Teatralny walor materiału

Odrobiłam właśnie zaległość jeszcze z października: nie mogłam wówczas być na premierze Dydony i Eneasza Polskiej Opery Królewskiej, a teraz na krótko wróciła na afisz.

Dla reżyserki Natalii Kozłowskiej to był powrót po latach do Purcellowskiego arcydzieła. Powrót nieco rozszerzony, ponieważ w Collegium Nobilium, gdzie zainscenizowała je po raz pierwszy jako swój spektakl dyplomowy, pokazała samą operę, która trwa godzinę. W Operze Królewskiej dołączony został 20-minutowy prolog, którego nuty co prawda nie zachowały się, ale został zrekonstruowany z innych kompozycji Purcella na podstawie zachowanego libretta. To mała scenka mitologiczna, z której przejście do właściwej Dydony odbywa się bezpośrednio.

Pamiętam dobrze tamto wystawienie sprzed niemal dekady, w którym wystąpiło nawiasem mówiąc trochę postaci dobrze dziś znanych: nie tylko grywająca później często w spektaklach Kozłowskiej Barbara Zamek-Gliszczyńska w roli tytułowej, ale też m.in. Joanna Freszel, Natalia Kawałek, a także… Jakub Józef Orliński (w roli jednej z wiedźm, drugą był inny kontratenor – Michał Sławecki). Z samej inscenizacji zwracało uwagę umiejętne użycie wielkiej płachty białego materiału, która była właściwie jedynym, ale za to niezwykle sugestywnym i wielofunkcyjnym elementem scenograficznym. To był znakomity przykład, jak skromnymi środkami można czasem wywołać sugestywny efekt.

W spektaklu POK taka płachta też jest i spełnia podobną rolę, ale scenografia ma jeszcze inne elementy, choć dyskretne, nawiązujące do starożytnych budowli albo lasów. Wszystko – wraz z ową płachtą – w szarościach. Strona wizualna jest w ogóle wysmakowana; powłóczyste kostiumy są również w szarościach lub bieli, z wyjątkiem ciemnoczerwonej zbroi Eneasza, zielonej sukni Belindy czy bladoróżowej – Drugiej Damy, no i oczywiście wszystkich trzech wiedźm, tym razem tylko damskich, których kolorem jest czerń. Ale płachta jest elementem szczególnym – zwłaszcza jej ruch potrafi czasem bardzo udramatyzować akcję. W scenie lamentu Dydony, poruszana przez ludzi zza kulis, imituje morskie fale, do których następnie Dydona wchodzi i w nich znika.

Przedstawienie ma dwie obsady – w następnym tytułową rolę zaśpiewa Aneta Łukaszewicz (choć jest mezzosopranem). W tym zaś, które było filmowane przez TVP Kultura, jako Dydona wystąpiła Olga Pasiecznik i chyba nie muszę mówić, że był to największy walor spektaklu. Zwłaszcza lament ściskał za gardło. Jasnym punktem była też Marta Boberska jako Belinda, jednak Eneasz – Michał Janicki – był jakby z trochę innej bajki, zbyt sztywny, co odbijało się na jakości śpiewu. Miło zaskoczyła Dorota Lachowicz, która odnalazła się w charakterystycznej roli Czarownicy. Do tego sprawna Capella Regia Polona, a jeszcze trójka tancerzy z zespołu Varsavia Galante, choć nie tylko oni tańczyli.

Na pewno więc warto było to zobaczyć. Miejmy nadzieję, że TVP Kultura pokaże, co zarejestrowała.