Jak próbowałam się rozdwoić

Mało brakowało, a wybór wydarzeń tego wieczora, w których uczestniczyłam, byłby jednoznaczny, albowiem miałam go spędzić w nader przyjemnym (mniemam) towarzystwie. Ale los zechciał inaczej, towarzystwu plany wzięły w łeb. Zamiast więc poświęcić mu (i Marilyn Mazur) całość wieczoru, miałam zadanie niemal niewykonalne: jak zaliczyć dwa ogromnie ciekawe wydarzenia, odbywające się niemal równocześnie (pół godziny różnicy) w pewnej odległości od siebie – a tym samym, jak zadowolić swym opisem w tym miejscu zarówno zwolenników Marilyn, jak tych, co są ciekawi gry Aleksieja Lubimowa…

Rozwiązanie wybrałam salomonowe. Na siódmą udałam się zatem na Rynek Starego Miasta. Miałam nawet miejscówkę przy stoliku w jednej z knajp, skąd – co prawda od tyłu – trochę było widać muzyków. Grali, poza perkusistką, muzycy duńscy: basista Klavs Hovmann (prywatnie jej mąż), gitarzysta Krister Jonsson i saksofonista Fredrik Lundin. Muzycy przyzwoici, ale ogólnie styl gry był smętnie-skandynawski, były utwory bliższe Garbarkowi, ale w takiej bardziej popowej wersji, były też i mroczne poszumy i pomruki ze skomplikowanymi rytmami. Ogólnie jednak trochę byłam zła, bo po pierwsze taka stylistyka nie jest tym, co tygrysy lubią najbardziej, a po drugie Marilyn była mało wyeksponowana, oni ją przytłaczali – być może sama tak chciała? Ale miała i solówki i wtedy napięcie rosło, choć było to granie bardziej muzykujące niż wirtuozowskie, efekt takiego sprężenia się (jak kot się pręży do skoku), domysłu, że mogłaby o wiele więcej, szybciej, głośniej… Przeszkadzajki były różne, najwięcej metalowych – krotali (takie malutkie talerzyki) i dzwonków, ale też i bloki drewniane, nie dałam rady zobaczyć dokładnie, mówię raczej na ucho.

Po takiej solówce gdy zaczął się kolejny (piąty chyba) kawałek, opuściłam rynek, by przemieścić się tramwajem i metrem na Woronicza, do Studia im. Lutosławskiego. Trafiłam akurat na przerwę w koncercie, zdążyłam więc poplotkować z kolegami, którzy mi opowiedzieli, jak Lubimow grał Haydna i Mozarta na wypożyczonym z Pragi fortepianie marki Jacob Weimes z 1807 r., instrumencie, który zagrał m.in. w filmie Amadeusz (tutaj o nim). Samego instrumentu dotknęłam po koncercie, kiedy z grupą ciekawskich weszliśmy na estradę, żeby go obejrzeć. Zaczęłam Sonatę C-dur Mozarta (tą łatwą), ale natychmiast przerwałam, bo pan właściciel był blisko… Fortepianik przyjemny w dotyku, miękki atak, ładne nikłe brzmienie, mała skala.

Drugą część koncertu, wypełnioną utworami Michaiła Glinki i Chopina, Lubimow miał wykonać na fortepianie marki Pleyel z 1848 r., ale podczas prób bardziej spodobał mu się Graf z 1819 r., a raczej jego kopia zbudowana przez Paula McNulty. Dla mnie ten dźwięk, prawie pozbawiony dołów, jest z początku trudny do przejścia, ale ostatecznie można się przyzwyczaić. A Lubimow to prawdziwy mistrz. Jak on zmieniał barwę za pomocą pedałów, jak kształtował frazy, jak tworzył nastrój… Nawet wybaczało mu się pewne usterki, całość robiła wrażenie. Najpierw był Glinka: Wariacje na temat Belliniego, trzy Mazurki i Nokturn – oj, zafascynowany był on Frycem, ale daleko mu było do niego, choć te utworki miały specyficzny, sztambuchowy wdzięk. A potem był Chopin – oba Walce op. 64 („minutowy” i cis-moll), Scherzo h-moll i na bis Barkarola, wydawałoby się, że do tego instrumentu te utwory z późniejszego etapu życia Chopina, pisane już na całkiem inny fortepian, nie będą pasować, a tymczasem pod takimi rękami leżały jak ulał… A najpiękniejsze były kolejne dwa bisy – Impromptus Es-dur i Ges-dur z op. 90 Schuberta. Zwłaszcza to drugie było po prostu niebiańskie. Publiczność natychmiast się zerwała na standing ovation, ja tym razem też.