Radosny dziadunio

Coś mój blog żywi się ostatnio rocznicami. Ale tę zdecydowanie musimy tu obejść. Pojutrze będzie stulecie urodzin Stephane’a Grappellego. Oczywiście nie zawsze był „radosnym dziaduniem”, jak to określiłam w powyższym tytule. Ale takim go zapamiętałam z jego ostatniego koncertu w Warszawie, w 1994 roku w Filharmonii Narodowej. W szampańskim humorze, w kolorowej koszuli i z nieodłączną lampeczką koniaczku, którą stawiał na fortepianie i od czasu do czasu z rozbrajającą miną po nią sięgał (pierwszy i ostatni raz widziałam coś takiego na tej szacownej estradzie). I grał – jak grał! W jego grze był uśmiech, trochę rzewny, słońce (mimo wieczoru – koncert zaczął się o 20.) i ogromna radość z muzykowania. Do fortepianu też zasiadł parę razy.

Ten koncert był też trochę jak opowieść o młodości – Grappelli grywał głównie stare standardy. Tak się to zresztą zaczęło. Początkowo był samoukiem (był sierotą wojennym, matka odumarła go, gdy miał 4 lata) i grał na skrzypcach na ulicach Paryża. Ale jego pierwszym instrumentem był fortepian i od niego rozpoczął trochę spóźnioną naukę w Konserwatorium Paryskim (1924-28). Zaczął od formacji klasycznej, a żeby dorobić na życie, grał w zespołach teatralnych i pracował jako taper przy filmie niemym. „W kinie kazano mi grać głównie Mozarta, ale do filmów komicznych pozwolono mi grać Gershwina. W ten sposób odkryłem, że moim powołaniem jest jazz, i powiedziałem Amadeuszowi pa, pa” – zwierzał się po latach.

Na początku lat trzydziestych spotkał Django Reinhardta, z którym założyli jeden z najważniejszych zespołów w historii jazzu (a już na pewno najważniejszy w jazzie francuskim): Quintette du Hot Club de France. I tak właściwie stylowi gry, który wówczas wypracował, i poczciwym starym standardom, pozostał wierny całe życie. Kwintet istniał przez całe lata trzydzieste, jeszcze na początku wojny grał żołnierzom w Wielkiej Brytanii. Po wojnie jeszcze spotkali się z Djangiem, ale ostatecznie ich drogi się rozeszły (Django zmarł w 1953 r.). Grappelli grywał z Duke’iem Ellingtonem, Larrym Coryellem, Oscarem Petersonem, wspierał młodszych skrzypków jazzowych (Jean-Luc Ponty, Didier Lockwood), występował z muzykami klasycznymi otwartymi na inne rodzaje muzyki, jak Yehudi Menuhin czy Yo-Yo Ma.

Tu widać z bliska, jak się uśmiechał podczas gry – do swojego ukochanego Gershwina. Tak się cieszył, jak na najlepszą zabawę. Powiedział kiedyś, że muzyka to dla niego fontanna młodości. Oj, tak… Do końca pozostała mu niewiarygodnie czyściutka intonacja i leciutka technika, jakby nic go nie kosztowała. Kiedy się na niego patrzyło, myślało się: jakie to proste! I jakie rozkoszne…

Grappelli żyje!

PS. Zgodnie ze zobowiązaniem przypominam: Ten blog startuje w Konkursie na Blog Roku w kategorii Kultura. Jego numer to E00080. Jeśli, Czytelniku, uważasz, że warto na niego zagłosować, wyślij ten numer w esemesie na 71222. Koszt w wysokości 1,22 zł idzie na cel charytatywny: Ośrodek Szkolno-Wychowawczy dla Dzieci Niewidomych i Słabowidzących w Krakowie.