Donizetti wśród żab

Wrocław (to również dla mnie jedno z najulubieńszych w Polsce miast) rozsmakował się już w operowych superprodukcjach. Kiedy jadę tramwajem w stronę Hali Ludowej (Hali Stulecia), już rozpoznaję, kto również wybiera się na spektakl. Zresztą to czasem bardzo łatwe, bo jeśli jest to grupka ludzi, to zwykle rozmawiają na ten temat, wspominają poprzednie superprodukcje, spekulują, jak będzie tym razem. Jest w tym pewien posmak sensacji, może trochę nawet snobizmu, ale bardzo sympatycznego. Wrocław jest dlatego taki fajny, że wrocławianie są ludźmi otwartymi. Dlatego pani dyrektor Ewie Michnik udają się tu wszelkie nietuzinkowe projekty, które są jej specjalnością. Najbardziej rozbuchanym jak dotąd plenerowym przedsięwzięciem była „Gioconda” Amilcare Ponchiellego, wystawiona na okręcie na brzegu Odry, na tyłach Piasku i Biblioteki Uniwersyteckiej, w sąsiedztwie Ostrowa Tumskiego.
O scenie letniej na Pergoli w Parku Szczytnickim, obok Hali, pani dyrektor marzyła już od dawna. Raz już, w 1998 roku w ramach wiosennej edycji festiwalu Wratislavia Cantans, Pergola zagrała jako scena na wolnym powietrzu: wystawiono tu „Jezioro łabędzie” (wystąpili tancerze z Teatru im. Musorgskiego w Petersburgu). Niestety w naszym klimacie trudno planować takie imprezy: do dziś pamiętam chłód i wilgoć, jakie nas przeszywały, choć był to czerwiec (tancerze mogli chociaż w przerwach schronić się do podgrzewanego namiotu).
Wczoraj przez cały dzień organizatorzy byli w strachu i w kontakcie z meteorologami. Na szczęście chmury przeszły obok. A ludzie tymczasem wędrowali do parku w nastrojach piknikowych. Baza gastronomiczna zresztą była dość imponująca: cała masa stoisk, dzięki którym można było się napić i najeść – kiełbasek, pierogów, a nawet wojskowej grochówki z kotła. Piwka też było dużo i niestety po przerwie zdarzało się, że po widowni obijali się podchmieleni widzowie.
A jak było? Widać, że reżyser Michał Znaniecki świetnie się bawił dostając do dyspozycji tak nietuzinkową przestrzeń. Koncepcja zresztą zmieniła się ponoć w ostatniej chwili i zamiast sceny-muszli, jaką początkowo zapowiadano, stanęło pośrodku niej coś w rodzaju odzwierciedlenia Pergoli i jeszcze trochę enigmatycznych kształtów, które odgrywały potem różne role. Scena była zbudowana pośrodku półkolistego stawu, wiodły do niej kładki, ale część wykonawców pluskała się w wodzie – staw jest płytki. Nad wodą stanęły wojskowe namioty, a całe arkady naokoło również grały efektami świetlnymi i projekcjami.
To był dobry pomysł, żeby pierwszym tu przedstawieniem było coś w sumie błahego, jeśli chodzi o temat, melodyjnego i pogodnego. W przyszłym roku ma być „Otello” i to już będzie całkiem inna sprawa. Z „Napojem miłosnym” był o tyle kłopot, że jest to w gruncie rzeczy bardzo kameralna opera z ledwie kilkoma bohaterami. Reżyser wybrnął w ten sposób, że nabudował wokół bohaterów tła i grupy ludzkie: Adinie towarzyszą nimfy, Nemorinowi – rybacy, kapitanowi Belcore – jego wojsko, a szarlatan Dulcamara, który „przylatuje” balonem (nie przylatuje naprawdę, tylko w odpowiednim momencie wychodzi z ukrycia, a balon jest ciągnięty przez niewidoczny samochód), jest współczesnym specem od wizerunku i od wciskania ludziom pseudorecept na wszystko, a towarzyszą mu asystenci. Z zetknięcia tych grup wychodzą dodatkowe konteksty. Wszystko jest bardzo efektowne i zgrabnie zrobione. No i śpiewacy – duży atut. Kilkoro sprowadzono z zagranicy. Szczególnie atrakcyjny był tenor (Nemorino) – Amerykanin Gregory Turay.
A przyroda też robiła swoje. Podczas uwertury, kiedy jeszcze było jasno, śpiewały ptaszki (słowiki? kosy? trudno powiedzieć, bo orkiestra trochę jednak zagłuszała). Pod koniec, w ciemnościach, kiedy Nemorino śpiewał słynną arię „Una furtiva lagrima”, żaby tak się rozrechotały, że stworzyły dodatkowy kontrapunkt 😀 Dobrze, że u nas nie śpiewają cykady. Też widziałam taką kiedyś z bliska na wakacjach na Krecie, kiedy bez stopperów w uszach nie dawało się zasnąć. Ale jak się nam klimat wciąż tak będzie ocieplał, to kto wie, czy te potwory do nas nie zmigrują 😉
NELA: ciekawa jestem wrażeń ze spektaklu! Alicja: wg słownika Stanisławskiego finch to zięba, zresztą zięby i piecuszki świergolą podobnie, tylko z trochę innym ozdobnikiem na zakończenie frazy 😉 Witold: na pierwszej próbie Contraponto tak właśnie było, z czasem nauczyliśmy się trzymać przy wykonaniu minę Bustera Keatona 😀