Dziesiąte Chopieje
Może państwo uważają, że mówimy za długo, ale, jak podliczyliśmy, robimy w tym roku 300 imprez – powiedział dziś na konferencji prasowej dyrektor Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina Artur Szklener. Opowiadano tam o planach na ten rok; najbardziej efektownym tematem jest jubileuszowy festiwal Chopin i Jego Europa. Otrzymaliśmy wstępną wersję programu.
Od Chopina i Griega do Panufnika – takie hasło obowiązuje w tym roku. Pierwsza jego połowa łączy się z pozyskanymi funduszami norweskimi i dotyczy nie tylko Griega, ale nawet może jeszcze bardziej Thomasa Tellefsena, norweskiego ucznia Chopina. Druga – z wiadomą rocznicą. Stanisław Leszczyński zapowiedział, że zostanie wykonanych 16 utworów Panufnika; na razie naliczyłam ich 11, co zgadza się z wcześniejszą jego zapowiedzią, ale nie wszystkie programy są jeszcze ustalone do końca.
Jak rocznica festiwalu, to wielkie nazwiska. Nie zabraknie naszych ulubionych: Marthy (z Prokofiewem, ale być może nie tylko), Marii P. (z nokturnami Chopina!), Staiera, Melnikova, Anderszewskiego (znów z Belcea Quartet, i to dwa koncerty, ale jeszcze do końca nie znamy programu), Goernera, Danga, Avdeevej. Kolejni wspaniali powracający: Tobias Koch, który tak nam się spodobał w zeszłym roku (zagra również w duecie ze Staierem), Hana Blažíková (zaśpiewa ze Staierem!), ulubieńcy publiczności Lisiecki i Olejniczak, a także Olli Mustonen i Alexei Zuev. Nowe na festiwalu nazwiska to Dejan Lazić, Jorge Luis Prats, Inon Barnatan (niedawno tu o nim mówiliśmy), Stephen Isserlis, Xavier de Maistre, Clare Hammond, z konkursu Wieniawskiego nie tylko Ola Kuls, ale tez zwyciężczyni Soyoung Yoon oraz Erzhan Kulibaev.
Silny nurt kameralny. Poza Belcea Quartet także Apollon Musagète (przygotowuje specjalnie wszystkie trzy kwartety Panufnika, ale w programie widnieje również jakiś tajemniczy występ z Marthą, z programem w trakcie ustalania…). Dwa koncerty dwufortepianowe: braci Jablonskich oraz Staiera z Kochem. Kolejny zawiązany na ten festiwal zespół z udziałem m.in. Goernera, Katarzyny Budnik-Gałązki, Marcina Zdunika i Jurka Dybała; w programie sekstet Panufnika i oktety Schuberta i Krogulskiego.
A z orkiestr tym razem nie tylko tradycyjnie Orkiestra XVIII Wieku i Sinfonia Varsovia, ale też ze współczesnych Trondheim Symfoniorkester ze swoim szefem Krzysztofem Urbańskim (Trondheim jest miastem rodzinnym Tellefsena) i AUKSO, a z dawnych – Concerto Köln oraz chwalone tu przez nas Collegium 1704. Z tym ostatnim zespołem m.in. Raffaella Milanesi będzie śpiewać arie Donizettiego, Belliniego, Rossiniego.Tellefsen będzie przedstawiony na fortepianie współczesnym (Tobias Koch, bracia Peter i Patrik Jablonski, François Dumont), a jego II Koncert fortepianowy, ponoć bardziej chopinowski niż norweski, Melnikov zagra na festiwalu dwa razy: na instrumencie współczesnym i historycznym.
Spoza klasyki: Tomasz Stańko wystąpi ze swoimi norweskimi jazzowymi przyjaciółmi w hołdzie Chopinowi, a Orkiestra Marii Pomianowskiej LutoSłowianie zagra program poświęcony polsko-norweskim powiązaniom mazurkowym.
No i zamknięcie dziesięciolecia tym, co było na początku: Orkiestrą XVIII Wieku. Najpierw koncertowe wykonanie Cosi fan tutte (m.in. Anders Dahlin jako Ferrando!) pod batutą Eda Spanjaarda, a na koncercie zamknięcia V Koncert Beethovena (Goerner) i Koncert e-moll Chopina (Dang) – jeśli Bozia pozwoli, to pod Brüggenem. A koncertowi temu będzie towarzyszyć prezentacja filmu o zespole i Brüggenie, którego producentem jest NIFC. Podobno wzruszający.
Czekamy niecierpliwie i oby jeśli zmiany, to tylko na korzyść…
Komentarze
Każą dodać komentarz, to dodaję:
https://www.youtube.com/watch?v=2eadzcPK_10&feature=youtu.be
🙂 🙂 🙂
@ PMK
Dżizas 😯
A ja wróciłam z występu Arpeggiaty. Cóż, właściwie można było się tego spodziewać – kochana Pani Profesor Ł. określiła to „szlachetniejszym Tercetem Egzotycznym”, a jednemu z kolegów zagrywki na organkach skojarzyły się z Alanem Price’em 😉 Właściwie przyszłam głównie na Nurię Real i w tym punkcie się nie zawiodłam, subtelne i gustowne śpiewanie. Wprost przeciwnie było w wypadku Vincenza Capezzuto – strasznie pretensjonalny i zmanierowany, jakby próbował udawać małego Robertina Loretti (o którym tu niedawno wspominaliśmy), ale w wykonaniu dużego chłopczyka odbierałam to jako dość niesmaczne.
Na sali jednak był entuzjazm, burnyje apłodismienty prachadiaszczyje w owacju, obowiązkowy stojak itepe. Kryśka wie, jak zadowolić publiczność…
Obawiam się, że „Kryśka” to jest szpic awangardy, za którą idą liczne szeregi. Niedowiarkom polecam nowiutkie Wesele Figara Currentzisa. Ja wytrzymałem niecały I akt. W prasie francuskiej – szaleństwo entuzjazmu.
Rozumiem, że Currentzis dyrygował, a kto reżyserował?
Czy Dżizas jest z tego samego miotu co Juya??
Cóż, parę „grepsów” koncertu Arpeggiaty mnie też wprawiło w zakłopotanie, ale koncepcja programu z oszałamiającym katalogiem ground-basów (to taka mała obsesja Krychy) oraz konfrontowaniem ekstrawagancji boskiego Claudia z folklorem Kampanii i Apulii miała prawo się podobać. Słyszałem znacznie gorsze koncerty niby renomowanych wykonawców okołobarokowych, a ostatecznie przekonuje mnie to, że osobiście znam liczne osoby, które dzięki płytom Krychy w ogóle zainteresowały się XVII wiekiem, Monteverdim, a także tarantelami i pizzicami, po czym „zarażone” poczęły sięgać po więcej i więcej, a przy tym – ambitniej. Wierzę (może trochę naiwnie…), że ona całkiem świadomie realizuje taką właśnie repertuarową politykę i nie chodzi tu o samą tylko gołą komercję, choć i ona pewnie nie jest bez znaczenia. Choć z tą tzw. „melodyką” (chodzi o instrument – taki paskudny kibord dęty) to już zdecydowanie przegięli! 🙂
No to jest prawda, że chyba ona to robi dla popularyzacji. Kiedyś nawet już o tym rozmawialiśmy.
Ale obawiam się, że weszło jej to na tyle w krew, że coraz bardziej osuwa się w stronę bezguścia. Pamiętam przesympatyczny koncert Arpeggiaty kilka lat temu w Paryżu, w ramach Święta Muzyki (wspominany tu przeze mnie, a nawet obfotografowywany) – wtedy zapewne użycie tego „kiborda” zapewne nie przyszłoby im jeszcze do głowy.
A ground-basy są obsesją Krychy zapewne dlatego, że można pokazać ludziskom: o, zobaczcie, to zupełnie tak jak w waszych ulubionych piosenkach. No i że jest „transowość”.
Na razie nikt nie reżyserował, bo to nagranie CD tylko (Sony), ale jakby co, to na ucho powinien chyba być jakiś Calixto Bieito…
Arpeggiacie w krzewieniu misji przydałby się jeszcze zapewne zgrabny hammondzik! A Capezzuta należało może przebrać za krasnala, byłoby zabawniej…
Wytrwałym obrońcom Christy la Douce, która jak nikt umie zadowolić klientelę, powinno się zresztą obowiązkowo ordynować jej najnowszego „Purcella”.
Pobutka.
Dzień dobry 🙂
Nono (ale nie ten) w tym tygodniu w NOSPR 🙂 Do pary z Brucknerem, ciekawostka.
Nie znam Purcella w wykonaniu Kryśki, ale chyba wolę nie poznać…
http://www.bbc.co.uk/news/world-europe-26351251
K…..!!!!! 🙁
🙁
🙁 🙁 🙁 🙁 🙁
Oj nowosci fonograficzne:
http://muzyka.wp.pl/rid,688891,title,I-Colori-Dell-Amore,plyta.html?ticaid=112444&_ticrsn=5
Paco 😥
Takich już nie będzie… 🙁
A jeszcze w lipcu grał w Warszawie…
http://www.youtube.com/watch?v=jxBgbHNFW34
Ominął mnie niestety ten koncert, bo pojechałam wtedy na Promsy.
Mniam, mniam program.
Teraz trzeba będzie na bilety dybać. 🙂
Paco szkoda. 🙁
Biedny Paco. Nigdy się nie dowiedział, że kiedyś chciałem go naśladować. 🙁
Zresztą ma dostatek kiepskich naśladowców.
W sprawie Purcella łączę się w bulu, chociaż nie słyszałem. 🙁
Skoro Pani Kierowniczka powróciła już na łono powazki, to może warto wrócić do pytań Preludka:
http://szwarcman.blog.polityka.pl/2014/02/19/pogodna-zadymka/#comment-207812
Dobry wieczór.
Próbując zaspokoić niezdrową ciekawość, znalazłam właśnie to:
https://www.youtube.com/watch?v=Nwt5iHyShYo
Wrrr. 👿
Takie rzeczy. Z koniem się na głowy zamienili, bardzo przepraszam. 🙄
Biegam po rosyjskim internecie, gdzie były wypowiedzi Konstantego Płużnikowa (tenora Teatru imienia Kirowa) tak dobrze się wpisujące w opinię Pani Kierowniczki. Nie ma.
A ja byłam właśnie – ciekawe, że w ramach najdłuższych urodzin Chopina organizowanych przez Stowarzyszenie Smolna – na koncercie-prezentacji fragmentów utworów fortepianowych Andrzeja Czajkowskiego (Inwencje, Sonata fortepianowa). Prezentacji, co jeszcze ciekawsze, dokonali dwaj pianiści zamieszkali w Wielkiej Brytanii: Jakob Fichert (pochodzący z Niemiec) i Nico de Villiers (z RPA), a prowadziła Anastasia Belina-Johnson, również Brytyjka (bodaj o rosyjskich korzeniach), doktor muzykologii na uniwersytecie w Leeds, autorka książki o Czajkowskim, która w Wielkiej Brytanii już się ukazała, a być może w tym roku wyjdzie także po polsku. Zapewne na jesieni, w czasie zbliżonym do warszawskiej premiery Kupca weneckiego, która będzie miała miejsce 24 października.
Obecna była na tym minikoncercie przyjaciółka Czajkowskiego i adresatka słynnych jego listów, Anita Halina Janowska. W Bregencji na premierze nie mogła być, zdrowie jej nie dopisuje, ale na warszawski spektakl już się cieszy.
„Przyjdzie Mordor i nas zje – litieraturnyj Paszport Polityki
Nie rozumiem, o co chodzi.
Szanowna Pani Kierowniczko,
ja zaś nie rozumiem dlaczego Pani się uchyla od odpowiedzi na pytania Preludka?
One są zasadne, z racji dociekania opinii Krytyka Muzycznego.
Już nie napiszę, że ciekawe dla takich, jak ja „ignorantów”.
A bo ja wiem, co mam odpowiadać, jak już tyle razy o tym pisałam. Odkąd wiem, jaki ten człowiek ma tryb pracy, po prostu mu nie wierzę jako artyście. I odnoszę wrażenie, że jeśli zdarza się, że coś wychodzi jednak lepiej, to z powodu maksymalnego spięcia zespołu, a nie kunsztu dyrygenta.
Ale Preludek drążył głębiej.
Można się zgodzić z Pani opinią, że obecne gościnne występy Gergiewa są chałturą. Ale zanim to nastąpiło, to jednak coś musiał wnieść w Muzykę.
I choć dziś skacząc z jednego końca świata na drugi w jakiś sposób wnosi swoją charyzmę w wykonanie. I swój sposób pracy z orkiestrą – na ostatnią chwilę.
Ad Dorota Szwarcman 26 lutego o godz. 23:04
„Odkąd wiem, jaki ten człowiek ma tryb pracy, po prostu mu nie wierzę jako artyście.”
Rozmyślam nad tymi Pani słowami.
Tu nie sposób Pani zaprzeczyć.
W internecie są np. nagrania z prób, które nieśpiesznie prowadzi Mrawiński i jak uważny chirurg kroi tkankę po tkance.
I odwołuje wykonanie koncertowe, bo na próbie orkiestra zagrała tak, że dważdy się nie powtórzy.
Ale czy dzisiejszy świat sprzyja takiemu cyzelowaniu?
Czy świat muzyki poważnej nie stał się też częścią świata komercji?
Pobutka.
Drogi Klakierze, przepraszam, że wtrącam się do rozmowy, ale może przyda się w niej moje osobiste doświadczenie. Słucham Gergiewa od pierwszych nagrań „teatru im. Kirowa”, jak go Pan nazywa. Od początku obserwuję w nich to, co potwierdza się po dzień dzisiejszy: Gergiew nadzwyczajnie czuje dźwięk, brzmienie, czyli to, co „pionowe”, natomiast znacznie gorzej bywa z tym, co „poziome”, to jest – mówiąc ogólnie – muzyczna narracja, budowa i rozładowywanie napięć, sprężystość frazy, lecz często również przejrzystość orkiestrowej substancji. Wszystko to jest gęste, ciężkie, przysadziste – i trochę stoi w miejscu, albo kuśtyka po dwa, cztery takty. Uczestniczę od wielu lat we francuskiej wersji Trybunału, gdzie również pracuje się „na ślepo” i gdzie Gergiew odpada prawie zawsze w pierwszej turze, rzadko przechodzi do drugiej. Potwierdzają to również doświadczenia Trybunału polskiego, a i moje własne, przypadkowe i dość liczne, kiedy słyszę w radio od środka jakiś kawałek o wspomnianych wyżej cechach, zakładam się sam ze sobą, że to Gergiew i rzadko przegrywam. Jeden, niedawny przykład : nie przypominam sobie równie źle dyrygowanej Walkirii, jak jego nagranie, gdzie broni się tylko cudowny dźwięk zbudowanej przez niego orkiestry i niektórzy, świetni śpiewacy. Porównania z wielkimi mistrzami z przeszłości (zapewniam Pana, że wielkość Mrawińskiego nie zasadza się wyłącznie na odwoływaniu koncertów…) wypadają zawsze na jego niekorzyść. Radzę porównać dwie Chowańszczyzny, które ukazały się w bliskim sąsiedztwie, Abbado (1990) i Gergiewa (1992). Mówiłem o tym wszystkim wielokrotnie, podobnie jak o aferze dwóch Borysów na Philipsie, sprzedawanych jako dwie „czyste” wersje oryginalne, gdzie jednak Gergiewowi nawet sprawdzić się nie chciało, co gra, bo jest tam kilka wpadek tekstowych niedopuszczalnych w tego typu przedsięwzięciu. Pewnie pomylił się ktoś, kto mu materiał przygotował, a maestro zagrał, co mu podsunięto, i nic nie zauważył. Na pytanie, co Gergiew „wniósł”, odpowiedź jest prosta: jest świetnym organizatorem, był kiedyś (bo zrobił to tylko raz) świetnym „budowniczym orkiestry”, ma charyzmat, który działa zarówno na orkiestry (stąd znane od zawsze i w pełni zrozumiałe zjawisko nagłej, jednorazowej mobilizacji na widok sławnego maestra), jak na publiczność, jest też człowiekiem niezmiernie obrotnym. Błyskawicznie znalazł potężną wówczas firmę płytową, która zadbała o jego promocję. Może i „świat muzyki poważnej stał się częścią świata komercji”, ale przyzna Pan, że to się nie musi podobać, a już nade wszystko – nie na tym przecież polega ta sztuka. Pozdrowienia.
Dzień dobry 🙂
Mogę tylko schylić tu głowę, ponieważ aż takiej wiedzy na temat z pewnością nie mam 😳
Natomiast zgadzam się, że dziś nader często komercja (i pośpiech, co jest powiązane) wygrywa ze sztuką. I mogę to skomentować tylko jak PMK: nie musi nam się to podobać. Moim zdaniem – wręcz nie może.
Jest komercja i komercja. Co innego ten Purcell, gdzie taka czy inna komercja wchodzi w interpretację muzyki (linkowany fragment nawet mi się podoba, początek trochę za bardzo pop, ale potem słuchało się przyjemnie), a co innego komercja Gergiewa – która jest niczym innym jak lansem, czyli bardziej pasowałoby tu określenie „marketing”; bo interpretacje Gegiewa nie są przecież komercyjne.
Swoją drogą, skoro jesteśmy przy dyrygentach z pierwszych stron, to mógłby mi ktoś wytłumaczyć, co się stało z Karajanem? Kiedyś, gdzie by nie popatrzeć, zawsze Karajan i Karajan, a teraz jakby poszedł w odstawkę 🙂
Dziękuję za miłe słowo, Pani Kierowniczko, ale to żadna moja zasługa: nasłuchałem się tego przez dawne lata, kiedy pisywałem recenzje. Nie wracam nigdy do żadnej płyty Gergiewa, a jak wracam przypadkiem (np. w ramach trybunałów), to przy nich nie zostaję.
W przeciwieństwie do Karajana, który jest dziś istotnie w czyśćcu, ale w końcu, żeby się zachwycać Gergiewem też lepiej nie zaglądać do Kondraszyna, czy Mrawińskiego, bo po co sobie obrzydzać. Przyczyna jest prosta: kiedyś płyty sprzedawały koncerty, dzisiaj proroctwo Goulda legło w gruzach (chwała Bogu, nie tylko za to go kochamy…) i koncerty sprzedają płyty. Na Heifetza nie można pójść ani mu zrobić nowego fotoreportażu, na XXX (nazwisko i adres znane redakcji) można, więc XXX się sprzedaje dużo i drogo, a Heifetz tanio i mało. Do tego z Karajanem jest ciężko, bo natłukł tego na kopy, a kto ma czas sprawdzać, co lepsze, co gorsze. A przecież bywał to natchniony dyrygent, jak się można przekonać na przykład w roku straussowskim, słuchając jego „rocznicowych”, żywych nagrań Elektry (Orfeo, 1964) i Kobiety bez cienia (DG, 1964).
Aha, ten kawałek Pluhara zabawny, ale co tam robi nazwisko Purcella? Logo?
Pluhar to ona. Christina Pluhar, szefowa Arpeggiaty.
No jak to co tam robi to nazwisko? Podobnież jego piosenki tam śpiewają 😆
Szanowny Panie Piotrze,
a to mnie Pan dźgnął tym „żeby się zachwycać Gergiewem też lepiej nie zaglądać do Kondraszyna, czy Mrawińskiego”, gdym trwał w błogostanie poprzedniego Pana wpisu, w którym przystępnie wyjaśnił Pan mi moje słuchanie „pionowe” w odróżnieniu od słuchania „poziomego”. I za co Panu dziękuję, bo porządkuje to moje myślenie.
Jednakże będąc tylko słuchaczem (lub i oglądaczem) od kilkudziesięciu lat, kieruję się takim wskazaniem – choć nie umiesz tego ocenić merytorycznie, to kieruj się własną intuicją, co ci w duszy gra.
Co oczywiście nie oznacza, że nie należy (wręcz przeciwnie – należy) otwierać wciąż nowych drzwi.
Jeszcze tylko się odetnę od tego: „zapewniam Pana, że wielkość Mrawińskiego nie zasadza się wyłącznie na odwoływaniu koncertów…”, bo tego nie napisałem, a tylko podawałem jako argument za jego perfekcyjnością. I co mnie zdumiało, gdym to usłyszał w którymś jutubkowym przekazie.
Z poważaniem
klakier
Cepiacie się scegółów 🙄
Ja tam nie mam nic przeciwko takiej „komercji”, o ile nie popada w kicz. Dla wielu osób słuchających innych rzeczy może to być jedyny strawny Purcell, bo oryginału zwyczajnie nie zdzierżą. Sam czasem mam problemy… – tedy proszę o propozycje nagrań. Jak na razie moje ulubione piosnki Purcella są na tej, chyba też niepoprawnej, płycie (a Cohen wcale nie gorszy, a może nawet lepszy) 🙂
http://www.allmusic.com/album/if-grief-could-wait-mw0002232923
Co do Karajana, to nie szło mi nawet o sprzedaż płyt, tylko, że tak powiem, o ogólny trend – na wierzch wychodzą inni mistrze z tamtych lat, którzy ongiś byli w cieniu Karajana, a jeśli byli wielbieni, to raczej przez mniejszość – niechby wymienieni Kondraszyn i Mrawiński. Teraz się to odwraca, czy może – normuje. Jak patrzę po znajomych, to owszem, Krajana kupują/słuchają ci, co w ogóle słuchają niewiele, albo dopiero zaczynają. No i jakaś grupa zatwardziałych zwolenników starych, zamaszystych interpretacji.
Dla mnie interpretacja Pluhar jest kiczowata. I kicz może sie podobać na swój perwersyjny sposób 😉
Z Karajanem, myślę, było tak, że on w jakimś momencie objął, częściowo samozwańczo 🙂 , pozycję Najpierwszego Największego Geniusza Dyrygentury. Otwierało się lodówkę – a tu Karajan. Berlin, Wiedeń, Salzburg, płyt tona… no, nic dziwnego, że nastąpił przesyt i skłonienie się w stronę tych, którzy nie umieli się w taki sposób wypromować, a wcale nie byli warci mniej, czasem może nawet więcej.
Karajan jeszcze za życia stawiał sobie pomnik, nagrywając jakieś longi przy wsparciu własnej kasy.
No i pomnik jest.
Można kupić i postawić na półce, aby goście wchodzący do domu widzieli tę pomnikowatość. Ba, może hołd złożony zaprzeszłemu Artyście.
Czy to nie jest tak, że Moc Muzyki jest jednak umiejscowiona w czasie, w którym żyjemy? A kolejni genialni wykonawcy potrafią ją wydobyć na użytek dzisiaj?
A te wszystkie stare nagrania to pożywka dla tych, co się usuwają w jesień życia?
Drogi Klakierze, usuwam się zatem w cień życia od samego początku (co skądinąd oczywiste). Mój pierwszy Don Giovanni, z czasów nastoletnich, to live Karajana z 68 – i do dziś go nie oddam. Jak to lakonicznie i trafnie ujął Piotr: Karajan trafił dziś do czyśćca – reakcja na przesyt, który zwłaszcza pod w latach 70. i 80. dokuczał też w stylistyce jego (nad)produkcji. Zwłaszcza w studio ta „zamaszystość” dawała o sobie znać, tak naprawdę ociężałość i sos pogłosu, w którym wszystko się pławiło (vide średnie i późne symfonie Beethovena, właściwie chyba większość nagrań dla DG). Ale starczy sięgnąć po płyty EMI z początku lat 50., z czasu, gdy Karajan stawiał The Philharmonia Orchestra – no i to jest zupełnie inny świat: precyzyjny, zwarty, energiczny, o świetnie skonstruowanych planach. Ze świecą dziś szukać równie nowoczesnego dyrygenta.
Pani Kierowniczko, z tym Pluharem to ja sobie głupi żarcik zrobiłem, sorry…
Z Purcellem chodzi mi o to samo, co z reżyserią: nazwisko na okładce oznacza, że w środku jest ten, a nie inny towar. Takie parafrazy są OK, czasami bardzo OK, kicz mi nie przeszkadza, byle wszystko było jasne. Nie wiem, czy to youtube, czy oryginalny podpis, ale „Purcell” czegoś takiego przecież nie napisał.
Z Karajanem jest tak, że co z oczu, to z uszu, a do tego on miał za uszami, więc dzisiaj jest dissoluto punito. Ja też bardzo wysoko cenię pierwsze nagrania dla EMI z Philharmonią (bo te wcześniejsze z Wiener Phil są nieszczególne), a Giovanni jest wspaniały – choć to jedyny z trzech kolejnych salzburskich, który jest prawie nieosiągalny na CD (jakiś kompletny marginał wydłubałem, nie kupienia), bo jest mono (Orfeo wznowił 1970, najsłabsze z trzech…). Tam została utrwalona w najpiękniejszym kształcie Elwira pani Teresy Żylis-Gara. Do pary warto też mieć live’a z 1960, z Anną Leontyny Price, a w ogóle – pożar. To niewiarygodne, że tam sam dyrygent prowadzi te dwa spektakle – i studyjnego gniota DG.
Najbardziej chyba lubię jego produkcje dla Dekki, jakby tam mieli nad nim jakąś kontrolę, której inni nie mieli. Tam by nikt nie puścił rzeczy, jakie pod koniec puszczała DG.
Hoko ma rację, że Karajan wielu zasłonił, na szczęście dzisiaj ich wszystkich odsłaniamy. Za moich pobytów we Francji w latach 70 Reiner to w ogóle nie było nazwisko, Fricsay ledwo ledwo. Dzisiaj to oczywistości. Sprawiedliwość dziejowa wskrzesiła też cudownych emigrantów rosyjskich, wspaniałych artystów, takich jak Dobrowen, Fistoulari, czy Efrem Kurtz. Byle ich wszystkich słuchać…
Ad Jakub Puchalski 27 lutego o godz. 15:17
Na swoim blogu napisał Pan:
„O Claudiu Arrau nie mówi się dzisiaj często – i nic dziwnego, skoro nie żyje od lat 23. Oczywiście pamiętają o nim miłośnicy pianistyki, ale nie pamiętają słuchacze z sal koncertowych – jeżeli nie sięgają po płyty.”
Zaraz, zaraz… a dlaczego nie pamiętają słuchacze z sal koncertowych?
Claudio Arraau w ubiegłym wieku grał w Filharmonii Warszawskiej (no tylko, aby pamięć dopisała) V Koncert Beethovena.
Też byłam na tym koncercie. Bardzo dawno to było.
Pani Kierowniczko, nie wiedzieć czemu, ale się wzruszyłem, z pamięta Pani ten koncert.
errata
„że” 🙂
No, w końcu Arrau to było legendarne nazwisko, znane mi niemal od urodzenia. Mój ojciec bawił się ze mną i siostrą w ten sposób, że puszczał nam nagrania Appassionaty w wykonaniu Rubinsteina, Arraua lub Gilelsa, a myśmy zgadywały, kto gra 🙂
I tak to Pani Ojciec był prekursorem dzisiejszych Trybunałów.
🙂
😆
Szanowny Klakierze – słusznie! Mogą pamiętać bywalcy sal koncertowych, oczywiście, jeśli w 1965 r. byli dość przytomni, co przecież jednak normalne. Zakładam, że tym słuchaczom wręcz trudno zapomnieć! Oto jak indywidualny punkt widzenia zmienia perspektywę. No i pod warunkiem, że odwiedzali sale w Warszawie, bo czy gdzieś jeszcze Arrau grał? Podobnie: czy poza 1965 rokiem występował w Polsce? Jakoś tak zawsze mi żal, że uważano, że tylko raz wystarczy dać coś dobrego, że kolejne pokolenia nie muszą doświadczyć czyjejś sztuki, bo już został odfajkowany.
PS. Przepraszam za „wrzutkę”, skoro temat został wywołany w innym miejscu. Można przenieść w punkt, z którego się wziął.
Nie szkodzi, tu zawsze jest off topic, a wrzutkę zrobił wcześniej klakier 😉
Mam wrażenie, że to był tylko ten jeden raz. Ja miałam wtedy 13 lat.
Coś mi się w głowie majaczy, że nasz ulubiony PA zabierał się do pisania pracy o Arrau, ale temat go śmiertelnie znudził i m.in. dlatego nie skończył studiów. Może coś mylę zreszta,
Nie mam pewności, ale coś mi się tłucze, że Arrau był w FN jeszcze w drugiej połowie lat 70. Chyba za pierwszym razem grał Brahmsa, a za drugim V Beethovena. Na pierwszym napewno nie byłem, i dlatego mi się roi ten drugi. Byłoby to wtedy urojenie dwuosobowe, bo Żona też to pamięta.
A może, może…
Beethovena w każdym razie pamiętam.
Nie ma jak sprawdzić.
Jeżeli był Beethoven, to musiał być drugi raz, bo w 65 grał B-dur Brahmsa. Co wiem na pewno. Dyrygował Rowicki.
W 65 grał też recital. Chyba wspominam o tym w moim tekście, ale chętnie dopiszę informację o Beethovenie, więc jeśli ktoś pamięta konkrety… to najlepiej niech sam dopisze!
Może Romek Markowicz będzie pamiętał. Oczywiście 1965 rok, bo w latach 70. już go w Warszawie nie było.
Ponieważ biograficzne jestem trochę pozbierany 😉 to w 100% było to w czasach dobrego wujka Gierka.
I nie był to recital, ale V Koncert Beethovena.
Stojąc pod prawą ścianą sali na wejściówce, to nawet zapamiętałem muszkę pana Arrau. 😉
Musi być późny Edzio, Klakier dobrze pamięta. Widzi mi się, gdzie siedziałem, w prawym kwartale pod estradą, gdzieś w środku chyba. Jedyne miejsce do sprawdzenia, to archiwum FN, i ewentualnie archiwum Ruchu Muzycznego… Muszkę to on zawsze nosił, chyba bordeaux?…
Muszkę i fryzjerski wąsik.
Znalazłam zdjęcia, wśród których jest on w Warszawie – w 1965 r.
http://arrauhouse.org/content/phot_05_maturity.htm
A ja siedziałam na balkonie po lewej stronie.
Wtedy miałem takie wrażenie (a to mi pozostało do dziś), że słucham jednego z ostatnich Wielkich dżentelmenów fortepianu.
O 65 cały czas mówiliśmy.
No i mamy fantastyczny triumf pamięci ciała: bardziej oczywiste jest miejsce, niż co było grane. Ale jednak lata 70. i Es-dur Beethovena – więc dwukrotnie można było słuchać w Polsce Arraua – choć ja akurat należę do tych, którym nie dane było ni razu.
Temat zaś wywołany dzięki nowym płytom ze starymi nagraniami – czyli słusznie u siebie napisałem, że znowu jest powód, by o Arrale (kocham deklinację!) mówić.
A ja wracam do wczorajszego. Może nie jest ten Purcell kiczowaty, nie podejmuję się definicji, ale jest bez sensu, a co najważniejsze, nie on to napisał. Nie widzę różnicy między tą próbą przybliżenia współczesnej wrażliwości, a każdą inną próbą przybliżenia współczesnej wrażliwości. Jeśli taka jest współczesna wrażliwość, to należałoby pracować nad nią, a nie przycinać do niej. Gdyby mnie ktoś poprosił o przerobienie tej konkretnej piosenki, to zagrałbym ground na kontrabasie, swingując, a nie szedł w to knajpiane pitolenie, co znacznie obniżyłoby koszta przy okazji. A jak ktoś Purcella nie przyswaja w wersji oryginalnej, trudno, szanujemy to, bo nie mamy innego wyjścia i jesteśmy cywilizowani. 🙂
Właśnie przed chwilą rozmawiałam z siostrą m.in. o tym, że ona nie była „na Arrale” 😉 I nie pamięta, że był w latach 70., a wtedy już sama chodziła na koncerty. Ale to jeszcze nic nie znaczy.
Nie prowadziłam żadnego pamiętnika niestety…
Panie Piotrze, bardzo dziękuję za wykład. 🙂 A ponieważ przez chwilę było o dyrygentach, to chciałam się czymś podzielić. Polecam nr 2: Itay Talgam: Lead like the great conductors http://www.ted.com/playlists/79/maestros_if_you_please.html
W 1965 pierwszy raz z Brahmsem i recitalem, a suma wspomnień wskazuje, że w latach 70. był jeszcze jeden raz, z Es-durem Beethovena. Archiwum FN będzie w stanie potwierdzić i udzielić szczegółów.
Faktem jest jednak, że później już Arraua nie było, a szkoda. Pierwszą bieżącą i aktualną wiadomością o nim, jaka do mnie dotarła, była ta, że zmarł…
PK.21.32
Dokładnie tak.
Jakoś pod koniec lat 80. Claudio Arrau na pewno miał wystąpić z recitalem w FN (były już nawet wydrukowane zapowiedzi), co jednak nie doszło do skutku – zapewne z podobnego, oczywistego powodu, jak w wypadku (planowanego nieco później) ponownego warszawskiego recitalu Mieczysława Horszowskiego.
Repertuar niedoszłego występu chilijskiego pianisty nie został chyba podany, choć można się domyślać, że grałby wtedy głównie Mozarta.
A co do Pluharowego „Purcella” – trudno się nie zgodzić z PMK i Wielkim Wodzem. Kicz nie kicz, ale dla miłośników Orpheus Britannicus okrutne nadużycie i artystyczny bezsens.
Wodzu,
nie wydaje mi się, by przy wymyślaniu koncepcji dla tego Purcella ktokolwiek myślał o przybliżaniu – to jest skutek, nie przyczyna. A przyczyną była pewnie chęć poeksperymentowania i zrobienia inaczej, bez względu na skutki 🙂 Notabene zarzut „nie on to napisał” jest adekwatny do wszelkiego rodzaju przeróbek, z jazzowym graniem Bacha na czele – przecież Loussier też nie gra Bacha, tylko coś, co dla wielu może być bez sensu 🙂
Arrau wystąpił w FN w marcu 1977, w tym 24.03 na „młodzieżowym czwartku”, grał piąty Beethovena – pod Rowickim. W programie także Eroica i Leonora III. Moja siostra posiada program z tego wydarzenia z autografem maestra. Pamięta że oprócz występu Arraua, szczególne wrażenie zrobiła wówczas na niej Eroica.
A jeśli już wspominamy dawnych mistrzów batuty to należy pamiętać o Horensteinie i Mitropoulosie. Praktycznie nie ma żadnych, poza Saulem i Dawidem Nielsena, studyjnych nagrań tego pierwszego. W przypadku Mitropoulosa zresztą podobnie.
A czy twórcze podejście do dziedzictwa nie jest aby jednym z niezbywalnych praw a nawet obowiązków artysty? Natomiast mieszanie tropów, etykietek, zwodzenie odbiorcy na manowce – tylko uprzyjemniają „proces deszyfracji”? 🙂
Żeby nie wyszło, że jednym wolno, bo ich lubimy, bo wybrali mniej ryzykowną drogę przeróbek-nawiązań, a „Kryśce” nie wolno, bo… a bo tak*…
(Pisze to osoba, która ma „tego wzorcowego Purcella” nie tylko w uszach, lecz wręcz wdrukowanego w organizm od wiosny 1991 …i pamięta żywo, jak jeszcze bardziej zafascynowani nagraniem przyjaciele wyśpiewywali niektóre duety in extenso i bez nut na tylnej kanapie autokaru wiozącego towarzystwo z wyprawy „na krokusy”… ’92 🙂 )
_____
*nigdy nie przepadałam ani za KP, ani za ansamblem A, ani nawet za „Żarusiem-Czarusiem”…
gucio,
Horensteina studyjnego trochę jest – np. jedno z moich ulubionych nagrań IX Beethovena (1956) czy IV Mahlera 🙂
Dzien dobry 🙂
Na liscie uczestnikow najblizszego konkursu im. Rubinsteina w Tel Awiwie w maju m.i. Kola, Andrew Tyson i Marcin Koziak
http://www.arims.org.il/competition2014/index.php/competitors
Dzięki, ścichapęku i gucio, za uściślenia. Liczyłem, że obejdzie się jednak bez kwerendy w archiwum.
Oczywiście sprawą otwartą, z prowincjonalnego punktu widzenia, pozostaje obecność Arraua (i jemu podobnych) poza Warszawą, w jakichś innych „stolicach kulturalnych” Polski. Oczywiście, jest coś takiego, jak pierwsza estrada, jednak jeżeli ma się jakieś (jakiekolwiek) aspiracje, to trzeba by je czasem czymś (czymkolwiek) poprzeć.
Co zaś do Horensteina i Mitropoulosa, na szczęście, trochę jest. Ale przypominać warto i trzeba. Sam nie omieszkam.
Dzień dobry 🙂
Lista konkursowiczów ciekawa 🙂
Właśnie w Dwójce Piotr Matwiejczuk puścił kolejne fragmenty „Pluhara”, zaznaczając, że płyta ma podtytuł Improwizacje na melodie Purcella, co jest pewnym usprawiedliwieniem dla jej treści. Zacytował też wywiad z Kryśką, w którym ona twierdzi, że chciała „na bazie” stworzyć coś nowego, a to można robić tylko mając wiedzę o kompozytorze i epoce (w domyśle: ona ją ma), z szacunkiem i miłością. A zatem – powiedział Matwiejczuk – jeżeli przyjmiemy, że to nie jest wykonawstwo historyczne, tylko zupełnie inne, to OK. W tym momencie stają dwa problemy: 1. czy to jest zrobione z gustem; 2. jak to właściwie nazwać. W niedzielę, odtwarzając pierwszy fragment tej płyty, obiecał zastanowić się do piątku nad jednym i drugim. Piątek nadszedł, a on dalej nie ma zdania 🙂 Jak ktoś chce, może napisać do niego mail na ten temat.
A Purcella ja też poznawałam poprzez Dellera – dzięki Marcinowi Szczycińskiemu zresztą 🙂
W 1977 r. to ja już byłam starą babą. Zapewne więc wtedy byłam na koncercie Arraua, zwłaszcza, że pamiętam Beethovena 🙂 Choć mogłam być i wcześniej – człowiekowi się to wszystko chrzani po tylu latach. Za to pamiętam dobrze, że również w latach 70. miałam szczęście słuchać na żywo Benedettiego na Praskiej Wiośnie, stojąc na jaskółce Smetanovej Sini 🙂
Nie wiem, czemu zatrzymało łabądka. Czyli z niezrealizowaną pracą Piotra o „Arrale” zgadza się 😉
Ad Jakub Puchalski i Hoko:
Oczywiście że trochę nagrań , zarówno Mitropoulosa jak i Horensteina, istnieje ale głównie „live”. Koncertowych w porównaniu z innymi wielkimi z tamtej epoki jak na lekarstwo.
Sam posiadam po kilkanaście płyt CD każdego z nich, ale Reinera czy Waltera, nie wspominając o Karajanie, dziesiątki czy setki w przypadku tego ostatniego. A jest jeszcze cała plejada mistrzów batuty ze starej szkoły, jeszcze rosyjskiej, jak Malko czy Gauk, którego wychowankiem był m.in Mrawiński
Improwizacje na melodie? W takim razie to są słabe improwizacje, poniżej szkolnego poziomu. Szkoda życia na słuchanie takiego czegoś. Charlie Parker brał dużo słabsze piosenki i na nich improwizował, niech się Krystyna uczy i nie pitoli głupot. 😎
Gucio: to niewątpliwie racja, ale wynika chyba po prostu z modelu kariery, jaką udało się komuś zrealizować. Obu się jednak w pewnym stopniu udało: Mitropoulosowi dla Columbii (ale szybko zmarł), Horenstein nagrał zaś całą serię dla Voxu, i to jest sporo płyt, Beethoven, Bruckner, Liszt, Brahms. Materiał do porównania ciekawy, więc w najbliższej wolnej chwili chętnie do kwestii powrócę.
Skoro już się zanurzamy w Przeszłości, to może warto i wspomnieć o dyrygentach „kraju malwy i konwalii”.
Walerian Bierdiajew.
Są na jutubku nagrania pod jego dyrekcją, które też wywołują inne wspomnienia.
Choćby Edmund Kossowski jako Pimen w niezapomnianej inscenizacji „Borysa Godunowa” pod kierownictwem muzycznym Krenza i w scenografii Majewskiego. O Ładyszu już nie wspomnę.
A co z Grzegorzem Fitelbergiem? Jego interpretacje Karłowicza są fascynujące.
W miejscu kulturalnym spiera się brać cała,
ile kto wysłuchał kiedyś Areała,
z boku głos dobiega „chyba się nabzdyczę!
Jak można Purcella przerabiać na kicze!“,
tam znów mądra głowa wyjaśnia od ręki,
jak wygrać pionowe, jak poziome dźwięki…
A Opatrzność słucha i ze śmiechu pęka:
mówta se! Miliony i tak w moich rękach!
Dla praktyków to są sprawy oczywiste –
wygrywa to, na co da kasę minister. 🙄
Dobry wieczór Dywanowiczom!
Mam pytanie – prośbę do Pani Redaktor i wszystkich czytających:
jutro wybieram się na recital Yundi (Yundiego Li? hmmm…) do FN, trochę pamiętam go z Konkursu Chopinowskiego z 2000 roku. Później nie śledziłem jego kariery.
Tymczasem, jak widzę, wydał sporo płyt i to nie tylko z Chopinem.
Co Państwo sądzą o jego grze? Może słyszeli go na koncercie? Jaką płytę (płyty) warto mieć w swojej kolekcji?
Będę wdzięczny za sugestię i opinie!
Wszystkich serdecznie pozdrawiam!
Tam gdzieś miliony, minister i kasa
Najważniejsze, aby staniała kiełbasa.
No tak sobie na ten przykład chłopczyk pogrywa:
https://www.youtube.com/watch?v=asZ8-yfr_EA
🙂
Ale może w Warszawie będzie poważniej…
Ja w każdym razie wybieram się jutro nie na Yundiego, ale na Kniazia Igora – pierwsza transmisja z Met w Kinie Praha. Zrobię wizję lokalną, jak tam się odbiera.
Ad gucio 28 lutego o godz. 16:03
Grzegorz Fitelberg ma swój pomnik, choćby wymienić Międzynarodowy Konkurs Dyrygencki.
„Dziadźka” (pozwalając sobie na taką poufałość) chyba powoli odchodzi w niepamięć. I tylko się jeszcze chroni w pamięci tych, którym nazwisko Bierdiajew jeszcze coś mówi.
Tu nawiązując do wypowiedzi pana Jakuba Puchalskiego – czy tylko pierwsze sceny są uprzywilejowane do oklasków?
Pomnik ma ale nagrań brak. Jeśli już to z jakichś pokątnych firm. A chyba coś by się jeszcze znalazło w rozmaitych , także polskich archiwach.
To świetnie, że Kierownictwo zrobi rekonesans. 🙂
Mogłabym nawet kogoś zabrać, bo mam zaproszenie dwuosobowe 🙂
Ad gucio 28 lutego o godz. 20:41
Dlaczego brak?
Po wpisaniu w wyszukiwarkę jutubka ‚Grzegorz Fitelberg’ pojawia się to:
http://www.youtube.com/watch?v=EiqLjDwhe-o
Właśnie się zastanawiałam, czy też się nie wybrać, ale jednak nie dam rady – znowu się rozkasłałam. 🙁 Także w ten weekend tylko koncerty domowe. 🙂
W kinie pokasłać to nie grzech.
Też się trochę rozkasłałam, wydawałoby się, że już kilka dni temu koniec z zarazą, a jednak jeszcze złapała za gardło, wrrr 👿
Ale to jest właściwie w operze, a nie w kinie, więc lepiej byłoby nie kasłać…
Ze strony www kina Praha:
Cena biletu na transmisje – 100 zł.
To tak, jak w Teatrze Studio.
Tam są jeszcze tańsze bilety na „miejsca z ograniczoną widocznością”. W Kinie Praha takowych nie ma, bo to kino przecież.
Można też zafundować sobie karnet. Moja rodzina ma takowy (do Studia). Wtedy taniej wychodzi.
O, to Kierownictwo ma dokładniutko ten sam problem, co ja. Wydawało się, … a tu…. 👿
Ja to jestem komuch jakiś, któremu za cenę bochenka chleba było dane słuchać i widzieć Wielkiego Giaurowa.
I pewnie dałbym i to sto zeta za Kniazia Igora, choć byłem w Balszom za kilka rubli.
Ale nie za transmisję z MET.
I do tego kupując kota w worku, bo strona kina nie podaje obsady.
Dałbym te 100 zeta za transmisję z Balszowo, mając w zanadrzu jakąś wydumaną przeze mnie ufność, że to co zobaczę i usłyszę, to będzie jakieś nowe odczytanie, a jednocześnie osadzone w tradycji.
Ale po niedawnej premierze Borysa w Maryjskim, to też bym chyba nie był pewien swych oczekiwań.
Guciu: Fitelberga dwupłytowy zestaw wydało parę lat temu Polskie Radio, część tego znajduje się tutaj http://sklep.polskieradio.pl/Products/6473-grzegorz-fitelberg.aspx.
Tam też porcyjka symfoniki z Bierdiajewem.
A że nagrań brak… a to Polska właśnie. Z całej Rabcewiczowej istnieje jeden fragment, bo występowała przy okazji jakiegoś przemówienia, i ktoś za późno wyłączył magnetofon. Występy Arraua z lat 50.-60.-70., od którego tu się zaczęło, wypływają z archiwów nie tylko Moskwy czy Paryża, ale takich centrów, jak Bukareszt i Dubrovnik – a u nas udało się zarejestrować tylko ów Koncert Brahmsa (recitalu już nie), a i to fragmentarycznie, bo IV część z powodu złej jakości została usunięta. To tylko symptom, w tych warunkach cieszę się, że cokolwiek po kimkolwiek ktoś pomyślał, by zachować.
Aha, przypominam też sobie, jak któryś z naszych wybitnych reżyserów wspominał swe studia w filmówce: montażu uczyli się tnąc i klejąc „jakieś poniemieckie taśmy z koncertami muzyki poważnej”. Pyszna zabawa była!
Coś też słyszałam, że Polskie Radio skasowało nagrania Bacewiczówny jako skrzypaczki. Jest chyba tylko Oberek.
Ale czy to nie jest i tak, że te wielkie krążki taśm magnetycznych z XX wieku najzwyczajniej się rozsypały, zanim ktoś pomyślał o przeniesieniu ich na inne nośniki, że już o kasie na to nie wspomnę.
To też. Ale w latach 50. i 60. nagminnie nagrywano nowy materiał na już używanej taśmie – z oszczędności po prostu.
Tak źle z rozsypywaniem się nie jest. Nie wiem natomiast, jak z Bacewiczówną w Polskim Radio, na szczęście jest płyta Polskich Nagrań, gdzie poza Oberkiem jest II Sonata na skrzypce solo i dwie sonaty z fortepianem (i Kiejstutem). Ale taśmy oczywiście były recyklingowane. Problem, co w ogóle się na nich znalazło.
Oczywiście, problem recyclingu był dość powszechny. Słynna jest historia nagrania Koncertu Schumanna z Lipattim, który był transmitowany przez szwajcarskie radio – o ile taśmy radia francuskiego z innymi występami w bałaganie pozostały nienaruszone, o tyle ta, skrzętnie przypilnowana, we właściwym terminie została skasowana. Gdy EMI zabrało się za zbieranie i wydawanie nagrań zmarłego pianisty, okazało się, że już koncertu nie ma. Szczęśliwie znalazł się w kolekcji jakiegoś miłośnika, który ową transmisję nagrał na płytach…
Podobnie zresztą ocalało parę nagrań z ostatnich występów Williama Kapella (kiedyś o nich pisałem: http://tygodnik.onet.pl/kultura/william-kapell-rediscovered/28rqb), w Australii. Tam zresztą doszło do może największej hekatomby: zbiór acetatowych płyt pewnej rozgłośni radiowej, która przed i w czasie wojny transmitowała koncerty Ignacego Friedmana (tam właśnie się schronił, a pamiętajmy, że mamy po nim wszystkiego 4 CD), a także Schnabla i innych, w czasie powojennej prosperity… poszedł na podkłady dla budowanej obok autostrady.
To ja już chyba wolę, jak wydłubują jakieś kruszywo. Gdyby tak w Australii robili, może coś by się ostało.
Mam takie wrażenie, że w swych wypowiedziach nadużywa Pan słowa „oczywiście”
Nic nie jest „oczywiście”, a tylko „prawdopodobne”, jeśli już chodzi o Muzykę.
Pani Kierowniczka wybaczy mi ten klakierski wtręt.
Tutaj jednakowoż nie do muzyki je odnoszę, a do praktyki wtórnego używania taśm radiowych.
Też bym nie używał tego „oczywiście”
Ja nie namawiam…
A wracając do taśm i ich kondycji – ostatnio niemiecka wytwórnia Audite opublikowała zestaw nagrań Furtwaenglera z taśm-matek RIAS, gdyż taśmy stosowane do nadawania były przegrywane w większej prędkości, a to z nich robiono późniejsze nagrania płytowe. Efekt nowej edycji – znakomity. Czyli taśmy z przełomu lat 40. i 50. zachowały do dziś jakość tak dobrą, że przebijają dawniejsze edycje, z taśm zgranych 40 i 30 lat temu.
Z goryczą wspomina się natomiast, że ze względu na jakąś techniczną wadę nagrania i tam usunięto kiedyś zapis pewnego koncertu z IX Symfonią Beethovena.
A tu pewnie porusza Pan zagadnienie przechowywania nagrań.
W końcu i wałki dają się odsłuchać po latach.
@ gucio 11.26
Z rejestracjami studyjnymi Mitropoulosa jest istotnie słabiutko; mamy fantastyczny I Koncert Szostakowicza z Dawidem Ojstrachem (w mono), wyjątki z Romea i Julii Prokofiewa, jest też oczywiście Vanessa – dzieło to można wręcz nazwać specjalnością maestra. I chyba niewiele więcej (obym się mylił).
A do tego sporo jego live’ów brzmi jak z telefonicznej słuchawki (co na szczęście nie dotyczy na przykład Wozzecka).
Gdy jednak idzie o Horensteina, sytuacja z nagraniami wygląda tu, przyznajmy, znacznie lepiej. Pomijając już nawet rozliczne żywce z przeróżnymi orkiestrami (wiele z nich jest ciągle dostępnych głównie na BBC Legends), rzeczy zarejestrowanych w studiu też nie brakuje.
Nieoceniony VOX został już z tej okazji słusznie przywołany, ale wykonania Horensteina publikowały przecież również inne firmy. Te najwcześniejsze, przedwojenne wypuściły m.in. KOCH (Bach/Schoenberg, Mozart, Haydn, Schubert, a także VII Brucknera z 1928 r. – nb. uznawana za pierwszą elektryczną rejestrację Brucknerowskiej symfonii) oraz PEARL (Kindertotenlieder z tegoż 1928 r. z Heinrichem Rehkemperem). Późniejsze nagrania dyrygenta sygnowały m.in.: DECCA – Szkocka Fantazja Brucha z ww. Ojstrachem, CHANDOS – choćby słynny komplet koncertów Rachmaninowa z Earlem Wildem, a także Mathis der Mahler oraz Tod und Verklärung, reedytowane na CD z winyla Unicornu, CHESKY – np. Koncert Schumanna z Malcolmem Fragerem czy II Koncert MacDowella ze wspomnianym Wildem. Są też dwie ostatnie symfonie Czajkowskiego oraz Romeo i Julia (dla różnych firm), a także przywołana przez Hoko Czwórka Mahlera, z samą Margaret Price (EMI – CfP).
Są wreszcie bodaj najważniejsze studyjne rejestracje dla firmy Unicorn/Kanchana z ostatnich lat kariery: m.in. Mahlerowskie symfonie I i III – ta ostatnia, z Normą Procter, uważana jest za jedną z najwspanialszych interpretacji na płytach; V Symfonia oraz Saga Drøm Nielsena (dodajmy, że opera Saul i Dawid spod ręki J.H. jest jednak wykonaniem żywym, a na domiar złego śpiewanym po angielsku – na studyjne nagranie tej opery po duńsku trzeba było poczekać jeszcze dobrych kilkanaście lat).
Na deser zostawiam tegorocznego jubilata – nie kto inny jak Jascha Horenstein w roku 1970 sygnował bowiem z London Symphony Orchestra album z utworami ANDRZEJA PANUFNIKA. Znalazły się na niej: Uwertura tragiczna, Uwertura bohaterska, Nokturn oraz Muzyka jesieni, a płytę dopełniła Sinfonia Rustica, tym razem pod batutą samego kompozytora z Orkiestrą Opery w Monte Carlo.
Zaznaczam, że jest to jedynie obszerny wybór studyjnych nagrań wybitnego dyrygenta (może Jakub Puchalski łaskawie rozwinie np. wątek jego jakże owocnej współpracy z VOX-em; albo i inne wątki…).
Zapewne nie wszystkie rzeczy są obecnie równie łatwo dostępne, ale nie można też chyba powiedzieć, że nie mamy w czym wybierać.
Pobutka.
Dzień dobry 🙂
Właśnie ostatnio w Londynie dostaliśmy płytkę – zapowiedź serii historycznych nagrań muzyki Panufnika. LSO pod Horensteinem gra Uwerturę tragiczną, Muzykę jesienną, Uwerturę bohaterską i Nokturn, a w wykonaniu orkiestry operowej Monte Carlo pod Panufnikiem jest Sinfonia rustica.
Mitropoulos nagrał dla Columbii wcale-wcale płyt, tutaj znalazłem listę (nawet licząc duble i „live’y” na tej samej liście).
http://www.discogs.com/artist/859448-Dimitri-Mitropoulos
„Palenie klawesynów na Placu Zgody” to jedno z ulubionych zajęć tej części ludzkości, która maszeruje pod sztandarem „Przeszłości ślad dłoń nasza zmiata”.
Wczoraj się dowiedziałem, choć wciąż trudno mi w to uwierzyć, że Centrum Pompidou, gdzie była największa może publiczna płytoteka we Francji, dała pod młot całość swojej kolekcji LP. Na grzebienie.
Drogi Klakierze: fakty są „oczywiste”, dżentelmeni o faktach nie dyskutują. Taśmy próchnieją, a trudno słuchać wałków przetopionych i przekutych na miecze lub lemiesze.
A lista artystów kompletnie zignorowanych przez firmy płytowe jest długa i są tam przypadki skrajne, gorsze jeszcze od kazusów Mitropoulosa czy Horensteina. Leyla Gencer, jedna z największych śpiewaczek powojennych, przeszła do historii jako „królowa piratów”, ponieważ, o ile czegoś nie zapomniałem, nie nagrała ani jednej płyty studyjnej.
Parę dni temu zmarł wielki baryton rumuński, Nicolae Herlea, który w roku 1968 nagrał m. in. Traviatę dla… Electrorecordu w Bukareszcie. Jego partnerką była (wciąż żyjąca dzisiaj) Virginia Zeani, która zaśpiewała tę rolę 650 razy na największych scenach świata. Dowód rzeczowy (fantastyczny duet z II aktu) jest na youtubie. Zeani śpiewała wówczas tę rolę od dwudziestu lat. Firmy nie zwróciły na nią uwagi.
Tu jest połowa tego duetu, obok widać link do drugiej połowy. Kto tego nigdy nie słyszał, niech spróbuje…
https://www.youtube.com/watch?v=apkDseGGHcI
Psiakość, dwie linki wrzuciłem, będzie kłopot – bardzo przepraszam!
Dobrze, że zajrzałam jeszcze przed wyjściem z domu 🙂
Posłuchałam przez chwilkę tego duetu. On jest rzeczywiście nieprawdopodobny. Ona ma w głosie coś, czego nie umiem określić, a co mnie męczy w słuchaniu, ale niewątpliwie sam głos i emocje wielkie.
Lecę dalej.
Podejrzewam, że chodzi o pewną „intensywność” śpiewu, który był również u Gencer (i za to je – między innymi – kochamy!), a poza tym – głos stracił tu już nieco świeżości. Riemens pisze wprost, że zaśpiewała tę rolę 800 razy, co wygląda mało prawdopodobnie. Została też po niej fantastyczna Desdemona (Rzym, 1962), co nietrudno skojarzyć z inną jeszcze Desdemoną, zignorowaną przez firmy nagraniowe. Największy powojenny Otello, Jon Vickers, mówił, że to jego ulubiona partnerka w tej roli (jest ich nagranie z Met, 1972), a kiedy w tym samym roku urządzono tam galę pożegnalną dla Rudolfa Binga, gdzie śpiewały Leontyne Price, Montserrat Caballe, Martina Arroyo i Birgit Nilsson, w duecie z Otella z Franco Corellim – krytycy uznali, że zakasowała je wszystkie. Chodzi o Panią Teresę Żylis-Gara, która, o ile znowu się nie mylę, nagrała tylko jedną rolę operową w studio (Kompozytora w Ariadnie z Rudolfem Kempe)…
Trzeba pamiętać, że firma jest firmą – musi działać tak, żeby jej się opłacało. I na dodatek w skomplikowanym środowisku prawnym, o czym wspominam, gdyż niekiedy różne warunki umów nie pozwalały jednym lub drugim nagrać danego artystę, nawet jeżeli chęć była, a i środki też (co wcale nie oczywiste). Przede wszystkim jednak marketing: nasze płyty nie bez powodu zwą się „płytami komercyjnymi”… Nie bez powodu Deutsche Grammophon wydaje z założenia płytę każdemu (niemal) zwycięzcy Konkursu Chopinowskiego: to nie żadne „wyróżnienie”, tylko świetny interes, bo darmowa, zrobiona już promocja, a koszt (i ryzyko) żaden.
Zresztą obok szeregu pominiętych wykonawców stoi też tłumek przegapionych kompozytorów.
Ścichapęk pięknie przedstawił Horensteina (a co tu rozwijać: raczej już tylko słuchać, a jest czego, bo mimo wszystko wiele nagrań Voxu jest dostępnych, albo w tym labelu, albo można je uchodzić w innych; podobnie zresztą przedwojenne, z późnych natomiast z pewnością trzeba pamiętać o tym Panufniku na Unicorn-Kanchana, tam była też sympatyczna III Symfonia niejakiego Simpsona, na potwierdzenie, że sędziwy mistrz śledził współczesność – 1962). Co do Mitropoulosa, można znaleźć jego nagrania studyjne głównie z Minneapolis – ale to te właśnie często mają jakość telefoniczną. To jednak chyba głównie problem reedycji, bo już I Mahlera (arcygenialna!) w wydaniu Sony słucha się dobrze. Przy niej zresztą podobnie wykonana „Wyspa umarłych” Rachmaninowa. No i na szczęście sporo live, w tym z Salzburga.
Szanowna Pani Kierowniczko,
ja słuchając „pionowo” słyszę w tym świadomość zbliżającej się śmierci i uporczywe czepianie się życia.
Wielkie nagranie.
Szanowny Panie Piotrze,
ze smutkiem przeczytałem, że zmarł Nicolae Herlea.
Może powinienem się wytłumaczyć z tego „smutku”, aby nie wyglądało to na tanią czułostkowość.
Do dziś mam rumuńskie LP z jego nagraniami arii operowych.
Tam „Cortigiani vil razza dannata”, które to wykonanie było i jest dla mnie wzorcem „z Sevres” (oczywiście w ramach słuchania „pionowego”).
Czy Herlea śpiewał w Warszawie?
Był taki czas, że TW „kolegował się” z bukareszteńską Operą.
Chyba w ramach wymiany za Fołtynowy „Straszny Dwór” wystawiono w Warszawie „Króla Edypa” Enescu.
Ale oprócz jakiegoś piskacza w „Łucji zlazłej z muru” chyba nie było innych występów gościnnych rumuńskich artystów.
Z poważaniem
klakier
Coś mi się jednak wydaje, że widzę plakat Filharmonii z nazwiskiem Herlea. Recital.
Była w TW w latach 70 znakomita Elena Cernei, już trochę po najlepszych latach, ale wciąż ho-ho. Zaśpiewała Azucenę – miała w obsadzie wspaniałą Bożenę Kinasz, nie pamiętam, kto śpiewał Lunę (p. Kulesza?), za to pamiętam, kto śpiewał Manrica: ten sam artysta, który potem wystąpił w tej roli obok Fiorenzy Cossotto. Cernei zniosła to bohatersko, Cossotto czasem zezowała na niego z pewnym niedowierzaniem. Takie czasy były.
Panie Piotrze, bardzo wiele nagran Eleny Cernei wrzucil na Youtube jej maz. Jej najslawniejsza rola chyba byla Dalila w MET
A czy to nie był pan W. ?
Był.
Witam Szanownych Panstwa,
po dwutygodniowej nieobecnosci na necie. Pobywalem w pieknym, slonecznym, snieznym i czystym St Moritz. Wspanialy hotel rodziny Hauserow, proby na nartach (nieudane) i dlugie spacery zamiast bialego szalenstwa. Podroz cudowna koleja szwajcarska SBB, w ktorej wokabularzu nie istnieje slowo „opoznienie”. Drozyzna. Glowni goscie hoteli St. Moritz to Rosjanie a takze wielu Norwegow – od podrzednych hoteli za 700 PLN az po 3000 PLN (Carlton) za nocleg.
Z muzyka nie najlepiej: hotelowy jazz, pop, szwajcarskie ludowe etc etc a festiwal jazzowy w Montreux w lipcu niestety. Pamietam niegdys koncert BB Kinga w sali Strawinskiego.
A w domu juz 2 marca w sztokholmskim Koserthuset solo recital fenomenalnego pianisty norwskiego Leifa Ove Andsnesa (The Beethoven Journey), ktory zagra swego ulubionego Beethovena: Sonate B-Dur, op.22; Sonate A-dur op 101; Sechs Variationen F-Dur, Sonate f-Moll op 57 „Appasionata”. Andsnes czuje sie najlepiej w Berlinie z tamtejszymi filaharmonikami i tam , jak powiada, maja najlepsze fortepiany. Wczoraj wystapil w szw.norw. talk show „Skavlan” w ktorym opowiadal o wplywach jego prywatnego zycia na wystepy. Niegdys zagorzaly obronca stanu kawalerskiego a obecnie ojciec trojga dzieci (blizniaki urodzily sie ub. roku) i bardzo szybko opanowal nowa sytuacje zyciowa i pogodzil z muzyka. Nie bylo to latwe.
4 marca koncertuje w londynskim Barbican a w planach takze koncert 19 marca w Carnegie Hall (Ronald O.Perelman Stage).
Pozdrawiam
PS 130 000 plyt w zbiorach pewnego Szweda…az trudno sobie wyobrazic ile miejsca zajmuja polki.
Szanowny Panie Piotrze,
już chyba wiem. To Pan wzbudza we mnie te wszystkie wspomnienia.
To ja tylko jeszcze napiszę o takim, co mnie przez lata gnębi niespełnieniem.
Na premierze Rigoletta pan W. zastąpił Kazimierza Pustelaka. Działy się jakieś straszne rzeczy, łącznie z rechotem całej sali po La donna e mobile.
Wtedy też miałem ochotę, aby na zakończenie wydrzeć się z II balkonu:
„Sparafucile! Sparafucile! Dlaczego nie zabiłeś Księcia?
I nie zrobiłem tego.
Z poważaniem
klakier
Panie Piotrze, widział Pan „Faworytę” z Tuluzy? Dobry tenor się objawił, ciekawam, jak potoczy się jego kariera. Relacji PK z Czerniakowa (bo chyba Borodin to nie jest) też oczekuję niecierpliwie,
Urszulo, ponoć Borodin. http://www.kinopraha.pl/film/kniaz-igor
Tak piszą, ale biorąc pod uwagę to, co Czerniakow potrafi zrobić nie tylko z librettem, ale i partyturą (dyrygent pewnie niewiele ma do gadania) – niekoniecznie.
To, że po występie Yundi Li nie było owacji na stojąco uważam za wielkie osiągnięcie warszawskiej publiczności 😀
No brawo, naprawdę.
To miałam rację, że poszłam na Igora. Tam chociaż ładnie śpiewali 🙂
@ Piotr Kamiński
Istotnie, wyraziłem się nieprecyzyjnie: wiele studyjnych rejestracji Mitropoulosa zawędrowało przecież choćby do 10-płytowego boxu, który nawet ostatnio oglądałem; niestety pochodzą one z lat 1939-1952, kiedy ciągle jeszcze ilość miała nikłe szanse przejść w jakość (dźwięku rzecz jasna, bo innych jakości bynajmniej nie brakuje). Może dlatego tak pospiesznie wyrzuciłem owe archiwalia z pamięci i chyba właśnie z tego, technicznego powodu wiele innych nagrań dyrygenta na LP nie doczekało się kompaktowych reedycji. Pisząc o skromnym wyborze nagrań, miałem więc na myśli raczej ich słuchalność aniżeli studyjność. Tak czy inaczej, pierwsze lata stereofonii nie zostały chyba w wypadku Mitropoulosa dobrze wykorzystane.
Zgadzam się, że to jednakowoż drobiazg w zestawieniu z zaniechaniami, których znaczące firmy fonograficzne dopuściły się wobec wielkich artystek operowej sceny.
Gencer i Zeani to bodaj największe ofiary owej zbrodni zaniechania, ale lista mogłaby być dłuższa. Dla mnie np., by ograniczyć się do sopranów, zdecydowanie za mało jest też porządnie brzmiących nagrań Anity Cerquetti czy Magdy Olivero (która nb. w tym miesiącu kończy 104 lata!). Choć przecież obie nagrywały dla Dekki, czyli w końcu potentata.
Trudno również zaprzeczyć, że raptem dwie nagrane w studiu role operowe: wspomnianego Kompozytora w Ariadnie Straussa oraz Ginewry w Królu Arturze Chaussona – to zdecydowanie za mało jak na skalę talentu Teresy Żylis-Gary, bo to z pewnością jeden z najpiękniejszych głosów, jakie się w naszych czasach objawiły.
Jeśli chodzi o Leylę Gencer, to studyjnych nagrań operowych rzeczywiście nie ma bodaj żadnych, ale wydaje mi się (nie mogę sprawdzić, bo mi winyl gdzieś wywędrował), że przynajmniej Chopinowskie pieśni nagrane z Nikitą Magaloffem w późnej fazie kariery artystki pochodzą właśnie ze studia – w tym wypadku Cetry.
Co jednak w najmniejszej mierze nie zmienia postaci rzeczy, niestety.
@ Jakub Puchalski
Tak, rzeczywiście była jeszcze nagrana przez Unicorn III Symfonia Roberta Simpsona (zadedykowana zresztą starszemu prawie o półwiecze koledze po symfonicznym fachu – Havergalowi Brianowi). R.S. to kompozytor u nas wprawdzie słabo rozpoznawalny, ale na Wyspach bardzo poważany. Znam go trochę (mam nawet nagranie jednej z późniejszych symfonii), ale wyciąłem wzmiankę o owej Trójce z poprzedniego (i tak długiego) komentarza, żeby lepiej wyeksponować album z muzyką sir Andrzeja – jak doniosła PK, właśnie jubileuszowo wznowiony! Oba te przykłady istotnie dowodzą, że Horenstein wcale nie unikał muzyki twórców sporo od siebie młodszych.
W innej poruszonej przez Pana kwestii – nie jestem całkiem pewien, czy i księgowi DG uważają kontrakty z kolejnymi zwycięzcami Konkursu Chopinowskiego za świetny interes, skoro taki Yundi Li poza nazwiskiem zmienił także wytwórnię (a było to jeszcze przed połknięciem EMI).
Wracając do Horensteina – mimo wszystko szkoda, że nie zdążył zostawić po sobie choćby studyjnego kompletu Mahlerowskiego.
Faworyty nie widziałem, być może dlatego, że w ogóle mało z domu wychodzę, a do opery to już w ogóle… Ten tenor to ten czcigodny pan:
https://www.youtube.com/watch?v=zHx8E4UT7Rg
Wszyscy się zachwycają kreacją Ludovica Tezier w tym spektaklu, w co, po Forzy monachijskiej, bardzo łatwo mi uwierzyć. Na oko i ucho – największy dzisiaj baryton verdiowski.
Istotnie, zapomniałem o tym Chaussonie, choć trudno powiedzieć, żeby to było centrum repertuaru tej wspaniałej śpiewaczki…. Są jeszcze płyty oratoryjne z okresu niemieckiego.
Biegnę czytać, co PK napisała o Igorze Czerniakowa (przy współpracy z Aleksandrem Borodinem…).