Norweskie melanże
Nordlysfestival, na którym właśnie jestem w północnonorweskim mieście Tromsø, jest mieszanką wszelkich gatunków muzycznych. To ciekawe podejście i chyba typowe dla tutejszego muzykowania.
Tromsø to siódme co do wielkości w Norwegii, 76-tysięczne miasto za kołem podbiegunowym. Nie, nie ma tu polarnych mrozów – w styczniu raczej -10, rzadko niżej, ale bywa też koło zera (tak było np. w piątek, kiedy tu przyjechałam, ale teraz już jest właśnie -10). To dzięki ogrzewającemu Golfsztromowi. Miasto bardzo miłe, kameralne, ale zarazem prężne i uniwersyteckie. Turyści latem przyjeżdżają na trekking po okolicznych górach i na przeżycie polarnego dnia, czyli białych nocy, a zimą – na poszukiwanie zorzy polarnej, która jest kapryśną panią i w tym roku jakoś rzadko daje się chwytać – często niebo bywa zachmurzone, a wtedy oczywiście nic z tego. W mieście zresztą i tak jej nie widać (za dużo świateł), jest więc ono raczej bazą wypadową wycieczek dalej na północ – najczęściej do Finlandii, 200 km stąd. Mnóstwo jest tu przede wszystkim turystów z Azji, ale nie tylko (Polaków spotkałam jedynie pracujących).
Turyści wpadają więc i pomykają dalej. Ale co poza tym robić w styczniu, gdy przez większość doby jest ciemno (teraz już dzień jest nieco dłuższy, ok. 4 godzin)? Żyć z kulturą. Najpierw jest więc festiwal filmowy (odwiedził go w tym roku mój redakcyjny kolega Janusz Wróblewski), a zaraz potem muzyczny – właśnie Nordlysfestivalen. Nordlys to po norwesku zorza polarna i chyba to jedyna, jaką tu zobaczę…
Folk, jazz, klasyka, pop – wszystko to można spotkać tu nawet w ramach jednego koncertu. My przyzwyczailiśmy się do festiwali wyspecjalizowanych – muzyki klasycznej, współczesnej, dawnej, jazzowych, folkowych, popowych itp. – każdą dziedzinę celebruje się osobno. Tutaj – i chyba rzecz właśnie w tym – niczego się nie celebruje, po prostu gra się i śpiewa. Zastanawiam się od paru dni, skąd to podejście się bierze, i doszłam do wniosku, że być może z muzykowania domowego. W domu można sobie grać czy śpiewać wszystko, odpowiednio do nastroju chwili, a Norwegowie są bardzo muzykalni; przy tym wszelka celebra jest im raczej obca. Efekty są naprawdę ciekawe, a atmosfera na koncertach wręcz familiarna – szkoda, że nie mogę zrozumieć długich i żartobliwych często zapowiedzi, z których śmieje się cała sala. I oczywiście wszystkie przeskoki stylistyczne przyjmowane są zupełnie naturalnie.
Weźmy choćby piątkowy koncert otwarcia, wręcz symboliczny: orkiestra smyczkowa tutejszej Arktisk Filharmoni (szefem jest wspaniały, znany i w Polsce skrzypek Henning Kraggerud, którego niestety tu teraz nie ma), w zetknięciu z ośmioosobowym zespołem Kingwings uprawiającym break dance oraz didżejem (DJ Beatur). Grano właściwie wszystko – od muzyki o filmowym charakterze poprzez Zimę Vivaldiego (bardzo efektownie odtańczoną) i Symfonię kameralną Szostakowicza, której pierwsza część została zagrana bez tańca, ale w drugiej tancerze powrócili z szaleńczą interpretacją zwłaszcza owego kulminacyjnego upiornego tańca chasydzkiego. Później muzyka znów złagodniała, a na koniec porwano publiczność ludową skrzypcową melodią norweską.
Ten koncert miał miejsce w Kulturhuset (dom kultury), gdzie orkiestra ma też siedzibę. Z kolei występ czteroosobowego zespołu Fake News Ensemble (muzycy również stąd, śpiewający i grający na instrumentach głównie dawnych), w secesyjnej sali miejscowego banku, był jeszcze szerszym przykładem takiej mieszanki: czego tam nie było – od norweskiego folku poprzez Hildegardę von Bingen (świetnie brzmiącą z trombitą), Palestrinę, Heinricha Isaaca (Innsbruck, ich muss dich lassen z Tromsø zamiast Innsbrucka), Purcella (Lament Dydony) czy Monteverdiego, po utwory współczesne i improwizacje (np. duet sopranu z eufonium), ale też… Stairway to Heaven Led Zeppelin. A wszystko połączone w jedną opowiadaną historię o Ulissesie (z której też niestety niewiele zrozumiałam) – i jakoś się łączyło.
Innego rodzaju połączeniem był koncert norwesko-brazylijski poświęcony Jobimowi (choć i innym melodiom brazylijskim). Śpiewała z tutejszej strony ceniona wokalistka jazzowa Marit Sandvik ze swoim zespołem Nova Onda oraz chór kameralny Ultima Thule; grały smyczki z Oslo Strings połączone z młodzieżową orkiestrą kameralną z Rio, Cameratas Laranjeiras, pod dyrekcją Jonasa Hammara, który wbrew szwedzkiemu nazwisku jest (etnicznie w połowie) Brazylijczykiem z Rio. To była najpopularniejsza impreza festiwalu, na którą zwaliły się tłumy. Ale stylistycznie tu mieszanki nie było (za to temperatura występu – prawie jak w Rio).
„Czyste” też są tu koncerty jazzowe – pierwszego dnia świetny zespół pianisty Eyolfa Dale, wczoraj w nocy – Konsen Big Band, czyli studenci konserwatorium. Niezwykłe połączenie dyscypliny i fantazji, i tu, i tam. Znakomity jazz.