Donizetti wśród żab
Wrocław (to również dla mnie jedno z najulubieńszych w Polsce miast) rozsmakował się już w operowych superprodukcjach. Kiedy jadę tramwajem w stronę Hali Ludowej (Hali Stulecia), już rozpoznaję, kto również wybiera się na spektakl. Zresztą to czasem bardzo łatwe, bo jeśli jest to grupka ludzi, to zwykle rozmawiają na ten temat, wspominają poprzednie superprodukcje, spekulują, jak będzie tym razem. Jest w tym pewien posmak sensacji, może trochę nawet snobizmu, ale bardzo sympatycznego. Wrocław jest dlatego taki fajny, że wrocławianie są ludźmi otwartymi. Dlatego pani dyrektor Ewie Michnik udają się tu wszelkie nietuzinkowe projekty, które są jej specjalnością. Najbardziej rozbuchanym jak dotąd plenerowym przedsięwzięciem była „Gioconda” Amilcare Ponchiellego, wystawiona na okręcie na brzegu Odry, na tyłach Piasku i Biblioteki Uniwersyteckiej, w sąsiedztwie Ostrowa Tumskiego.
O scenie letniej na Pergoli w Parku Szczytnickim, obok Hali, pani dyrektor marzyła już od dawna. Raz już, w 1998 roku w ramach wiosennej edycji festiwalu Wratislavia Cantans, Pergola zagrała jako scena na wolnym powietrzu: wystawiono tu „Jezioro łabędzie” (wystąpili tancerze z Teatru im. Musorgskiego w Petersburgu). Niestety w naszym klimacie trudno planować takie imprezy: do dziś pamiętam chłód i wilgoć, jakie nas przeszywały, choć był to czerwiec (tancerze mogli chociaż w przerwach schronić się do podgrzewanego namiotu).
Wczoraj przez cały dzień organizatorzy byli w strachu i w kontakcie z meteorologami. Na szczęście chmury przeszły obok. A ludzie tymczasem wędrowali do parku w nastrojach piknikowych. Baza gastronomiczna zresztą była dość imponująca: cała masa stoisk, dzięki którym można było się napić i najeść – kiełbasek, pierogów, a nawet wojskowej grochówki z kotła. Piwka też było dużo i niestety po przerwie zdarzało się, że po widowni obijali się podchmieleni widzowie.
A jak było? Widać, że reżyser Michał Znaniecki świetnie się bawił dostając do dyspozycji tak nietuzinkową przestrzeń. Koncepcja zresztą zmieniła się ponoć w ostatniej chwili i zamiast sceny-muszli, jaką początkowo zapowiadano, stanęło pośrodku niej coś w rodzaju odzwierciedlenia Pergoli i jeszcze trochę enigmatycznych kształtów, które odgrywały potem różne role. Scena była zbudowana pośrodku półkolistego stawu, wiodły do niej kładki, ale część wykonawców pluskała się w wodzie – staw jest płytki. Nad wodą stanęły wojskowe namioty, a całe arkady naokoło również grały efektami świetlnymi i projekcjami.
To był dobry pomysł, żeby pierwszym tu przedstawieniem było coś w sumie błahego, jeśli chodzi o temat, melodyjnego i pogodnego. W przyszłym roku ma być „Otello” i to już będzie całkiem inna sprawa. Z „Napojem miłosnym” był o tyle kłopot, że jest to w gruncie rzeczy bardzo kameralna opera z ledwie kilkoma bohaterami. Reżyser wybrnął w ten sposób, że nabudował wokół bohaterów tła i grupy ludzkie: Adinie towarzyszą nimfy, Nemorinowi – rybacy, kapitanowi Belcore – jego wojsko, a szarlatan Dulcamara, który „przylatuje” balonem (nie przylatuje naprawdę, tylko w odpowiednim momencie wychodzi z ukrycia, a balon jest ciągnięty przez niewidoczny samochód), jest współczesnym specem od wizerunku i od wciskania ludziom pseudorecept na wszystko, a towarzyszą mu asystenci. Z zetknięcia tych grup wychodzą dodatkowe konteksty. Wszystko jest bardzo efektowne i zgrabnie zrobione. No i śpiewacy – duży atut. Kilkoro sprowadzono z zagranicy. Szczególnie atrakcyjny był tenor (Nemorino) – Amerykanin Gregory Turay.
A przyroda też robiła swoje. Podczas uwertury, kiedy jeszcze było jasno, śpiewały ptaszki (słowiki? kosy? trudno powiedzieć, bo orkiestra trochę jednak zagłuszała). Pod koniec, w ciemnościach, kiedy Nemorino śpiewał słynną arię „Una furtiva lagrima”, żaby tak się rozrechotały, że stworzyły dodatkowy kontrapunkt 😀 Dobrze, że u nas nie śpiewają cykady. Też widziałam taką kiedyś z bliska na wakacjach na Krecie, kiedy bez stopperów w uszach nie dawało się zasnąć. Ale jak się nam klimat wciąż tak będzie ocieplał, to kto wie, czy te potwory do nas nie zmigrują 😉
NELA: ciekawa jestem wrażeń ze spektaklu! Alicja: wg słownika Stanisławskiego finch to zięba, zresztą zięby i piecuszki świergolą podobnie, tylko z trochę innym ozdobnikiem na zakończenie frazy 😉 Witold: na pierwszej próbie Contraponto tak właśnie było, z czasem nauczyliśmy się trzymać przy wykonaniu minę Bustera Keatona 😀
Komentarze
Na szczęście pogoda dopisała, było ciepło i łagodnie. Wrażenia wzrokowe górowały nad dżwiękiem, co zresztą w takich warunkach zrozumiałe.
Atmosera pikniku przeważała i nie jest to z mojej strony zarzut, bo było świetnie. Bawiliśmy się doskonale, choć bez piwka, które do opery nijak mi nie pasuje. Nawet akustyka była niezła.
Jak zupełne nieszczęście wspominam Trubadura w Hali Ludowej, w ubiegłym roku, zimą. Hala nie daje się skutecznie ogrzać, więc widownia siedziała na składanych, plastikowych krzesełkach w płaszczach i kurtkach. Na dodatek nagłośnienie było tak fatalne, że głos dobiegał nie z tej strony, gdzie widziało się śpiewaka, więc o innych wrażeniach, szkoda mówić. Przysięgłam sobie, że do Hali na tego typu imprezę nie pójdę już nigdy więcej!!! 😡
Dla mnie wyjście do opery, to święto. Ostatnio w gmachu opery widziałam Nabucco – pięknie wystawiony spektakl. Dyrygowała p. Ewa Michnik. Nasza opera po rekordowo długim remoncie prezentuje się wspaniale i można tam czuć się tak, jak powinien czuć się ktoś, kto kocha operową muzykę, piękne głosy, dekoracje i cały ten sztafarz towarzyszący. Pod tym względem jestem snobką i nie kryję tego.
Swój snobizm – jakże pięknie obnosili tacy, jak Jerzy Waldorff czy Bogusław Kaczyński, to ja swój malutki także.
A swoją drogą… Ewa Michnik, to osoba godna najwyższego uznania.
Przyjęta we Wrocławiu z wyrażną wrogością środowiska, przetrwała wszelkie opory, pokonała przeszkody i osiągnęła prawdziwy sukces.
Teraz Wrocław jest z niej dumny.
Wrocław to piękne miasto …. lubię tam być 🙂 … i te urocze mosty i mosteczki …. kiedyś zrobię wycieczkę tylko po to by je wszyskie przejść .. 🙂
Jolinku… No to się nachodzisz!:-)
Tych mostów i mosteczków jest blisko setka 😡 Jednak naprawdę warto pochodzić, bo niektóre są przecudnej urody, choć są takie, które sporo straciły, jak np most Osobowicki, który miał kiedyś piękne baszty z kamiennymi ławeczkami, ale niestety, przodkowie obecnych wrocławian, a i co niektórzy jeszcze żyjący bezcześcili je tak skutecznie, że zostały one rozebrane. Za to piękny bulwar od Uniwersytetu do Wyspy Piaskowej i dalej pięknie odrestaurowany, a właściowie zbudowany na nowo po powodzi wprost zaprasza do spaceru i podziwiania, bo także kompleks historycznej zabudowy – uniwersytet i Ossolineum – istna perełka. Mamy szczęście do prezydentów.
R. Dutkiewicz ponadto bywa na wszystkich, ciekawszych koncertach i imprezach muzycznych. To o nim bardzo dobrze świadczy. 🙂 :>
NELA dlatego jest potrzebna osobna wycieczka by sprostać zadaniu ….
a we Wrocławiu miałam szczęście być kilka razy i widziałam jak pieknieje … widać, że z głową pracują gospodarze miasta …
kolega mi opowiadał jak po powodzi trzeba było rynek odbudować i ówczesny prezydent wezwał tych od gazu, od energii i telekomunikacji i twardo im postawił warunki … panowie teraz robicie wszystkie podziemne roboty bo ja was nie wpuszcze na ten rynek po remoncie przez długie lata …. i panowie się dogadali i zrobili jak trzeba … 🙂
pozdrawiam i miłej niedzieli… 🙂
Nigdy nie byłam we Wrocławiu 😥 Przejeżdżałam ino.
A propos elegancji w teatrze. Przeżyłam ciężkie chwile w operze w Lipsku. Byłam tam na targach w zamierzchłych czasach, chyba była zima lub późna jesień, bo byłam w obrzydliwych butach kozakach, które za spore pieniądze spaskudzili mi po znajomości w jakimś wojskowym zakładzie. Wyglądały jak gumiaki o parę numerów za duże, tyle że skórzane. I tam, na tych targach, niespodziewanie dostaliśmy zaproszenie na spektakl baletowy (chyba „Giselle”) i przyjęcie do ambasady francuskiej (?)
Nie miałam innych butów, więc wystąpiłam w swoich walonkach.
Na tym przedstawieniu WSZYSCY byli w strojach wieczorowych, panie w długich sukniach, a ja w wełnianej garsonce i „kaloszach”. Dumnie dźwigałam ciężar, udając, że nie zauważam zdziwionych spojrzeń. W ambasadzie było mi już wszystko jedno.
Z tej złości pod koniec pobytu w Lipsku kupiłam sobie za 400 marek hiszpańskie buty na 12 cm obcasie i takąż torebkę w pięknym łososiowym kolorze. Wydałam majątek, bo przydział państwowy marek wynosił wtedy chyba 100 marek.
Musiałam się później nauczyć chodzić na tych szczudłach, ale służyły mi wiele lat i były naprawdę eleganckie i WYGODNE!
Na marginesie tylko dodam, że pani w sklepie z butami (taki ichniejszy Pewex) nie chciała mi ich podać, bo była przekonana, że ich nie kupię. Tłumaczyła mi, że są drogie i nie ma co przymierzać. Decyzję podjęłam trochę na złość tej pani, ale co tam. 😀
Do Pani Dorotecki:
Ten dodatkowy akompaniament niewątpliwie był bardzo na miejscu i dodał wiele uroku przedsięwzięciu.
Wyczekaliśmu się na Panią. Nikt nie chciał nas ocenzurować? 😆
Pozdrawiam wszystkich, dobrego dnia życzę. 🙂
No widać nikt nie chciał 🙁 Napisałam maila do koleżanki, ale widać nie miała czasu… Popytam kolegów, może jest jakiś program, który kasuje te spamy? Obecna sytuacja się za bardzo nie sprawdza, bo ja jestem przecież osobą jeżdżącą i nie wszędzie ciągnę ze sobą moje pudełko. Trzeba pomyśleć.
mt7: śliczna historyjka operowa, ale jeszcze piękniejsza ta spod poprzedniego wpisu 🙂
Żebyście wiedzieli, o czym z Witoldem rozmawiamy ostatnio, wrzucam linkę, którą właśnie znalazłam: http://www.rr.stnet.pl/MP3.htm
Tam trzeba nakliknąć na Contraponto bestiale.
Wykonanie amatorskie, ale wszystko słychać, co trzeba 😉
Ja znalazłam krótki filmik:
http://www.youtube.com/watch?v=pzTnQ_kmT1U&mode=related&search=
jest jeszcze kilka śmiesznych.
To pewnie kawałek scenicznego wykonania komedii madrygałowej, której fragmentem jest Contraponto. Świetne, tylko kociska nie wyśpiewują swojej melodii 😀
Do Wrocławia mam daleko, na operze za bardzo się nie znam, i o czym ja biedny będę pisał? 🙁 … 😀
To może o tych spamach. Programu, który by spamy kasował to nie ma, ale są specjalne pułapki, które spamu nie wpuszczają. Wyświetla sie wtedy dodatkowe pole w formularzu, w które trzeba wpisać odpowiedni kod. ten kod to może byc jakieś słowo (wyświetlane obok na obrazku) albo jakaś liczba (która trzeba wyliczyć jako sumę dwóch podanych obok). Ta pułapka z liczbami jest zainstalowana na blogu Niedowiary, tam jednak część botów jakoś ją obchodzi i niektóre spamy wpadają. Mam ją też zainstalowana u siebie i jak na razie działa bezbłędnie – z tym że ja dla botów nie jestem jakimś szczególnie pożądanym celem 🙂 . Do wordpressa jest tych wtyczek całkiem sporo, więc coś skutecznego na pewno by się znaszło. Dotyczy to jednak tylko wpisów robionych przez spamerskie automaty, bo jesli ktos się uprze zaspamować ręcznie, to pułapka go nie powstrzyma.
Wordpress ma jeszcze mechanizm filtracji na podstawie słów kluczowych: gdy takie słowo wychwyci, wysyła wpis do poczekalni. I jest jeszcze system Akismet, który działa w oparciu o zewnętrzną bazę danych. Ze skutecznością bywa rozmaicie, a wszystkie spamy lądują w poczekalni i trzeba je przebierać, bo często zawieruszają się wśród nich wpisy legalne 🙂 .
Jak człowiek pojedzie do Wrocławia, Poznania, Gdańska czy nawet Jeleniej Góry, to widzi, jak nędznych gospodarzy ma zawsze Warszawa. Szkoda mi mojego miasta.
Bardzo Wam jestem wdzięczny szczególnie za wszystkie linki, odsłuchuję je i wtedy rzeczywiście można dyskutować o muzyce.
Pani Doroto! Wszystkiego najlepszego! I dla wszystkich blogowiczów również.
I wzajemnie, Panie Jacku… 😀
mt7 – Jak ty to robisz, że mrugasz? Jestem zafascynowana.
Niektore wyobrazenia maja bardzo twardy zywot. Bardzo dlugo sadzilem, ze Franz Liszt byl wegierskim kompozytorem. Pelno u niego tej wegierszczyzny. Przed kilku tygodniami otrzymalem zapytanie czy nie zechcialbym nabyc, droga kupna naturalnie, karty wstepu na otwarcie Domu Liszta w Raiding. Liszta lubie, mieli dawac koncert fortepianowy, tez lubie. Zamowilem i zaczalem szukac gdzie jest ten Raiding. Wzialem mape wegierska, spis miejscowosci, niema. Wzialem Encyklopedie Brockhausa a tu stoi jak byk, cytuje: Fanz von (od 1859) wegierski kompozytor i pianista urodzony w Raiding ( Burgenlandia ) 22.10.1811. No i zrobilo sie wszystko jasne. Raiding to zupelnie kolo mnie. Tyle tylko, ze on nie byl Wegrem ani Austriakiem tylko po prostu Burgenlandczykiem. Blyskawicznie przeprowadzilem lustracje dostepnych mi zrodel z ktorych wyniklo ze on z Fryderykiem Chopinem, w Paryzu ubiegali sie, ponoc skutecznie, o wzgledy jednej Pani Potockiej. Podobno w jednym z utworow Chopina jest nawet pamiatka wspolnej nocy upojnej w postaci pieciokrotnago uderzenia w ten sam klawisz. Moze to tylko plotka.
Koncert muzyki Liszta byl wspanialy. Ot, takie swieto ludowe dla wloscian i prominencji ktora zwalila z calego swiata. A Dom Kultury pozostal na wieczna rzeczy pamiatke.
Podobnie jak Hoko nie mam za bardzo o czym pisać w tym odcinku, to może o mostach zakorzenionych we wrocławskich głowach.
Kilka lat temu, czekając aż na pieszym przejściu granicznym na Ukraine, do naszej małej grupy z Zabrza dołączyła inna mała grupa studentów z Wrocławia. Wspólna przygoda „na kordonie” zaowocowała wspólnymi przygodami we Lwowie, który piekny, otwarty i tani, ale bez rzek i mostów. Oj nachodziliśmy się, nachodzili, żeby choć cokolwiek wiszącego o nad wodą dla wrocławskiej braci znaleźć… I na rozjezdnym jakie wspomnienia? Lwów, fantastyczne miasto, ale żadnych mostów tam nie ma 🙂
Nelu, zajrzyj tu:
http://alicja.homelinux.com/news/Galeria_Budy/samouczek.html
To są kufy, które działają na stronach Polityki.
Hej 😀
Tylko musi być odstęp między tekstemi i kufą; nie można też zaczynać od kufy.
http://www.youtube.com/watch?v=bHfiIeIqQkk
to taki maly fragmencik z przedstawienia w operze Wiedenskiej. Na balkonie Anna Netrebko. Jak widac i tu scena zostala zapelniona statystami. Rolando Villazon – takich tenorow chce ogladac (i sluchac) swiat!
Pani Dorota o jednej imprezie muzycznej w plenerze, ja o drugiej napiszę.
Opole – Superjedynki i Kabareton.
Dostałem zaproszenie dla siebie wraz z osobą towarzyszącą i pojechaliśmy.
Bilet mi ufundowano ‚a 110 zł sztuka, w dobrym, centralnym miejscu widowni. Przed koncertem mieliśmy atrakcje i po koncercie nocleg z atrakcjami następnego dnia – amfitrion się spisał i to uratowało naszą eskapadę.
Sam koncert Superjedynek – chyba nie ma o czym mówić, w mojej ocenie mieszanina pretensjonalności z kiczem, z uwagą, że telewizja kłamie, co niby wiedziałem, ale naocznie się przekonałem jak to działa. Kabareton – cóż, spuśćmy litościwie zasłonę milczenia….
Skupię się na stronie organizacyjnej i „zapleczu”.
Pierwszy raz byłem na tej imprezie (KFPP w Opolu).
Już w drodze do amfiteatru zaciekawiło mnie, co w torbach niosą widzowie, okazało się, że to duże to koce. Na pytanie po co, odpowiadali – zobaczysz….Pogoda dopisała, w koce nie trzeba było się owijać, na złożonych kocach się siedzi….Jedyne, co zapamiętam na zawsze z tego koncertu to ból tyłka!
Tylko VIP-y siedzą na ławkach z oparciem, które też do wygodnych nie należą, natomiast reszta publiczności (tak komplementowanej na każdym festiwalu) cierpi straszliwe katusze na ławkach, które składają się z drewnianych szczebli, każdy na innej wysokości i do tego pochylonych najczęściej w kierunku sceny – to by tłumaczyło ten „ciąg” publiczności do sceny i częstego wstawania…
Festiwal organizuje TVP, właścicielem obiektu jest miasto – ten problem istnieje tylko w ciągu tych 3 dni, po czym wszyscy o tym zapominają…
Jak wspomniałem, bilety nie są tanie, możnaby oczekiwać, że adekwatne chociaż do poziomu prezentowanych produkcji – w historii pewnie tak bywało – i oferowanego komfortu – a gdzie tam!
Koncert nasz zaczął się o 20.20 i trwał do późnych godzin nocnych – my wyszliśmy zmaltretowani 20 min. po drugiej, on jeszcze trwał – zatem zdarzyć się może, że chcemy skorzystać z toalety – czeka nas niezłe wyzwanie! Nie dość, że kolejka sprawić może wielu kłopot z utrzymaniem dyscypliny trawiennej to po szczęśliwym osiągnieciu celu, czyli oblicza pana wpuszczającego do toalety, trzymającego wyciągniętą brudną łapę po naszą złotówkę, trafiamy do obskurnego pomieszczenia, pamiętającego pewnie premierę „Karuzel z Madonnami”…
Tyle godzin – jeść się zachce. Na koronie amfiteatru rozłożyły się (zapewne za niezłe opłaty) „szybkożarnie” golące szczęśliwych posiadaczy biletów bez namydlania…. Wszystkie brudne i z brudną obsługą – wyć się chce..!
W czasie koncertu wysiada mikrofon solistce: dyrygent z orkiestrą grają dalej, biedna solistka wykonuje rozpaczliwe gesty, orkiestra gra (transmisja live!), współprowadzący operujący z widowni leci na łeb na szyję i daje solistce swój mikrofon. W tym czasie odpowiedzialny za mikrofony stoi ca 4 m od solistki i nie wykonuje żadnego ruchu, obok siebie ma 2 sprawne….
Wchodzących wita informacja o zakazie używania komórek w czasie koncertu – oczywiście wszyscy dzwonią: Józeeeek! Widzisz mnie?! No tu, przy barierce!
Obowiązuje zakaz wnoszenia alkoholu – naokoło śmierdzi wódą….
Wokół tony śmieci i żadnego kosza na nie.
A dupa jak boli!
Te wszystkie okoliczności niczym byłyby, gdyby na scenie był spektakl, gdyby zapierało dech, jednym słowem: sztuka. Co było – większość pewnie widziała, szkoda gadać.
Piszę to stojąc – z szacunku dla Gospodyni oczywiście….. Mam nadzieję, że przy następnym wpisie, Gospodyni nie będzie mi żałować siedzenia. Tak w skrócie wygląda organizacja koncertów plenerowych w naszym pięknym kraju – publiczność jest potrzebna, owszem, ale wszystko wskazuje, że niezbyt pożądana…
Pozdrawiam
Zeenie!
Ja nie słucham ani nie oglądam Opola, ale zazwyczaj daję się namówić na dwa rodzaje koncertów: Kabareton i koncert wspomnieniowy. Teraz przed chwilą, po zakończeniu moich ulubionych „Kryminalnych zagadek Miami” postanowiłem przełączyć na Krajewskiego. Wprawdzie w moich młodych latach słuchanie Czerwonych Gitar i Trubadurów to był nieprawdopodobny obciach, no ale muzyka młodości i te rzeczy…
Zgasiłem po 4 piosenkach, dla mnie osobiście poziom był tak żenujący, że wstyd.
To jest moje zdanie i nikomu go nie narzucam.
Zeen: no i o ile lepiej chodzić do opery 😀
Oooooo! Opera jest dla du….. zdecydowanie przyjaźniejsza :))
http://www.youtube.com/watch?v=OYkzeU9G9TA
na pocieche dwa wspaniale glosy.
Nie jestem miłośnikiem opery. Doceniam głosy, kompozycje, czasem instrumentację (tzw. aranż), opera dla mnie to przede wszystkim okropny kicz! To zadęcie, te gesty, uniesienia w śpiewie, sztuczność….
Nie potępiam, czasem słucham pięknych arii, więcej czytam, czy czasem kto nie znalazł sposobu, by sprawić, że zniknie sztuczność, za(nadęcie), inscenizacja do bólu sztampowa. W operze jeszcze to, że ca 30% jej daje się słuchać, jest dla mnie nieznośne, reszta to „wata” muzyczna potrzebna do doprowadzenia do arii….
Nie każda konwencja mi odpowiada – i nie musi na szczęście.
Odpowiednikiem opery w literaturze jest Harlequin – tu kończę, bo widzę te wyszczerzone kły i liny z pętlą wyciągnięte w moją stronę….
Niech żyje tole…..!!! ra!…..n…….
zeen – ja się wystałam po kostki w błocie, przy barierce (bardzo dobre miejsce, bo było się czego trzymać) na Wyspie Piaskowej podczas koncertu Cesarii Evory. Pogoda się nad nami zlitowała i kiedy zaczynał się koncert, to przestało lać i można było bez parasola.
No, ale WARTO BYŁO!!! 😆
Cesaria naprawdę była warta bólu nóg. Poszłabym jeszcze raz i nie narzekałabym. Płyta, to już nie to.
Ciekawe, czy mi zamruga?
No to wyznam coś strasznego 😆 (niech i ja w tym momencie zamrugam)
Opera przez wiele, wiele lat mogła dla mnie kończyć się na Mozarcie (no, ewentualnie jeszcze Rossini, ale tylko fragmentami), a potem zacząć od Debussy’ego „Peleasa i Melizandy” i dalej. Cały środek mnie nieodparcie śmieszył, zwłaszcza belcanto i jego słodki absurd, to wieczne „andiamo, andiamo” stojąc w miejscu, to muzyczne umieranie przez pół godziny lub przez drugie pół wyśpiewywanie, jaki jestem szczęśliwy, te straszne tenory na rykowisku i wyfiokowane grube soprany grające młode dziewczęta.
Przyszedł jednak czas pracy w gazecie codziennej i siłą rzeczy musiałam przyzwyczaić się i polubić wszystko, co do mojej działki należy – żeby być w stanie ocenić. No i teraz jest inaczej. Ale nadal działa mój naturalny gust i np. wcześniejszy Verdi, przed „Otellem”, „Don Carlosem” i „Falstaffem”, które uważam za arcydzieła, to wciąż dla mnie kataryna. Recenzując operę oceniam jakość muzycznej i teatralnej roboty.
Tu muszę rozwinąć wypowiedź zeena i dodać, że cały dzisiejszy nurt „reżyserski” w operze wziął się właśnie z chęci przełamania tego kiczu, anachroniczności i sztampy. Niestety, reżyserzy-uwspółcześniacze nierzadko popadają w kicz jeszcze gorszy. Ale to już całkiem inna bajka. Bo są też tacy, którym się udaje. A więc można.
No i jeśli ktoś naprawdę pięknie śpiewa, to tworzy się całkiem inna jakość.
Dziękuję Szanownej Gospodyni.
O ile łatwiej teraz mi będzie żyć 😆
„E Lucevan le Stelle” (Tosca – Pucciniego)
http://www.youtube.com/watch?v=9nzyG_t9ijQ
Przez wiele lat wydawało mi się, że nie napisano piękniejszej arii, do dziś przechodzą mnie ciarki, kiedy słucham.
Opery powstawały w określonym czasie, w określonej konwencji. Zgadzam się, że może być nieodparcie śmieszna w swoim zadęciu i teatralności (pól godziny umierania), ale arie, które śpiewają są poruszające.
Zresztą, to trzeba chyba dać się zauroczyć.
Późniejsze realizacje telewizyjne oper w plenerze, w oryginalnych wnętrzach, czy filmy pokazały, że to mogą być autentycznie ciekawe spektakle.
I to by było na tyle, jak mawiał nieodżałowanej pamięci Profesor.
mt7, dzięki za ten link. No, Puccini to już co innego. Wiedział, że aria wystarczy krótka 😉 „E lucevan le stelle” to krzyk rozpaczy faceta w celi śmierci, który wie, że gwiazdy nadal będą świecić, wieczorna ziemia pachnieć, a on umrze. I nie rozwodzi się nad tym za długo, akurat tyle, ile trzeba, żeby słuchaczem wstrząsnąć.
No i jeśli śpiewa ją taka osobowość sceniczna jak Domingo… to istotnie ciarki przechodzą. Zresztą obok też wiele ciekawych przykładów – zwłaszcza niesamowite historyczne nagranie Franca Corellego.
Potts wygrał finał: 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=K_5W4t_CBzg&eurl=http%3A%2F%2Fwiadomosci%2Egazeta%2Epl%2Fwiadomosci%2F1%2C60935%2C4232223%2Ehtml
Po tym, jak stał się fenomenem internetowym, nie było wyjścia 😉
To tak jak swego czasu Chuck Norris czy w zeszłym roku fińska polka z japońskim obrazkiem. Jedno zjawisko opanowuje sieć i staje się przebojem. Tak objawia się potęga Internetu.
No i ciekawe, co dalej. Zaśpiewa przed królową, nagra płytę. Czy będzie pracował nad głosem (braki słychać – tym razem była cała aria i można było to usłyszeć, chyba że to była kwestia tremy), czy zacznie się bawić w Bocellego? Zobaczymy. Ja tam życzę mu jak najlepiej, przede wszystkim żeby poza silnym głosem miał silny charakter. Wtedy naprawdę zwycięży.
A dla mnie opere uratowal Franco Zefirelli. To znaczy – dopoki nie moglam sledzic tekstu w obcym jezyku, opera troche mnie nudzila. A nawet – z reka na sercu – calkiem sporo mnie nudzila. Bo moja wrazliwosc jest bardzoej na slowa, na wyrazy, na literature niz na dzwieki. Rodzice wiele razy usilowali mnie zachecic do opery – sami zawsze mieli roczny abonament d Metropolitan, ale jesli ktores z nich nie moglo akurat pojsc na przedstawienie, to dlugo musieli mnie namawiac. Pamietam, ze dalam sie namowic na Wozzka, tylko dlatego, ze znalam i lubilam ponura niemiecka sztuke Woyzek, na podstawie ktorej powstala opera. Myslalam, ze usne,
I nagle olsnienie, to byla Traviatta.W kinie, z napisami. Zaczekam, za przeproszeniem jak kogo, lkac w scenie kiedy ojciec Alfreda namawia Violette aby dala spokoj jego synowi, nastepna scena do rozelkania sie byla, kiedy Alfredo rzuca jej w twarz pieniadze, a potem juz do konca.
POszlam na film Zeffirellego drugi raz i trzeci i wtedy juz bylam w potoku lez przy pierwszych dzwiekach uwertury… Przepielnie zreszta zrobionej, bo film zaczyna sie wynoszeniem mebli z domu Violetty, jej mieszkanie jest likwidowane. A po mieszlaniu chodzi mlody pomocnik i oglda sprzety, lustra, portrety na scianach.
Przerwalo mi, wiec dokoncze.
Dzis znam Traviatte chyba na pamiec i ilekroc gdziekoilwiek – w sklepie, w radiu czy na ulicy w wykonaniu ulicznych artystow uslysze jej dzwieki, to przystaje i slucham.
POtem Franco nakrecil Carmen, wiec tez pobieglam, a teraz nikt mnie nie musi namawiac abym poszla do Royal Opera House. Tam na szczescie wyswietlane sa u gory napisy, wiec moge bez trudu sledzic tekst libretta w jezyku, ktory znam.
A jedna rzecz mi uciekla przed laty i do dzis nie moge odzalowac. To Kniaz Igor w inscenizachi Andreia Serbana, mojego najukochanszego rezysera wszechczasow. Niestety biletu wtedy (ze 20 lat temu) byly po 100 funtow i sadzilam, ze mnie na to nie stac. Nalezalo pojsc. Jego nowojorskie spektakle sa najwazniejszymi momentami teatru w moim zyciu.
Też nie mam o czym pisać. Koncerty mi się lokalnie skończyły. Z zaciekawieniem wypatruję informacji o tym, kto ma być nowym dyrektorem artystycznym NOSPR.
Co do Heleny i ratowania opery: dla mnie ‚operę’ uratował Mozart. Ta sztuka zupełnie do mnie nie docierała, aż sobie kiedyś nie posłuchałem „Cosi fan tutte” (pod Rattlem), śledząc jednocześnie w książeczce tłumaczenie treści. I wszystko nabrało znaczenia, przede wszystkim zaś zaiskrzyło się humorem (Despina!).
Teraz braki (bo jakoś z Opery Śląskiej nie jestem miłośnikiem, choć czasem wpadam zobaczyć co i jak zrobili) nadrabiam z DVD. Przez weekend było to połączenie „Schauspieldirektora” i „Bastien und Bastienne” Mozarta, wszystko z Teatrem Marionetek z Salzburga i Polką — Aleksandrą Zamojską w jednej z ról (chyba Pani Herz, vel Bastienne II). Pomysł realizatorów był taki, by ramach scen mówionych „Dyrektora” wybrać marionetki, a potem zrobić dodatkowy (to już sceny śpiewane) casting śpiewaczki do roli Bastienne. Potem „Bastien und Bastienne” zagrane przez marionetki i zakończenie „Dyrektorem”, konkretnie triem o tym, kto jest najlepszą śpiewaczką. Bardzo zabawne połączenie. I wielki kontrast z superprodukcją, bo spektakl skromny, odgrywany w teatrze lalkowym z kilkorgiem solistów (w ciemnych strojach, śpiewających z boku sceny).
Helena: to ja wręcz przeciwnie. Opery śpiewanej w języku, którego nie rozumiem, jeszcze dam radę wysłuchać, ale oper polskich to już tylko z karaoke 😉 albo z zagranicznymi wykonawcami, których trudno zrozumieć…
Hoko!
Błagam, wszystko, tylko nie źle o „Strasznym dworze”. Jest wspaniały.
Pani Doroto! Drodzy blogowicze!
Poruszając sprawę współczesnych inscenizacji operowych poruszyliście temat niezmiernie istotny. Jak wielkie ma prawo artysta zmieniania, dokonywania poprawek, narzucania własnej wizji – na ostatecznie skończonych i zamkniętych dziełach. Ludzie dzielą się – moim zdaniem – na „burzących”, którzy uważają, że kazdy ma prawo interpretować dzieło po swojemu, niekoniecznie zgodnie z ideą twórcy, i na „strażników skarbca kultury”, którzy na wszystkie te propozycje mają jedną odpowiedź; „Wara wam od naszych świętości, albo będzie zgodnie z kanonem, albo w ogóle nie będzie”.
To dotyczy bardzo wielu działów naszej kultury. Pamiętam awanturę o „Pieją kury, pieją” Grzegorza Ciechowskiego, jaką straszną pretensję mieli zwolennicy muzyki ludowej, że w ten (straszny dla nich) sposób została potraktowana zasłużona artystka spod Zamościa, że tak nie wolno. I w ten sposób skarbiec został zamknięty, nikt już tego nie słucha, a „strażnicy” siedzą i pilnują.
Ja na przykład zachwycony byłem filmem Baza Luhrmanna „Romeo i Julia”, znakomite aktorstwo, świeże spojrzenie, inna propozycja.
To samo dotyczy opery (czy operetki). Jeżeli chcemy dotrzeć, szczególnie do młodego widza, trzeba za wszelką cenę to unowocześnić. Dając przykład operetki, rekordy popularności budzą same najpiękniejsze fragmenty powiązane w całość (trzeba przyznać obiektywnie, że wielokrotnie bez ładu i składu). Ale to da młodzieży pierwszy kontakt, może poczują tę muzykę, to później sięgną po trudniejszą. Dlaczego „Bolero” jest najsłynniejszym utworem muzyki poważnej świata (gdyby głosowały całe społeczeństwa, a nie tylko jej wielbiciele)? Bo grana jest również w Jarocinie.
Podsumowując – moim zdaniem winny być wykonywane dzieła w stylu „kanonicznym”, dla specjalistów i melomanów, ale powinno sie również zezwolić na znaczne nawet odstępstwa od kanonów, aby dzieła uwspółcześnić i spróbować nimi zainteresować młode pokolenia.
Bo inaczej skończymy jak z polską muzyką ludową. „Strażnicy kanonu” siedzą i pilnują, siedzą i pilnują, siedzą i pilnują, siedzą i pilnują…
PAK,
codziennie przechodzę koło siedziby NOSPR-u (choć bardziej rzuca się w oczy Teatr Korez i galerie GCK), to mogę sprawdzać, czy coś nie drgnęło i się nie zaanonsowało. Mogę jednak zaświadczyć na własne uszy, że muzycy ćwiczą 🙂
Artysta ma prawo zrobić tak, jak mu się widzi, a odbiorca ma prawo psioczyć 😀
Nie cierpię Bolera…
Nelu, Jolinku:
trawestując lajt motive z przeboju Tonny Benneta: I left my heart in ….
WROCŁAW. Byłem tam, żyłem tylko 5 lat. Zgubiłem serce na zawsze.
Ja nie rozumiem: jak można o strasznym dworze mówić, że jest wspaniały, skoro jest straszny. Wprowadzanie takiego zamętu w głowach młodzieży ani chybi skończy się degrengoladą i upadkiem. Młodzieży trzeba mówić: straszny to straszny a wspaniały to wspaniały. Na szczęście mamy ministra od edukacji, który przywraca znaczenia słowom.
No i to proponowanie młodzieży pierwszego kontaktu w operetce, miejsce niby dobre, ale dlaczego nic o zabezpieczeniu? A wiadomo, że zdarza się, iż pierwszy kontakt może być zarazem ostatnim…..
No tak, ale jak na dworze jest strasznie, to trzeba się schować choćby do operetki….
Ja nie wiem, czy Gospodyni nie powinna wpisu Torlina usunąć: on chce zezwalać na znaczne odstępstwa! Tylko dzięku czujności Rzcznika Praw Dziecka udało się wyłapać jedno z najstraszniejszych odstępstw: zestawienie fioletowego stroju z czerwoną torebką, widać, że w sieci ciągle grasują propagatorzy odstępstw i wprowadzają zamęt w szeregach internautów, z których wielu może okazać się młodzieżą!
Torlinie:
bawią mnie przeróbki, takie jak choćby „La finta giardiniera” Mozarta z Salzburga (2006), gdzie za ogród służy współczesny „sklep ogrodniczy”, czy „Platee” Rameau pod Minowskim. Ale nie każdy eksperyment z przeniesieniem opery w inne realia, dopisaniem (i wycięciem…) podtekstów jest udany.
Myślę, że z inscenizacjami jest jak z muzyką: są dobre i złe; i to ważniejszy podział od podziału gatunkowego.
http://www.youtube.com/watch?v=FCOVlLFPzVA&mode=related&search=
mt7, to dla ciebie, moja ulubiona aria z „Lucji z Lammermoor”. Donizetti przejal tzw. canto popolaresco od Belliniego i na motywach neapolitanskich melodii ludowych stworzyl niezapomniane hity belcanta, ktorych moge sluchac godzinami.
Moje pierwsze spotkanie z opera, to byla szkolna wycieczka do Opery poznanskiej na „Don Carlosa”, albo „Don Giovanni”, nie pamietam, cala klasa przespala przedstawienie. O ile wiem, spal kazdy z osobna 🙂 Drugi kontakt nastapil w Kijowie. W sprzedazy wiazanej aby kupic bilety na Magomajewa (kto go pamieta?) trzeba bylo nabyc bilet do opery. Dawali „Rigoletto”. Tu juz bylo lepiej. „La donna e mobile” wpadala w ucho, a w antrakcie byly kanapki z kawiorem. Byl rok 1970. Bakcyl zostal polkniety. Dzialal powoli, ale skutecznie. Dzis z przyjemnoscia slucham dobrych glosow w dobrych produkcjach, a nowoczesne metody wizualizacji libretta wplywaja na odbior dziela nieslychanie. Mysle, ze do opery trzeba dojrzec emocjonalnie, co sie zdarza w roznym wieku, albo i nie 🙂
Ja jak bym musiała sie gdzieś przeprowadzic teraz to do Wrocławia … lub na wieś … ale Wrocław lepszy mi sie wydaje po latach miastowego życia …
Ja zaczynałam zwyczajnie od „Halki” a i „Straszny dwór” nie był dla mnie taki straszny :))) …. lubię chodzić na balet (nie mylić z „baletami” bo tego nie lubiłam nigdy:) … ) …. tak zwyczajnie napiszę, że zchwycam się i zasłucham w dobrym wykonaniu dobrych arii z różnych oper i różnych kompozytorów … Jedynie kompozycje Pędereckiego jakoś mi nie pasują i tego rodzaju muzyka … (starałam się zrozumieć ale ni czorta … )
miłego tygodnia for all … 🙂
Cholera z tym komputerem. Raz wcina, raz wysyla jak glupi to samo kilka razy. Glupi komputer czy operator komputera kompletny niewyksztalciuch. Wkurzylo mnie dzisiaj i postanowilem inaczej przygotowywac wpisy. Po prostu pisze w normalnym edytorze a potem gotowa faile kopiuje do blogu. Mam wtedy automatycznie kopie na wieczna rzeczy pamiatkiem. Poza tym moge naprzykrzac sie kilku blogom. Na przyklad u Pana Adamczewskiego i Pani Szwarcman, jezeli tematyka dotycza roznych powiazanych ze soba dziedzin. Podaje przyklad.
Jest to historia o sniadaniach Mistrza fortepianu Vladimira Horowitza. Przed kilku laty bawil w Wiedniu w czasie gdy kompletowalem dostawy dla Hotelu Sacher. Ta nazwa jest niewatpliwie znana w obydwu blogach. W muzycznym bo Maestro, a kulinarnym bo torty Sacher. Nagle telefon do mojego szefa. Mistrz Horowitz bedzie jutro sniadal w hotelu. Na sniadanie w owym czasie podawano Mu banana i filizanke kawy. Z kawa nie bylo klopotow, wiadomo Hotel Sacher. Klopot byl z bananem. Banan jeko rzecz nie jest niczym nadzwyczajnym ale dla Mistrza, no prosze. Dlaczego wybor padl na nasza firme ktora byla hurtownikiem do dzisiaj pozostanie tajemnica. Dlaczego palec szefa spoczal na mnie jeszcze bardziej zagadkowe. Chyba dlatego, ze ja kompletowalem i wysylalem do hotelu Sacher dostawy. Ale dla samego Mistrza. Czulem swoja zyciowa szanse. Poszedlem do kierownika dzialu warzywa i owoce z prosba o wybranie 5 sztuk bananow, dla mojej zony. A to co innego. Beda najlepsze jakie stoja do dyspozycji powiedzial. I byly. Zapakowane w mala piekna skrzyneczke a do tego malutki bukiecik fiolkow. Wygladalo wspaniale. Pojechalem osobiscie do srodmiesci. Zaparkowalem przed hotelem, natychmiast skoczyli z protestem portierzy. Oddalem klucze od samochodu i powiedzialem, ze przywiozlem sniadanie dla Mistrza. A to co innego, powiedzieli. Samochod, miedzy nami, nie byl godzien parkingu hotelu Sacher. Szef kuchni przyjal mnie osobiscie. Nigdy przedtem nie znizyl sie tak bardzo. Rozumiecie jednak, sniadanie dla Mistrza. Poczekaj mowi, dali kawe ale bez tortu. Czekalem caly w nerwach a tu wraca szef i mowi, ze Mistrz byl bardzo zadowolony. Sam zdejmowal skorke, a pod spodem ani plamki a znakomicie dojrzale. Banany byly idealne w smaku. On Mistrz, byl poza tym wspanialym czlowiekiem a takie drobiazgi jak smak banana pewnie go nie interesowaly. Szef kuchni dal mi koperte a w niej dwa bilet do Zlotej Sali Towarzystwa Muzycznego, mnie znana sala z innych koncertow na ktore chodzilismy raz w miesiacu. Ale tym razem bylem jako sniadaniodawca dla mistrzy Horowitza.
Koncert byl wspanialy grany prawie jak dla mnie osobiscie.
Pan Lulek
Chyba rozumiecie, ze temat kapania dam w szampanie musi czekac na lepsze czasy
Uwaga wielbiciele muzyki Karlheinza Stockhausena i milosnicy koncertow ekstremalnych.Wczoraj odbyla sie na lotnisku(raczej nad) w Brunszwiku prapremiera „Kwartetu smyczkowego w czterech wznoszacych sie helikopterach”.Muzycy w smiglowcach byli polaczeni droga radiowa z dyrygentem koordynatorem na ziemi,a publicznosc sluchala i ogladala ten wystep na telebimach w hangarze lotniczym.Konzert trwal ok.25 min.Sluchacze i widzowie byli zachwyceni.
P.S.Pani Doroto,czy to tylko przypadek,ze piszac o swoich ulubionych tworcach operowych ani slowa nie napisala Pani o takim gigancie jak Ryszard Wagner.
Paku!Nie dziwie sie,ze zwrociles na te opere uwage.”Cosi fan tutte” jest opera,ktora jest przede wszystkim niejednoznaczna moralnie.Co tu mowic?Dziewczyny zdradzaja swoich chlopakow i wszystko konczy sie co prawda happy endem ale jest to troche gorzkie.
To nie przypadek,ze Marek Seweryn chcialby wlasnie te opere wyrezyserowac.
Moi Drodzy,
zacznę od końca.
„Kwartet helikopterowy” Stockhausena był już wykonywany. Byłam nawet świadkiem takiego wykonania parę lat temu w Salzburgu. Było bardzo zabawnie, może kiedyś o tym więcej napiszę.
Wagner? Cóż, mam wobec niego uczucia ambiwalentne. Warsztat podziwiam, jako człowieka nie poważam. Też się w tej chwili nie będę nad tym rozwodzić, też przekładam na inną okazję.
Pan Lulek: historia tak piękna, że aż trudno uwierzyć! Może kiedyś zbierzemy (wspólnie z Panem Piotrem) historie Pana Lulka? A może też uzbiera się niedługo zbiór miniatur satyrycznych „wrednego zeena”… 😀
„Łucja z Lammermoor”… ścisnęło mnie w gardle. Bo ja mam jeszcze jedną sprawę z operą. Moja Mama miała mezzosopran koloraturowy, głos niezbyt mocny, ale o pięknej barwie. Kariery nie zrobiła – los nie pozwolił. Ale czasem w domu podśpiewywała. M.in. fragmenty tej arii Łucji, arię Cherubina („Voi che sapete”), arię Rozyny z „Cyrulika”. Mam do tych utworów stosunek szczególny… Wtedy, w dzieciństwie, trochę się zżymałam na teatralność i – jak to wówczas odbierałam – sztuczność takiego śpiewania, zwłaszcza kiedy Mama mawiała, że „głos ludzki to najpiękniejszy instrument”. I cóż, po latach się zgodziłam…
Myślę, że reżyserskie eksperymenty z operą także wymagają osobnego wpisu. W kolejnym chciałam zmienić temat. Pewnie zaraz go napiszę.
I na koniec dobra wiadomość: ustaliliśmy dziś w redakcji, że przechodzimy na system taki, jaki jest u Pana Piotra i Owczarka: komentarze bywalców blogu wchodzą automatycznie, a my wpuszczamy nowych (zapraszam, zapraszam! 😀 ) i pilnujemy spamów.
Pozdrawiam Wszystkich!
Do Passpartout:
Dzięki. 🙂
Ja jestem emocjonalna kobita. Na Rigoletto (nie wiem, jak odmienić) płakałam jak bóbr. Dlaczego się tak mówi, czy bobry płaczą?
Magomajewa pamiętam, a jakże, nawet mi się nriawiłsja. 🙂
Panie Lulek, Pan to miałeś bujne życie, niczym Helena prawie. 😀
Do Pani Dorotecki:
”I na koniec dobra wiadomość: ustaliliśmy dziś w redakcji, że przechodzimy na system taki, jaki jest u Pana Piotra i Owczarka: komentarze bywalców blogu wchodzą automatycznie” HURA, HURA, HURA!
Jeżeli powie mi Pani dzisiaj, że dalej nie ma moich płytek, to ja nie będę głośno mówić, co myślę o redakcji Polityki, czy biurze, czy kim tam jeszcze.
Myślę, że mogłabym wysłać jeszcze raz na podany przez Panią adres. Mój adres emailowy jest u Alicji w kontaktach.
Mogłabym go, oczywiście, tu ujawnić, ale wszyscy są tacy tajemniczy, to ja też. A co? 😀
I ja i ja pamiętam Muslima Magomajewa! Ale ja pamiętam jeszcze Beniamino Gigli i Tino Rossi – nie odmieniam, bo byłoby dziwnie. Pamiętam też głośne nieporozumienia pomiędzy Marią Callas a Renatą Tebaldi!
Słuchałam też Enrico Caruso na patefonie mego taty, nakręcanym korbką. Ma on otwierane od frontu drzwiczki, za nimi pięknie wykrojoną w esy floresy osłonę, za nią głośnik. Misterna membrana i talerz kryty zielonym suknem. Prędkość płynnie regulowana. Niestety płyt już się na nim słuchać nie da, bo igły tępe, a płyty zdarte, ale patefon stoi w domu mego młodszego brata,
Obudowa – orzech politurowany.
Rety, ja chyba jestem stara!
Rety, ja chyba jestem stara!
I ja też! I ja też! 😀
Czas na kapiel w szampanie!
Ojciec moj, poza wielka liczba wad z ktorych byl nieslychanie dumny posiadal jedna zalete, mianowicie nie pozostawial zadnego mojego pytania bez odpowiedzi. Poza tym nie bylo pytan niestosownych ani zbyt trudnych. Jesli bylo trzeba konsultowal u znajomych albo zaglebial sie w dostepnej literaturze. Mieszkalismy wtedy na Sluzewcu kolo Panstwowych Torow Wyscigow Konnych, to byl calkiem inny Sluzewiec anizeli dzisiaj i nie nazywal sie Przemyslowy. Trenowalem wtedy skoki do wody w Akademii Wychowania Fizycznego na Bielanach. Pomiedzy tymi punktami jezdzil tramwaj linii ” 15 „. Jechal dokladnie jedna godzine i 15 minut. Trzy razy w tygodniu bylo skakanie do wody. Poniewaz treningi odbywaly sie wieczorem mialem w obydwie strony miejsce siedzace ktorego nikomu nie musialem odstepowac. Do torby sportowej zawsze zabieralek ksiazki. Te z lektura obowiazkowa i te dodatkowe. Wtedy nauczylem sie czytac w jezyku rosyjskim i angielskim. Moich nauczyciel zawsze dziwilo, ze jestem taki oczytany. Elektronicznych bajerow wtedy nie bylo.
Pewnego razu wyczytalem, ze carscy oficerowie kapali damy w szampanie. Polknalem pigulke, az nagle dowiedzialem sie od przyjeciolki ojca, ktora uczyla mnie dobrych manier, ze szampana nalezy pic w schlodzonym stanie. Pokazala mi nawet wiaderko do ktorego wkladano butelki. Kawior podawac tez nalezalo schlodzony w krysztalowym szkle, otoczony salaterka z kostkami lodu. Wrocilem do lektury. Pisalo jak wol. Oficerowie carscy kapali damy roznej proweniencji w szampanie. Do tych uciech bywali zapraszani zaprzyjaznieni cywile. Przemoglem sie i pewnego razu zapytalem ojca, czy kapal damy w szampanie. Nie, krotka odpowiedz. Dlaczego. Po pierwsze, na to bylem zbyt mlody, po drugie, wtedy juz nie bywalo szampana, po trzecie, z calej rodzina uratowalem sie tylko ja i babcia Myszkiewicz. Szkoda mowie. Skad ci przyszlo to pytanie do glowy zapytal po kilku dniach. Wyczytalem, psiakrew zapomnialem teraz u kogo. Ojciec byl uparty, pytanie chodzilo mu po glowie.
Po kilku dniach mial lepszy humor i powiedzial, ze owszem slyszal od swojego ojca ktory byl oficerem, ze kapano damy w szampanie. Do tego celu najlepszy byl Hotel Astoria w Saint Petersburgu, ktory znajduje sie niedaleko Newskiego Prospektu w poblizu Admiralicji i Isakijewskiego Soboru. Odbywalo to sie w nastepujacy sposob. Wynajmowano apartament posiadajacy duza lazienke z wanna. W spotkaniu bralo udzial kilku panow i jedna pani. Pani byla odziana w stosowny peniuar, panowie w mundurach lub frakach. Do wanny sluzba nalewala goraca wode. Tak goraca, ze nie mozna bylo do niej wejsc. Jeden z panow otwierl pierwsza butelke szampana i wlewal do wody. Pani sprawdzala paluszkiem od stopki temperature kapiel. Jako zasada, kapiel byla zbyt goraca. Startowal nastepny pan i tak dalej i tak dalej. Runde trzeba bylo czasami powtarzac az w ktoryms momencie, pani meldowala, ze woda na temperature odpowiednia, co oznaczalo, ze wybor padl na ostatniego szampanodawce, Bywalo, ze trzeba bylo dolac goracej woda, bo akurat trafilo na nieodpowiedniego dolewacza. Kiedy pani stwierdzila, ze temperatura kapieli jest odpowiedni, zrzucala peniuar i wstepowala do wanny. Na placu boju pozostawal ostatni dolewacz. Pozostali panowie wycofywali sie do salonu na cygaro i kieliszek szampana. Wybraniec pomagal damie w kapieli z mozliwoscia dalszej konsumpcji w przyleglej do lazienki sypialni.
Jak widzicie, wedlug cytowanej przez ojca opowiesci dziadka, procedura byla stosunkowo prosta, Konczyla sie wspolna kolacja na ktorej brylowala juz wykapana dama, nie w peniuarze tylko w wieczornej toalecie.
Lubie te proste zycie. Bylem w Hotelu Astoria, damy jeszcze nie kapalem.
Pan Lulek
Panie Lulku, życie przed Panem. Do dzieła! 🙂