PZPR – od reaktywacji do rozwiązania

Rozwiązaliśmy nasz weekendowy zjazd oczywiście przede wszystkim dlatego, żeby nie miał już w przyszłości zastosowania skrót wymyślony przez Pewnego Nieobecnego… Ale póki miał zastosowanie, było świetnie!

W sobotę rano przyjechałam do hostelu zaraz przed hortensją. Akurat się złożyło, że pokój, do którego obie z Beatą miały się wprowadzić, był już wolny. Z Domu Kota nastąpiły więc przenosiny do Domu Widoku – nazwa, jak nietrudno się domyślić, pochodzi stąd, że z dwóch tamtejszych okien jest widok na dwie strony. Mały pokoik o wdzięcznym, damskim wystroju.

Potem przyjechała Alla i już samochodem udałyśmy się do Łazienek. Tam nastąpiła po prostu drobna chwila z przyrodą oraz spotkanie z PAK-iem. I już trzeba było ładować się znów do samochodu i jechać na obiad. Jako że – jak przystało na bywalczynię blogu Piotra z sąsiedztwa – miałam ambicję, żeby nasz zlot był atrakcyjny zarówno pod względem artystycznym, jak i kulinarnym (towarzyski rozumie się sam przez się), zadbałam o to i zamówiłam stolik w kultowej knajpce chińskiej pt. Dżonka (o jej szefie, panu Andrzeju Ou, było niedawno na Gotuj się, ale uwaga, nie wolno mylić tego miejsca z Dzikim ryżem, który przeniósł się na Puławską, ueklektycznił i nie jest już taki jak kiedyś). Bardziej szczegółowo o kulinariach napiszę u Sąsiada, ale już nie teraz. Tu wspomnę tylko, że przy herbatce złapała nas telefonicznie a cappella.

Z Dżonki przejechaliśmy do Wilanowa, gdzie okazało się, że Quake pojechał przystanek za daleko i musi zawrócić, więc się spóźni. Co z tego wynikło, opowiedział już sam. W każdym razie znaleźliśmy się. PAK opisał koncert na swoich Prasówkach (wydaje mi się tylko, o ile kojarzę Zalewskich juniorów, których ostatni raz widziałam parę lat temu, że po lewej siedział Piotrek, a pośrodku Paweł). Faktycznie, jak wspomina, był to rzewny koncert z happy endem. Taka to już muzyka elżbietańska bywała. I ja wyróżnię szczególnie Lament Dydony z Dydony i Eneasza Purcella – Anna Karasińska dała z siebie wszystko, to był zdecydowanie punkt kulminacyjny programu.

Po koncercie przeszliśmy się po parku (co PAK również opisał) i był to moment, kiedy blogowiczów było najwięcej. Potem PAK został odwieziony na dworzec, myśmy pojechali do hostelu i poczekali na Quake’a, który udał się komunikacją miejską (za dużo nas było do jednego samochodu); podczas tego oczekiwania otrzymaliśmy esemesowe pozdrowienia od fomy, który – poprzez stwierdzenie, że „nie da się zjeść jak Quake” – przyznał się, skubaniec, że wszystko czyta, co wypisujemy…

Jako że zgłodnieliśmy trochę, udaliśmy się do sąsiadującej Tawerny Tabaka, którą zachwalała tu swego czasu Alla, jak się okazało – słusznie. Tam wypiliśmy pierwszy toast za zdrowie nieobecnych. Po czym udaliśmy się do Kościoła Wszystkich Świętych na Placu Grzybowskim, gdzie dobiła do nas sympatyczna para goszcząca w Warszawie Quake’a, i wysłuchaliśmy (i obejrzeliśmy) widowisko Thamos. Trudno powiedzieć, czemu przeniesiono je do tego kościoła – jest duży, o huczącej akustyce, a publiczności nie było znów aż tak wiele. Ale chodzenie po wnętrzu, śpiew chóru z różnych miejsc, te drobne elementy teatru były atrakcyjne dla publiczności. Co do strojów, wszyscy byli na czarno, ale nosili wielkie krzyże typu greckiego, a soliści mieli bardziej ozdobne stroje (panie również nakrycia głowy); w jednej z kantat pojawili się ze srebrnymi figurami zwierząt siedzącymi im na ramionach (lew, byk itp.). Pod koniec też pojawiły się chorągwie z wymalowanymi alegoriami siedmiu grzechów głównych, które zostały złożone przed ołtarzem. Tak gwoli ścisłości, to choć w programie piszą podtytuł Liturgia masońska, nie podejrzewam, żeby to wszystko miało coś wspólnego z prawdziwym wolnomularskim obrządkiem – może zajrzy tu nasz mason i się wypowie?

Potem w hostelu rozpiliśmy zena (o czym już wspominałam) i Quake z przyjaciółmi rozstali się z nami; przyjaciele owi wyrazili życzenie, żebyśmy częściej organizowali takie zjazdy, to oni będą częściej swojego kumpla widywać. Czyli jest jeszcze jeden dobry powód…

Niedzielę spędziłyśmy już w damskim czteroosobowym gronie. W Łazienkach przeszłyśmy się jeszcze, zwiedziłyśmy w Podchorążówce wystawy (jedną poświęconą pisarzowi Andrzejowi Bobkowskiemu, drugą, niewielką – malarstwa polskiego z XIX i I poł. XX w.) i poszłyśmy pod Chopina. Chciałam Blogownictwu pokazać, jaka na tych koncertach chopinowskich, które mają już blisko pół wieku tradycji, jest fajna atmosfera rodzinnego pikniku – przychodzą ludzie od niemowlęctwa do późnego emeryctwa, siadają nie tylko na ławkach, ale i okupują trawniki i – poza malutkimi dzieciakami – siedzą cicho jak myszki. Można być zbudowanym – i można po prostu się wyciszyć, zrelaksować. Tym razem grał węgierski niewidomy pianista Tomasz Erdi – przyzwoicie, choć niekonwencjonalnie (czasem, w wirtuozowskich momentach – wolniej niż inni, co swoją drogą momentami bywało ciekawe jako efekt).

Końcowa atrakcja była znów kulinarna – odwiedziłyśmy knajpę Mandala na Emilii Plater blisko Wilczej, gdzie zjadłyśmy przepysznie. I już przyszła pora rozstania. Jeszcze hortensja została odwieziona na dworzec autobusowy, bo groziło, że nie zdąży – i sztandar wyprowadziłyśmy z Allą po 15.30.

A teraz już możemy myśleć o kolejnym terminie, żeby było nas więcej…