Czy głuchy może śpiewać Bacha?

Wśród rozmów o ciszy, dźwięku i różnych ich aspektach pojawił się nam (w wypowiedzi NTAPNo1) problem wyczulenia niewidomych na dźwięk. To teraz proponuję spojrzeć na rzecz od całkiem innej, na swój sposób wprost przeciwnej strony.
Jest taki artysta Artur Żmijewski (nie mylić z serialowym aktorem), który przeszedł przez słynną tzw. Kowalnię – pracownię prof. Grzegorza Kowalskiego na Wydziale Rzeźby warszawskiej ASP (przeszła przez nią również Kasia Kozyra, na temat której ostatnio Torlin wybrzydzał na swoim blogu – podejrzewam, że wie o jej twórczości i osobie niewiele albo nic). Jak wielu jego kolegów, nie uprawia dziś rzeźby, tylko robi filmy. Nie są to ani wizje artystyczne, ani dokumenty, są to na swój sposób nawet nie tyle eksperymenty, co badania kondycji ludzkiej, mocowania się z nią. Bardzo czasem przejmujące.


Jednym z nich był projekt „Lekcja śpiewu”. Polegał na stworzeniu chóru z głuchych młodych ludzi i zaproszeniu ich do zaśpiewania w kościele. Pierwsza wersja odbyła się w Polsce, a „chórzyści” w warszawskim Kościele Ewangelicko-Augsburskim zaśpiewali Mszę Polską Jana Maklakiewicza z organami. W drugiej wersji, niemieckiej, Artur poszedł na całość: tamtejsza młodzież śpiewała kantaty Bacha z profesjonalnym zespołem muzyki dawnej i solistami-śpiewakami, i to ni mniej, ni więcej, tylko w Bachowskim świętym miejscu – kościele św. Tomasza w Lipsku. Nobilitacja dla tych dzieciaków nieprawdopodobna: wystarczy spojrzeć na przejęte twarze na zdjęciach i zrozumieć, jak wielkie to było dla nich przeżycie.
Filmy są dokumentacją przygotowań do koncertów i samych koncertów. Początkowo był to szok: dzieciaki musiały wykonywać czynność, która nie była im wcześniej do niczego potrzebna. Artur powiedział mi, że nie mieli wcześniej w języku migowym wyrazu na określenie śpiewania! Trudno zresztą to śpiewem nazwać. Kiedy ogląda się film, zwłaszcza ową scenę w kościele św. Tomasza, wrażenie jest najpierw straszne – bo muzykalne ucho cierpi, gdy na tle delikatnych instrumentów barokowych grających cudowną, uduchowioną muzykę (była to kantata Harz und Mund und Tat und Leben) słychać nieartykułowany ryk, nieskładny, jeśli chodzi o wysokość dźwięku, ale próbujący dopasować się do rytmu. Potem jednak podniosłość samej sceny się udziela i zaczynamy widzieć piękno tych twarzy, tak przeżywających, że śpiewają muzykę Bacha w miejscu, gdzie kompozytor jest pochowany.
Jest w tym filmie scena, kiedy przed próbą chłopak siada do fortepianu, wali w klawisze i coś nieartykułowanego śpiewa. Widać, jak odkrywa, że sprawia mu to po prostu fizyczną przyjemność – być może nie tak daleką od tego, co odczuwają słyszący (i muzykalni) chórzyści. Widać rzecz w wibracjach. Wspominaliśmy tu kiedyś o Evelyn Glennie, niesłyszącej perkusistce, która gra boso, bo wyczuwa wibracje stopami – ale z nią jest inna sprawa, ona była całkowicie pełnosprawnym dzieckiem przez pierwsze kilka lat życia, dobrze pamięta świat dźwięków i mówi bez problemów. Wśród bohaterów „Lekcji śpiewu” są głównie osoby głuchonieme, więc wydawanie dźwięków jest dla nich czymś ogromnie egzotycznym. Czy to jednak źle, że tego spróbowały? My patrzymy na nie z politowaniem, a na ten eksperyment – jak na coś nienaturalnego i niepotrzebnego. Ale myślę, że to, co dała im praca z Arturem (i ze specjalistami), jest niesłychanie dla nich rozwijające, a na pewno sprawiło im wielką satysfakcję. I choćby dlatego warto było to zrobić.
A jak się posłucha na naszych stadionach ryku kibiców, którym wydaje się, że śpiewają pieśni bojowo-zagrzewające, to czy dźwiękowo te produkcje tak bardzo się różnią? 😆