Jeszcze o piractwie

Romek Markowicz wkurzywszy się na ostatnie wieści z Londynu postanowił się jeszcze wypisać na temat piractwa, poprosiwszy o upublicznienie. Reszta tego wpisu jest więc jego autorstwa. Sorry za długość, ale warto dobrnąć do końca.

Więc jak to jest z tym piractwem?

Moje niniejsze refleksje na temat nielegalnego nagrywania koncertów, ba, nawet robienia fotografii na sali koncertowej, sprowokowane są nie tylko lekturą ostatnich blogów, ale chęcią zaznajomienia czytelników z tym szczególnym – przynajmniej u nas, za oceanem – zjawiskiem. Niechęć (czy wręcz paranoja?) naszego wielkiego pianisty Krystiana Zimermana, który zaciekle walczy z piractwem, a co więcej, od lat nie zezwala na transmisje radiowe z jego koncertów, jest jednym biegunem zagadnienia. Na drugim znajduje się coś odmiennego, czyli samo prawo i jego przez niektórych,łamanie. Zaznaczam, że wszystkie moje uwagi dotyczą amerykańskich realiów, które są być może różne od polskich. Po drugie, wszystkie moje uwagi dotyczą muzyki klasycznej, a nie innych gatunków muzyki, gdzie piractwo „inne ma imię” i gdzie w rachubę rzeczywiście wchodzą miliony dolarów uzyskane z masowej, nielegalnej sprzedaży nagrań. To, jak dotąd przynajmniej, w muzyce klasycznej jeszcze nie istnieje.

Zacznijmy więc od samej litery prawa, które według standardowej formuły zabrania posługiwania się jakimkolwiek sprzętem do fotografii albo nagrywania dźwiękowego BEZ uprzedniej zgody administracji sali koncertowej. Jak uzyskać zgodę na nagranie występu, jeśli nawet tylko na pamiątkę? Wystarczy suto zapłacić. Podkreślam słowo suto, ponieważ mówimy tu o niesłychanie silnych związkach zawodowych, których członkowie w takiej np. nowojorskiej Carnegie Hall zarabiają lepiej niż przeciętny dyrektor poważnej korporacji. Ich godziny pracy są również nieporównywalnie krótsze. Nie tak dawno nasze lokalne gazety donosiły o absurdalnie wysokich pensjach tych panów, których zadaniem jest to, aby koncert się odbył. Bo może się nie odbyć… Delikatnie powiedziawszy, piractwo albo rozbój na równej drodze rozpoczyna się w tym miejscu. Tak więc w przypadku sali recitalowej Weill Hall przy Carnegie Hall taki pan ze stagehand union, czyli obsługi sceny, naciska guzik na magnetofonie (albo w tej chwili na nagrywaczu cyfrowym, który nagrywa od razu na płytkę kompaktową) i zawieszony na stałe nad sceną mikrofon nagrywa koncert. Ta przyjemność kosztuje kilkaset dolarów (obecna cena chyba ponad $400.00) i za to otrzymujemy nagranie takiego sobie gatunku, które później musimy sobie jeszcze zredagować, wprowadzić numery ścieżek i wyciąć niepotrzebne fragmenty, których na nagraniu nie chciałoby się słuchać. W przypadku większego audytorium w tym samym budynku (jak Isaac Stern albo Zankel Hall) ceny rosną niewspółmiernie, choć jakość nagrania wcale się nie poprawia (mikrofony są jeszcze bardziej oddalone od wykonawcy/wykonawców). Tutaj koszt nagrania wzrasta do niemal dwóch tysięcy dolarów. Nie wspominam tu nawet o video, bo to jest jeszcze jednym ogromnym obciążeniem: tu płaci się za samo pozwolenie przyprowadzenia kogoś na salę. Te opłaty odnoszą się do wszystkich sal, w których obsługa należy do wspomnianych związków zawodowych.

Ponieważ do dziś dnia jestem muzykiem, dla mnie jako wykonawcy powstaje istotne pytanie: jeśli ja pragnę tam nagrać swój recital, czy nie mam prawa tego samemu zrobić i czy nie mam prawa zrobić tego lepiej i taniej. Odpowiedź na oba pytania jest: nie! Zaznaczam, nie mówimy tu o absurdalnej sytuacji, w której powiedzmy moja żona, higienistka dentystyczna, chciałaby oczyścić mi zęby w gabinecie jakiegoś nieznanego sobie stomatologa, albo przyjaciel mechanik przyszedłby do czyjegoś warsztatu samochodowego i poprosił o narzędzia, aby zreperować mi samochód. A więc amerykańskie prawo zadeklarowało, że właścicielem wykonania pana Markowicza albo Makowicza nie jest sam artysta, ale „mafioso” ze związków zawodowych. Wynajęcie sali albo nawet zaproszenie przez jakąś instytucję muzyczną, która posiada salę koncertową i czeredę pracowników obsługi, nie upoważnia mnie więc do zarejestrowania na własne potrzeby własnego nagrania.

To dotyczy nie tylko małych rybek jak niżej podpisany, ale również światowej sławy artystów. W Polsce najlepiej wśród nich znaną jest Ewa Podleś, która jako jedna z niewielu pozytywnie i publicznie wypowiada się często o pirackich nagraniach z jej własnych występów: nagraniach, których dostarczają jej, z radością i nieodpłatnie, jej liczni wielbiciele.

Słowo „nieodpłatnie” jest tu bardzo istotne. Unicestwia ono bowiem jeden z mitów – pod którego wrażeniem wydają się być niektórzy z blogowiczów „Co w duszy gra” – że piractwo powoduje straty dla artystów i dla kompanii płytowych, które z tego głównie powodu podwyższają wciąż i tak wysokie już ceny. Nie ukrywam, choć oczywiście oficjalnie nie chciałbym tego kolportować, że środowisko „pirackie” jest mi dość bliskie. Naszą wspólną „piracką cechą” jest jednakowoż to, że na wymienianiu się pirackimi nagraniami nikt nie zarabia. Dawniej, w czasach magnetofonów kasetowych i względnie drogich cen kasetek, było tradycją pomiędzy „piratami” dołączenie opłaty za przesyłkę i za cenę kasetki. Dziś, z minimalnymi cenami pustych dysków kompaktowych (CD-R), można najwyżej komuś zaofiarować zwrot za znaczek pocztowy. Istnieje natomiast pewna etyka: jeśli już  łamię to idiotyczne prawo, nikt mnie przynajmniej nie oskarży o wzbogacanie się na tym.

Jest łatwym do obalenia mitem, że przynajmniej artyści, ci wielcy z kontraktami płytowymi, nie tracą na piractwie swoich dochodów. Nie spotkałem bowiem jeszcze kolekcjonera, który w swojej bibliotece posiadał wyłącznie pirackie nagrania takiego czy innego artysty. Zazwyczaj tacy kolekcjonerzy posiadają już wszystko, co jest komercjalnie dostępne i jedynie wzbogacają swoje zbiory nagraniami „na żywo”, czyli jak się w Polsce mówi „live” (i kto tu dba o polszczyznę?). Czy, jak to często bywa  przypadku muzyki operowej, owe nagrania są dokonane i sprzedawane nielegalnie, nie mogę się wypowiadać. Nie znam na tyle dobrze rynku operowego, choć wiem z obserwacji, iż większość z „prywatnie dostępnych” rejestracji (a więc nie tych sprzedawanych w nielicznych dziś i tak sklepach) pochodzi z transmisji radiowych, a nie z nagrań prawdziwie pirackich.

Powróćmy jednak do muzyków, którzy z takiego lub innego powodu chcieliby mieć swoje nagranie zarejestrowane, choćby po to, aby się z niego w przyszłości czegoś nauczyć. Do takich, obok wymienionej pani Podleś, która jak dotąd jest jedyną wielką wykonawczynią posiadającą odwagę, aby to publicznie stwierdzić, należy kilku innych znanych mi osobiście muzyków, którzy albo nie mają nic przeciwko temu, aby ich koncerty nagrywać, albo wręcz tego sobie – delikatnie – życzą. Należą do nich tacy znani warszawskim melomanom pianiści jak Yevgeni Kissin, Emanuel Ax, Andras Schiff, Garrick Ohlsson, Marc-Andre Hamelin, Richard Goode, czy Peter Serkin (znany w Ameryce syn legendarnego ojca Rudolfa, choć być może nie aż tak popularny w Polsce). Tych wyżej wymienionych zaliczyć mogę do swoich znajomych czy wręcz przyjaciół. Do nich należał kiedyś również Krystian Zimerman. Do nich należy wielu innych, często mniej znanych. Od innych kolekcjonerów–piratów wiem o innych chętnych swoich pirackich nagrań, takich jak Arcady Volodos.

I tu musimy powrócić do uprzednio zadanego pytania: kto jest właścicielem wykonania i jakie prawo ma do tego sam wykonawca. Nie ulega wątpliwości, że gdyby taki p. Schiff, czy M.A. Hamelin chcieliby BARDZO mieć swoje nagrania zarejestrowane, to mogliby sobie na to pozwolić, wzbogacając przy okazji wspomnianych „inżynierów dźwięku zza sceny”. A więc jeśli przychodzę na salę koncertową z „niezarejestrowanym, wysokiej jakości sprzętem” i nagrywam recital swojego przyjaciela za jego przyzwoleniem i w celu wręczenia mu kilka dni później kopii nagrania, to do jakiego stopnia tak naprawdę łamię prawo?

W tym momencie mogę zagrać rolę „adwokata diabła” i zadeklarować, że jeśli prawo, nawet idiotyczne, istnieje, to albo je muszę respektować, albo walczyć o to, aby odpowiednie władze je zniosły lub zmieniły. Taka osoba miałaby więc rację, choć jedynie do pewnego momentu. W salach koncertowych w Stanach pracownicy ochrony bez wątpienia zatrzymują rocznie dziesiątki, jeśli nie setki bardziej lub mniej amatorskich piratów. Niektórzy są tak nieświadomi tego, co robią, że łatwo ich zatrzymać i wytłumaczyć, że jest to niedozwolone. Nie chce mi się wierzyć, aby zatrzymany w Londynie pan, który nagrywał recital Zimermana, należał do amatorów. Na temat „legendarnego” radaru naszego neurastenika klawiatury, który potrafi „wywęszyć” osoby z nielegalnym sprzętem do nagrywania, posiadam nieco inne zdanie, ale nie temu poświęcam swoje rozważania.

Logicznie myśląca osoba mogłaby w tym momencie spytać, czy najlepszą metodą walki z „piractwem” nie byłoby zaaresztować i poddać wysokiej grzywnie kilku takich złapanych piratów: to by, ma się rozumieć, było nauczką dla innych i problem zostałby raz na zawsze rozwiązany. Ta sama logicznie myśląca osoba mogła również zadać inne pytanie: dlaczego mimo to takim zatrzymanym przez ochronę piratom nic się dotąd nie stało i nigdy nie zostali skonfrontowani z prawem? I tu docieramy do sedna sprawy: tak by się nie mogło stać, ponieważ sąd musiałby udowodnić im winę. Tą winą byłoby narażanie artystów/wykonawców na finansowe (nie moralne, jak w przypadku naszej legendy K.Z.) straty. I tego nie udałoby się udowodnić żadnemu sądowi. Musiałby paść wyrok uniewinniający, a wraz z nim całe prawo. Czy nie łatwiej więc utrzymać istniejącą „groźbę”, atmosferę zastraszenia oraz istniejące prawo, mimo że jest ono niemal niemożliwe do zrealizowania?

Wielu z wykonawców pragnie mieć swoje wykonanie zarejestrowane, ale nie chce płacić wygórowanych stawek. To oni poniekąd stwarzają instytucję „życzliwego piractwa”, zatrudniając przyjaciół czy osoby polecone z „wysokiej jakości sprzętem”, którego koszt amortyzuje się niemal natychmiast oszczędnościami na opłatach wymuszonych przez wspomnianych inżynierów dźwięku. Dzisiejsza technologia zredukowała nie tylko ceny, ale i rozmiar dobrej jakości sprzętu do amatorskiego nagrywania. Nie wygląda więc na to, aby to tak niechętnie przez KZ widziane piractwo dało się łatwo opanować. Nie wydaje mi się, aby było to w ogóle potrzebne. Z idiotycznymi decyzjami walczyć można głośno, niczego przez to nie osiągając, albo po cichu, dyskretnie omijając podłożone „piratom” pod nogi przeszkody.

Pozostaje wciąż kwestia: czy artysta ma prawo do tego, aby jego słabsze danego dnia wykonanie nie poszło w świat? Uważam, że absolutnie tak. Jeśli więc po koncercie, z którego tego dnia wykonawca nie był zadowolony, taki Emanuel Ax czy Richard Goode dzwoni do mnie i prosi, aby tego nagrania dalej nie kolportować, oczywiście, że bez dyskusji spełnię tę prośbę. To jest moim obowiązkiem, również jako przyjaciela, i jest zgodne ze wspomnianą etyką piracką.

Jeśli jakiś muzyk, szczególnie znany śpiewak, ma zły dzień i jego nagranie pójdzie w świat, to jestem w stanie zagwarantować, że wciąż odbiorcami takiego nagrania będą jedynie ci, którzy już danego artystę słyszeli wielokrotnie podczas dobrych przedstawień czy koncertów. Złe nagrania wielkich (niegdyś) artystów krążą jedynie jako ostrzeżenie,albo udowodnienie, że ów muzyk „sięgnął już bruku”: nietrudno się domyślić, że takim przykładem w naszej epoce jest inny bohater z Warszawy, Ivo Pogorelić. Jego nagrania nie szczerbią mu zysków, ponieważ od lat i tak już nie nagrywa. Słuchaczom, którzy posiadają jeszcze trochę zdrowego rozsądku, dostarczą powodu do śmiechu: nie ich to przecież wina, że on gra tak podle, jak gra.

Rozpocząłem swoją tyradę od KZ, pragnę więc zakończyć i na nim. Przeglądając czasami skatalogowane listy nagrań, szczególnie pianistów, natrafiam zawsze na te same: Argerich, Horowitz, Rubinstein, Perahia, de Larrocha, Schiff, Volodos, Kissin, Sokolov, Pollini, Lupu, Bolet, Cherkasski… i Zimerman: innymi słowy legendy klawiatury. Nie znajdziemy zapotrzebowania na innych, czasami nawet dobrych pianistów. Pianistyką i piractwem rządzą bowiem prawa rynku: melomani i kolekcjonerzy chcą słuchać tego, co wielkie, nie tego, co przeciętne.

I pozwolę sobie powtórzyć to, co niegdyś napisałem w zakończeniu swojego sprawozdania z koncertu w Carnegie Hall, podczas którego Zimerman zrobił prawdziwy skandal odmawiając wyjścia na scenę, ponieważ zauważył tam swojego dobrego znajomego (po angielsku użyłbym słowa: friend), który czasami nagrywał koncerty: nie życzę panu Zimermanowi, aby dożył momentu, kiedy jego nazwisko w ogóle zniknie z list pirackich nagrań, bo przestanie on fanów i koneserów interesować. Piractwo jest bowiem także najwyższą formą pochlebstwa, swego rodzaju hołdem składanym wykonawcy przez jego miłośników, dla których nie będzie nigdy wystarczająco wiele nagrań ich ulubionego artysty. I tutaj nasz bohater udowadnia swą krótkowzroczność.