzej niz smętna. I w związku z przeciętną frakwencją zawsze istnieje zagrożenie takie jak w Krośnie. Czyli wspominania z łezką w oku lub jeżdżenia gdzie indziej. W Warszawie zdaje się poszło nie tyle o frekwencję, co o kasę. Dla p. Romana G. zbyt małą.
Oj Pani Doroto, pamiętam do dziś te fałsze z koncertu Jessey i powszechny zachwyt, który panował wtedy w Krakowie… Uszy bolały, ale wtedy byłem jeszcze zbyt nieśmiały, żeby powiedzieć to głośno, kiedy wszyscy piali z zachwytu.
Ale sensacja. Coś pisali w gazecie dzisiaj, mówicie? 😯
Od razu wyjaśniam, że filharmonia to nie będzie. Tak się nazywało w fazie projektowej, bo rzeczywiście na filharmonie dawała Matka Unia, a na domy kultury nie. Ale to nie był powód, tylko środek, bardzo zręcznie wykorzystany (oczywiście zawodowych niezadowolonych jest trochę, z tego kilku umie włączyć komputer, dlatego w internecie jest przegląd ich zarzutów; główny – że prezydent nie jest ani z PO, ani z PiS).
Centrum Kultury u nas gnieździło się od 20 lat w budynku po partyjnych, zbudowanym z pustaków na najlepszej działce w mieście. Brzydkie to było już za nowości, że oczy pękały, a przy tym niefunkcjonalne w każdy możliwy sposób, no i się rozpadało, bo wiadomo, za Gierka budowali solidnie. Trzeba było zrobić coś, na przykład kolejną prowizorkę i wielki szacun dla kochanej władzy, że się na to nie zdecydowała.
No i będzie budynek z salą na około 400 miejsc i podobno dobrą akustyką, i z całą kupą pożytecznych pomieszczeń oprócz tego. Nie będzie miał za to zespołu muzyków na etacie i to jest kolejna bardzo dobra decyzja, a dlaczego dobra, nie będę rozwijał, żeby nikogo nie urazić. 🙂 W każdym razie daje to pewne sympatyczne możliwości, a co się z nimi zrobi, to się zobaczy. Jak się dożyje. 😎
lesiu – stolemowy klawier zrobili w gabinecie osobliwości w Szymbarku i to nie jest u mnie, do kurtyzany! To jest dwa powiaty dalej. Jak ktoś lubi przypaloną kiełbasę w cenie homara, chamską muzykę i tłum spoconych facetów z wąsami, to polecam. 🙂
A ta Rusałka co Pani Redaktor wstawiła to chyba, 20 lat temu – w 1991 roku, hm :)?
Wywołany do tablicy, śpieszę zapewnić PK, że niemczyzna Jessye była zawsze doskonała, a w pierwszym okresie doskonała była też intonacja, w przeciwieństwie do Hendricks, która zawsze fałszowała, bo cała architektura wokalna ledwo się kupy trzymała (z dykcją i wymową włącznie). U Jessye rozleciało się to w gruncie rzeczy dość późno, co ciekawe, bo u wielu śpiewaków to zostaje do końca, kiedy już wszystko diabli wzięli.
Co się zaś tyczy Haendla Renée Fleming, to brak jej było zawsze do tego rzeczy bardzo ważnej, a mianowicie szybkiego reagowania rytmicznego, co chyba znamionuje miękkawą przeponę. To głos przepiękny, ale cokolwiek „leniwy”, jakby zawsze ciągnący się trochę za pulsem, a tego Haendel nie znosi, podobnie zresztą jak Mozart.
Dzisiaj w ogóle wielkiej primadonny haendlowskiej nie ma. Najlepsza jest chyba Karina Gauvin, zresztą trochę barwą podobna do Fleming. Na szczęście jednak minęły też chyba czasy, kiedy dawało się te role pannom w rodzaju Nancy Argenta, czy Sophie Daneman…
PMK
$%%&^*&)(* !!!!!!
Wyglada na to, ze mi Firefox na stale wylaczyl polskie znaki. Ki diabel… zrecznym ruchem skalpela… tfu, kursora przeskoczylem do
Właśnie, Młoda Lekarka umarła…. jak i Greenhouse. Tria Haydna…. HIP nie HIP, tylko Cortot, Thibauld i Casals zagrali (jedno) lepiej. Moja młodość…. no i tak dalej.
Ja się właśnie zastanawiam nad RF w Handlu. Od razu powiem, że kupiłem spontanicznie, nic nie wiedząc o Sławie. No kmiot jestem nie zwracający uwagi na takie coś. Ona śpiewa i pięknie, ale… ja wiem… nieszczerze? Ja słyszę, że ona się kryguje. Mizdrzy. Lukier. Właśnie lukier przychodzi do głowy jak się tego słucha. Głęboko irytujące.
Czytam recenzje Bartolli, jak to niestylowo tu, a tego nie umie tam, ale w jej śpiewie jest przekonanie, zaangażowanie, radość ze śpiewania. I pal sześć nieumienia. Mam przyjemność ze słuchania. A na płycie pani RF tego nie było. I w moim słuchaniu też nie.
Bartoli, Bartoli, Bartoli. Wg mnie powinno byc dwa ll!
Bartoli też ma swoje „okresy”. Dzisiaj mnie dziwi, czasem zaskakuje, czasem irytuje, rzadko zachwyca. Lunatyczka jest fatalna, zapowiadana Norma będzie sądząc po niej, niestety, katastrofalna.
Ale kiedy sięgam po dwie stare płyty mozartowskie (89-93) czy Eurydykę Haydna, czy nawet po dawniejsze „Bartoli projects” (Vivaldi, Opera proibita) – to rozumiem znów, o co chodzi…
A Renee z Thielemanem Four Last Songs ? I to że będzie teraz śpiewać Desdemonę i w przyszłym sezonie Ariadnę? co pan na to ?
Słyszałem od jednej z wspaniałych śpiewaczek polskich, że Cecilia Bartolli ma głos wyprodukowany do nagrań w Lucernie nie za bardzo było ją słychać…
a wg Pana, która śpiewaczka jest teraz Number 1?
http://www.trojmiasto.pl/anima-musica
Czy warto isc na Ariane Savall? MOze ktos juz widzial ten koncert?
No proszę, Arianna zwąchała się z La Morrą 😀 Zespół ten i owszem, popieram.
Wygląda na to, że w ogóle dość przyjemna impreza.
Cecylka… to jest też inteligentna osoba, a przy tym – to prawda – bardzo zaangażowana w to, co robi. Ale na ostatniej płycie to już niestety gdacze. Pamiętam za to jej występ sprzed kilku lat w Warszawie – świetny.
Lolo – racja, literówka, już poprawiam 🙂
Ja też tako kulture popieram, jak Pani Kierowniczka. Arianna w niektórym repertuarze i pod ścisłym nadzorem jest do zniesienia. 🙂
W przeciwieństwie do jej braciszka 😈
Slyszalam Ariane gdy wystepowala z rodzicami, byla taka sobie.
Desdemona, Ariadna – OK, to repertuar bardzo odpowiedni. A kto jest Nr 1? Nie sądzę, by kiedykolwiek było coś takiego, bo to nie rzut młotem, gdzie można zmierzyć do centymetra i „gust” w ogóle nie wchodzi w rachubę.
Jedno natomiast jest przykrym faktem : wielkich śpiewaków (wszystkich kategorii) jest dzisiaj bardzo, bardzo mało, mniej, niż kiedykolwiek za fonograficznej pamięci. Włoskie teatry operowe na prowincji zamyka się nie tylko dlatego, że nie ma pieniędzy, ale przede wszystkim dlatego, że nie ma tam komu śpiewać podstawowego ich, narodowego repertuaru. Kryzys jest bezprecedensowy, ale w słowie „kryzys” chowa się też sen „przełom”, na co czekamy wszyscy z wielką nadzieją.
Głosów nie brakuje, nawet w Polsce jest ich wiele, znacznie gorzej niestety z ich prowadzeniem i wykorzystywaniem. Wynika to m. in. z dramatycznego spadku wpływu muzyków na kształt i prowadzenie teatrów operowych, ale to inny temat, do którego pewnego dnia, pod przymusem faktów, trzeba będzie wrócić.
PMK
Arianna przy Montserrat swego czasu musiała wypadać bladawo. Teraz działa na własny rachunek i to jest lepsze. Dwójka właśnie poinformowała, że ten koncert zarejestruje i odtworzy.
Podobnie jak koncerty weekendowe na Zamku Królewskim w Warszawie: jutrzejszy Arte dei Suonatori
http://www.zamek-krolewski.pl/?page=2793
i niedzielny Les Traversées Baroques
http://www.zamek-krolewski.pl/?page=2698
Jutro niestety nie będę, pojutrze – może się wyrobię? Jeszcze nie wiem.
Drogi PMK, czegoś nie rozumiem. Jak to – teatry zamyka się z braku głosów, a głosy są, tylko źli reżyserzy nie chcą ich sensownie obsadzać? Coś mi tu nie pasuje.
Zaraz, zaraz : nie powiedziałem, że nie ma „głosów”, tylko, że nie ma „śpiewaków”. To jednak nie to samo.
Ponieważ morfologia ludzka nie uległa aż tak zasadniczym zmianom od czasów, bojawiem, Haendla (wyjąwszy interwencje chirurgiczne…), nie widzę powodu, dlaczego nie miałoby dzisiaj być na świecie dokładnie tyle samo głosów, zdolnych śpiewać Alcynę, Donnę Annę, Normę, Aidę, czy Izoldę, jak w czasach prapremier.
Trzeba je jednak najpierw chytrze skusić, potem dobrze wykształcić, potem mądrze prowadzić. I w tym sęk.
Czy widziała Pani kiedyś choć jeden odcinek serialu amerykańskiego Glee? Napewno to nie Bergman, ani Kurosawa, ani nawet Vincente Minnelli, że o Mozarcie i Wagnerze nie wspomnę, ale jest tam defilada młodych głosów nie z tej ziemi. Tylko, że są wyszkolone inaczej i będą śpiewać inną muzykę. No, ale są wyszkolone.
Jako juror Konkursu Moniuszkowskiego przed paru laty, słyszałem wiele polskich „materiałów głosowych” prowadzonych skandalicznie. Ludzi zdolnych napewno, ale śpiewających różnymi otworami – z jednym, jedynym wyjątkiem, tego właściwego. Prawdopodobnie zmarnowanych na resztę życia, bo tego się nie da kupić w sklepie, jak nowego pianina.
A dlaczego z ci-devant Kirowa, czyli Maryjskiego, wychodzą coraz to nowi śpiewacy? Bo tym teatrem kieruje dyrygent (cokolwiek poniekąd myślimy o tym dyrygencie jako takim), mający obok siebie wiadomą siostrę, czyli ludzie wiedzący, jak się to robi i po co.
Wszystkich aspektów tej sprawy tu w szybkiej wymianie nie załatwimy (np. wielorakich przyczyn upadku włoskiej szkoły wokalnej), ale jakieś diagnozy i propozycje terapii chyba warto wysunąć.
A pierwsza (która wszystkiego nie załatwi, bo nie ma panaceum) jest ta, którą powtarzam z maniackim uporem od lat. Opera jest instytucją muzyczną, dyrektorem artystycznym instytucji muzycznej powinien być muzyk.
Tymczasem muzycy polscy oddali swoje teatry operowe walkowerem, co znowu wylazło ostatnio przy okazji seryjnych dymisji kierowników muzycznych tych teatrów, z różnych przyczyn, ale z identycznym skutkiem.
Proszę mi powiedzieć, Pani Kierowniczko: dlaczego za każdym razem, gdy o tym wspomnę, zapada martwa cisza? Przecież to nie moja sprawa. Ja sobie w Paryżu siedzę i tłumaczę Szekspira…
Pozdrowienia serdeczne
PMK
No, Ewa Michnik jest niewątpliwie muzykiem, dyrygentem. Tak więc nie wszystkie opery. Z odgłosów sądząc — bo ja mam bardzo wąskie zainteresowania operowe, opera wrocławska miewa się całkiem nieźle, to może coś w tym jest.
Drogi Tadeuszu, przecież ja właśnie o tym. Nie jakieś tam wydumane fiksum dyrdum, ale czysty pragmatyzm i doświadczenie, oraz elementarna logika.
W Operze produkuje się muzykę, teatr jest w znacznej mierze produktem ubocznym, bo jakby nie grali i nie śpiewali, to by i reżysera nie było, natomiast bez reżysera można dalej grać i śpiewać, nawet stojąc równym rządkiem w pięknych kostiumach i dekoracjach, jak to bywało przez parę stuleci i ludzie chwalili (ja nie mówię, że tak ma być, wcale nie, tylko że taka jest logika przedwsięwzięcia i hierarchia ważności oraz trudności).
Jeżeli dyrektorem tej fabryki jest nie-muzyk, to taki dyrektor drży na myśl, że muzyk mu odbierze władzę, bo odbierze z samej natury rzeczy, nawet niechcący. Czyli ów nie-muzyk mianuje kierownikiem muzycznym faceta średniej klasy albo średniej przebojowości, żeby nie był groźny, skutkiem czego facet nie będzie miał w firmie autorytetu, skutkiem czego firma będzie produkowała złą muzykę. QED.
Nauka radziecka zna niezliczone takie przypadki, a Opera Paryska ma ich cały wianuszek od dziesięcioleci.
Są też niezliczone przykłady pozytywne, od czasu Mahlera w Wiedniu, Toscaniniego w Mediolanie i Nowym Jorku, Samosuda w Moskwie, Soltiego czy Haitinka w Londynie, Karajana „wszędzie, gdzie miał coś do roboty”, nie mówiąc nawet o Wodiczce w Warszawie, od którego wywalenia datuje się wypadnięcie opery poza nawias „wysokiej kultury” w Polsce. Można by tak długo, tylko nikt o tym nie chce rozmawiać.
Cześć
PMK
Przepraszam, z niewyjaśnionych powodów wywaliło dwa razy…
Czkawkę ma, czy co?
Kasuję czkawkę 😆
No ale, jak go rozumiem, ten prymat wizji teatralnej nad muzyką to część długiego procesu, czy kilku. Pierwszy, nacisk na nowość, oryginalność. Przy okazji to się nie kłóci z „historyzmem, HIPem”, bo mnie przekonał Taruskin, który pisze, że to właśnie HIP jest nowym sposobem grania. Przy presji wizualizacji w sztukach współczesnych to nacisk jest na nową wizualizację. Drugie, jakoś tę muzykę archaiczną, jakby nie było, trzeba pobudzić do życia współczesnego. I znów osiągamy to inscenizacją. No i kończy się tą nieszczęsną Despiną w kostiumie kąpielowym, płetwach i czułkach motyla nad basenem kąpielowym we Wrocławiu… a, jeszcze okryta siatką była.
PK wynalazła niezawodny sposób na czkawkę!
A na porost włosów nic Pani nie ma?
A do Tadeusza: pytanie tylko, dlaczego trzeba „pobudzać” tylko na scenie, a na sali koncertowej jakoś wystarczy grać, co napisane. takiemy czy innemy instrumentamy.
I tylko tę muzykę operową, a malarstwa na przykład się nie przemalowuje, Dostojewskiego nie „przybliża współczesnej wrażliwości”.
Ale przecież Pan wie, Panie Tadeuszu, o co chodzi : że jak nie wiadomo, o co się rozchodzi, to się rozchodzi o piniundze.
PMK
Coś ten sposób na czkawkę zawodny… Radzę na wszelki wypadek środków na porost włosów od Kierownictwa nie przyjmować. 😉
A literaturę jak najbardziej „przybliża się współczesnej wrażliwości”, w teatrze czy w filmie. Z efektem niekoniecznie lepszym niż w operze. 🙄
O piniundze pewnie chodzi tyż, ale myślę, że i o ambicje. Jak się ktoś bierze do reżyserowania Szekspira, to on nieraz ma przekonanie, że ten Szekspir w gruncie rzeczy pętak był i bez Wielkiej Wizji Wielkiego Reżysera nikt by tej jego pisaniny nie chciał na scenie oglądać. W łagodniejszej wersji Wielki Reżyser Szekspira ceni, a nawet jest z nim zakumplowany, dlatego lepiej od wszystkich innych wie, jak go trzeba wystawiać.
No i oczywiście jest jeszcze kwestia mody, zwykle okryta płaszczem jakichś teorii, wyjaśniających dlaczego właśnie takie inscenizacje są obecnie potrzebne społeczeństwu (narodowi, kulturze, etc.) oraz kwestia pewnego poczucia wyższości wobec publiczności – jak ja im tego nie podam na talerzu w nowoczesnym sosie, to te matoły niewiele z tego zrozumieją.
Do opery powyższe też się odnosi. I główną rolę może grać jeden z tych czynników, a mogą i wszystkie naraz.
Każe słowo Bobika w dychę, z pewnymi uzupełnieniami, jeśli wolno.
Literaturę się adaptowało zawsze, ale na szczęście w księgarniach leży nadal w kształcie oryginalnym. Powiedzą, że partytury też, ale tu już jest rozdwojenie: na estradzie grają jak napisane. Na scenie szwagier (zwany „dramaturgiem”) napisał od nowa i odważnie podpisawszy cudzym nazwiskiem, poszedł do kasy z własnym…
I jeszcze jedno, na temat skąd nagle w operze ta szarańcza. Oczywiście, trochę wedle przepisu z wiersza Kawafisa o barbarzyńcach („oni byli przynajmniej jakimś rozwiązaniem”), ale to tłumaczy tylko milczące przyzwolenie. Sedno jest takie, że w operze się zarabia nieskończenie więcej, niż w teatrze (ci z górnej półki kilkakrotnie więcej, czasem o jedno zero), a w porównaniu z wysiłkiem i czasem pracy, oraz odpowiedzialnością – także niż w kinie.
Jak myślicie : kiedy zacznie się poważna rozmowa o niezbędnych kompetencjach dyrektorów scen operowych?
Hips!
PMK
Panie Piotrze, co Pan o tych włosach…. to trzeba pokochać. Mnie na przykład bardzo mało szamponu idzie, grzebienia nie kupuję i jest dobrze! Poza tym mam takie przekonanie, że to ja przoduję w ewolucji.
Mnie się widzi, że lepiej to będzie jak te ogromne pieniądze wydawane na opery się zmniejszą. To jest chore. A film, oczywiście, system gwiazdorski zaczerpnął chyba i z opery.
No i są remaki (lubię ten wyraz..) robione jako uwspółcześnienie, koloruje się filmy czarno-białe (barbarzyństwo), wydaje nowe edycje dzieł literackich (też uwspółcześnianie). Post-modernizm w architekturze to takie uwspółcześnienie elementów dzieł dawnych, etc.
Z tymi pieniędzmi to się z Panem nie zgadzam. Rzeczy wyjątkowe są drogie, a wielcy śpiewacy są wyjątkowi – bardziej, niż pan, co przerabia Lohengrina na laboratorium z biegającymi szczurami.
To pan Gerard Mortier, protektor „postępowej” reżyserii, zaczął, jeszcze w latach 70., walczyć z podstaw klasowych przeciwko gwiazdorstwu w operze, kiedy rasa gwiazdorów właśnie zaczęła wymierać, po czym zastąpił – przenosząc to na grunt filharmoniczny – Horowitzów i Heifetzów specjalistami od kroju fraków i oświetlenia sali.
Remaki są udane albo nie, ale nie udają oryginału. Od filmów kolorowanych robi mi się niedobrze i unikam tego za wszelką cenę – a mogę, bo oryginały są wciąż dostępne. Nowe edycje dzieł literackich, a zresztą muzycznych też, robione są zazwyczaj przy ogromnym nakładzie pracy badawczej, więc nie mam nic przeciwko temu. A naśladownictwo starych form architekturalnych przerabialiśmy wielokrotnie, póki jednak nie prowadzi do burzenia oryginałów – także nie mam.
Reżyseria operowa i teatralna to, niestety, jedyna dziedzina która, w niektórych przypadkach rzecz prosta, przyznaje sobie prawo do przerabiania cudzych dzieł na własną modłę, po czym podpisywania ich tytułem i nazwiskiem oryginalnego autora. Jeżeli jest jakaś inna taka dziedzina, którą przeoczyłem, proszę mnie łaskawie poprawić.
Hips!
PMK
Ja się z Panem zgadzam, aby pięknie się nie zgadzać. Pisał Pan onego razu, że jeden z problemów współczesnej opery to latanie śpiewaków (dosłownie i przenośnie) po świecie, przez co ani nie mają czasu na porządnictwo, ani sukcesji nie ma. Zdaję sobie sprawę, że pieniądze to może być i rzecz wtórna, że narkotykiem głównym pewnie często jest zawładnięcie widownią przez czas spektaklu, czy też praca nad sławą, ale pieniądze też swoje robią. No i nie jest to faktycznie problem?
Co do dorabiania do swojej produkcji nazwiska nieżyjącego twórcy to się zgadzam. Właśnie mi się Sen nocy letniej we Wrocławiu przypomniał i niedobrze mi się zrobiło.
A swoją drogą ciekawe czy ktoś policzył jaka jest statystycznie populacja wybitnych śpiewaków w populacji ogólnej i jaka szansa pojawienia się nowych 😆 Ponieważ ludzi przybywa, statystycznie w takim samym tempie powinno też przybywać śpiewaków wybitnych. Jak nie ma, znaczy to, że nie matka natura, ale kultura to sprawiła.
Coś tam Stokowski kombinował… To znaczy był ich legion, tych kombinatorów, ale Stokowski chyba najdrastyczniej.
Wiem, to nie to samo, ja tylko tak dla paddierżenija razgawora. 😉
Jonas Kaufmann siedział od lat spokojnie w Zurychu, aż został Jonasem Kaufmannem (genialna Pieśń o Ziemi z Abbado, z Berlina, parę dni temu na Arte). Najmądrzejsi, tacy jak on, albo jego kolega Piotr Beczała, będą śpiewać latami, a ich naturalny kapitał pięknie zaowocuje. Inni spalą się jak zapałka. Przyczyn, jak Tadeusz słusznie zauważa, jest wiele, tyle, że każdy tak się z galopującym światem układa, jak chce. Nie ma przymusu.
Oczywiście, że kultura, czyli jej brak.
Stokowski majstrował i inni majstrowali, przedtem i potem, ale w programie było napisane, co się Słuchaczom sprzedaje. W operze regułą jest cudzy utwór przerobiony na szmelc przed hochsztaplerów i szmirusów – za to pod oryginalnym tytułem i z nazwiskiem autora, czyli oficjalny szwindel.
Ale o tym już rozmawialiśmy nieraz. Porozmawiajmy lepiej o kompetencjach dyrektora artystycznego teatru operowego z prawdziwego zdarzenia.
PMK