Smutek wykształciuszki
W ten weekend – o czym wspominał już Owczarek na swoim blogu – był Bloomsday, święto miłośników „Ulissesa” Joyce’a, obchodzone przez cały Dublin. I przypomniał mi się ostatni opublikowany w „Polityce” tekst Zygmunta Kałużyńskiego związany właśnie z tą datą. Pan Zygmunt był wielkim erudytą i, jak wspomina Zdzisław Pietrasik, szef naszego działu kultury, wielokrotnie chciał pisywać na tematy inne niż filmowe.
Ostatni artykuł Pana Zygmunta bardzo mnie wówczas ucieszył i zachwycił, a nawet wzbudził we mnie pewną zazdrość, bo już nieraz mnie pociągał do opisania temat muzyczności literatury. A tu czytamy: „Żeby czytać Joyce’a, (…) należy lubić słowa, po prostu lubić, tak jak lubi się dźwięki i wtedy słucha się muzyki”. Tak! to właśnie to. Wielka literatura ma w sobie coś z muzyki: pięknie ukształtowane frazy, których melodia zapada w podświadomość. I nie chodzi tu tylko o ewidentne zabawy dźwiękiem, jak w słynnym „epizodzie syren” z „Ulissesa”, z którego włoski kompozytor Luciano Berio stworzył kompozycję z dziedziny tzw. muzyki konkretnej pt. „Omaggio a Joyce”. Możemy ten fragment w oryginale znaleźć tutaj – odczytajmy go na głos, czy to nie brzmi jak muzyka?
Ale chodzi mi o coś więcej. O uczucie, które odnalazłam z radością, kiedy parę lat temu, pisząc część muzyczną do podręcznika z przedmiotu Wiedza o kulturze (dla liceów), przypominałam sobie te wielkie dzieła, które czytałam w młodości, gdy gnało mnie do tego poczucie obowiązku czy nawet pewien snobizm, no bo wstyd nie znać rzeczy podstawowych (kto tak dziś jeszcze myśli?). Dzieła Prousta, Manna, Hessego itp. – z perspektywy patrzy się na nie z pewną nieufnością: dziś pewnie nie chciałoby mi się takich kobył czytać, pewnie nie warto, bo zwietrzały. Nic bardziej mylnego! Kiedy wracałam do tych lektur, było tak, jakbym odnajdywała zapomniane rytmy i melodie słów, fraz, okresów (a tłumaczenia polskie były naprawdę wybitne). Tak, jakbym po długiej przerwie słuchała dobrze znanej muzyki.
Dlaczego więc w tytule tego wpisu jest o smutku? Dlatego, że naszła mnie wówczas gorzka refleksja. Podręcznik ma formę kolażu, a w zakończeniu każdego z rozdziałów znajdują się fragmenty z literatury do przeanalizowania dla ucznia. I kiedy chciałam wybrać cytaty do mojej części, zdałam sobie sprawę, że duże części tych tekstów są dla dzisiejszych nie tylko młodych odbiorców zupełnie niezrozumiałe.
Słynny opis drugiej części Sonaty op. 111 Beethovena z „Doktora Faustusa”, duże części „Gry szklanych paciorków”, opisy fikcyjnej Sonaty Vinteuila z „W stronę Swanna”… Pisarze wówczas zakładali, że edukacja muzyczna należy do podstawowego kanonu nauczania. Zakładali? Uważali to po prostu za oczywiste! Tak jak dziś uważa się u nas za oczywisty stan przeciwny. Znam wielu wykształciuchów, którzy z nonszalancją, a nawet pewnym cieniem niezrozumiałego dla mnie zadowolenia, powtarzają, że na muzyce się nie znają, że słoń im nadepnął na ucho, a w ogóle komu to potrzebne.
No, a dziś sama wielka literatura jest już przecież coraz bardziej w pogardzie. Już nie mówię o wybrykach pożal się Boże ministra edukacji (nawet nie mam ochoty wymieniać tego nazwiska). Gorzej, że doszedł tu jeszcze inny czynnik: mentalność człowieka ery elektronicznej, któremu szkoda zatrzymać się nad wielkim (i niestety długim) dziełem, bo to strata czasu i anachronizm. Nie te środki wyrazu, nie to tempo. Nie przemawia to do nich.
I dlatego mi smutno. Bo ci ludzie nie wiedzą, co tracą.
Komentarze
Ba!
Dlatego napisałam u Owczarka, że mnie przemijanie nie napawa smutkiem, wręcz przeciwnie.
Przychodzi taki czas, kiedy świat dookolny staje się niezrozumiale obcy, kiedy trudno się w nim odnaleźć.
To zapewne naturalny proces, ale ja w głębi cieszę się, że nie będę musiała go zbyt długo oglądać i czuć się coraz bardziej osobna.
Może to brzmi smutno, ale dla mnie jest przyjemnie uspakajające. 🙂
EmReSiodemeczko! „Bujne zycie”? Moi? Jestem po prostu Szecherezada.
Jak Pan Lulek.
Heleno, ja wiem, że Ty jesteś Szecherezada. 😀
Ale życie miałaś (masz!) ciekawe.
Pani Doroto, dzieki za przypomnienie Zygmunta Kaluzynskiego i jego swietnego tekstu. Tylko ten druk w Polityce! Na moim ekranie jest jasnoszary na bialym, jak to czytac?! Szczytem wyrafinowania bedzie pewnie bialy na bialym 🙂 Ciesze sie, ze wsrod blogowych Metuzalemow sa pamietajacy i Magomajewa i Beniamina Gigli, a nawet Caruso 🙂 Tylko nie wpadajcie tu zaraz w depresje i nie litujcie sie nad soba, bo tak naprawde to kazdy jest osobno, tylko nie kazdy ma odwage o tym myslec i mowic. Tak mi sie zdaje. I fajnie jest, jak tacy „osobni” (po prostu indywidualisci) znajduja wspolne tematy i nagle nie sa osobni.
Do pieknej opowiesci Pana Lulka przypomnial mi sie cytat z Horowitza: „Sa tylko trzy rodzaje pianistow: zydowscy, homoseksualni i kiepscy”.
a ja się nie smucę …. szkoda mi czasu ….. 🙂 … świat ze mna i beze mnie i tak będzie istniał ….. wyznaję zasadę, że nie płaczę nad rozlanym mlekiem …. idę i kupuje nowe mleko i piję go ze smakiem …. i cieszę się, że to właśnie wiek sprawia, iż umięm wybierać co ważne a co nie …
Pan Zygmunt to był niesamowicie ciekawy człowiek …. troche mi go brakuje …
To prawda Pani Doroto, że z pewnych książek się „wyrasta” ale czy wszyscy czytali w naszym pokoleniu? ….
Torlin u Hoko napisał, że teraz młodzież nie czyta …. a może oni są nasyceni informacją …… bo od dziecka mają dostarczaną „informację” przez telewizję, przez szkołę, przez internet, przez rodziców, którzy dbali by wiedzieli itd ……
a może to nasze „wyrastanie” z książek to nic innego jak dzisiejsze „nasycenie informacją” młodego pokolenia …. Młodzi osiągają teraz ten „punkt krytyczny” szybciej może dlatego nie odczuwają potrzeby czytania …
usmiechu bez powodu życze 🙂
W sztuce, czy to w muzyce, czy w lekturach, należy zasmakować. Jak ktoś nie miał do tego okazji, to co go ma do tego ciągnąć? (I dobrze, by okazje były różnorodne — mam znajomego, którego próbowano ‚umuzykalniać’ Moniuszką — efekt był taki, że do muzyki miał przez wiele lat awersję…) Nie sądzę więc by był to „punkt krytyczny” nasycenia informacją. To raczej zdolność wychwycenia tej części treści, która właśnie tradycyjną informacją nie jest.
Co do rytmu — przypomina mi się Rosen (dużo u niego smakowitych opowieści, to i się często przypomina), który pisał, że ćwicząc na fortepianie czyta. Ale że czyta gazety lub kryminały, bo powieści ‚artystyczne’, czy poezja mają swój rytm, który mu przeszkadza w ćwiczeniach 🙂
A do Joyce’a, choć nie „Ulissesa”, tylko „Finnegans Wake” nawiązywał jeszcze Cage — w „Roatorio”. Efekt bardzo ciekawy.
Faktem jest, że najwięcej i najróżniejszych książek przeczytałem w liceum, czyli naście lat temu. I byl to pewien snobizm, ale snobizm środowiskowy, ktoś coś polecał, przywoływał urywki, wypożyczył. Ile wtedy było czasu na czytanie, na ławce, w autobusie, na balkonie…
Lata później, będąc już żonany i dzieciaty, wprowadziliśmy wieczorem nową świecką tradycję usypiania naszego bobasa; jedno z rodziców bawiło się z małym (byl wtedy wystarczająco niemobilny 🙂 ) a drugie z nas czytało na głos, zwykle ja. Przeszliśmy tak przez kilka pozycji Artura Perez-Reverte. Niestety potem katastrofa, utrata głosu i przerwa do odwołania. Myślę jednak, że gdyby udało się do tego wrócić, zamiast dobranocek i badziewia w tv, dałoby się zaszczepić potrzebę i przyjemność czytania z marszu, mimo otoczenia informacją.
A sytuacja, gdy mogę wyciągnąć się podłodze i oddać kilkugodzinnej nieprzerwanej lekturze, to prawdziwy szczyt marzeń.
Pani Doroto, dokładnie tak! Pamiętam, jak po raz pierwszy zetknąłem się z Proustem: dawno temu, gzieś w księgarni, na stole leżały w stosie wszystkie części „W poszukiwanu…”. Wziąłem pierwszą, otworzyłem na pierwszej stronie – i mało nie usiadłem z wrażenia (a wówczas jeszcze fotele po księgarniach nie stały…). Melodia. Zdania, frazy, po prostu muzyka. Ale to wcześniej w jakimś stopniu znachodziłem juz u Manna, zaś u Prousta było jeszcze coś więcej, to nie była jakaś tam melodia, ale melodia, rytm, które od pierwszego oddechu mogłem uznać jako swoje, własne. Nie wiem, ile razy już „W poszukiwaniu…” przeczytałem, bo sięgam często, najczęściej do poduszki, jest to najlepszy sposób, żeby się wyciszyć, zapomnieć o całym świecie, te zdania, melodie mantry…
Ale z czasem rzeczywiście jest problem i częstokroć trzeba wybierać. Ja rozwiązałem to w ten sposób, że zupełnie zapomniałem telewizję i film: nie wiem, nie znam się, nie interesuję.
I jeszcze Joyce, bo to „lubienie słów” jest tu rzeczywiście potrzebne. Słów i ich niekonwencjonalnych zestawień, rozmaitych wynalazków, tworzonych dla samej radości tworzenia. Ale „Ulisses” to też wielki kontrapukt: jak w muzyce Bacha możemy szukać rozmaitych ukrytych znaczeń, odniesień, nawiązań – zarówno treściowych, jak i czysto formalnych – tak i w „Ulissesie” to wszystko występuje. A ileż tu najrozmaitszych melodii!
Ja się nie smucę, ja się nie smucę. 🙂
Pozdrawiam wszystkich porannie (u mnie) i idę zrobić sobie śniadanko.
Do Fomy,
bardzo lubiłam czytać mojemu synowi, a już szczególnie wieczorem, gdy leżał w łóżku. Przez wieeeele lat to był nasz ukochany rytuał.
Na marginesie, bardzo lubię swojego syna. 🙂
Zygmunt Kałużyński – straszny dziadunio! Jerzy Waldorf, Stefan Kisielewski, Bogusław Kaczyński… 🙂 wspaniali krzewiciele kultury muzycznej!
Jak oni potrafili o muzyce i kulturze szeroko pojętej opowiadać! Nawet niemuzykalni słuchali.
Dialogi Waldorfa z jamnikiem Puzonem na ekranie telewizyjnym były równie dowcipne i ciekawe, jak Kabaret Starszych Panów!
Choć Puzon występował sporadycznie, ale co to był za solista! 😆
Szalejący Kałużyński (czy on aby nie był adhd?), nie mogący spokojnie usiedzieć, pełen pasji, felietony Kisiela, opowiadania Bogusława Kaczyńskiego – bardzo snobistyczne… Chciało się słuchać i czytać.
Swoją drogą może żal, że B. Kaczyński nie został dyrektorem Teatru Wielkiego, o co bardzo zabiegał. Pod koniec swego życia nawet Waldorf, który był mu wyrażnie niechętny – wspierał jego zabiegi – nieskutecznie.
Takich wyrazistych oryginałów już chyba nie będzie.
Nie te czasy… A żal. ;(
Boguslaw Kaczynski – Si!
Jaroslaw Kaczynski – No!
Alez frajda teraz, kiedy mozna natychmiast publikowac swoje glebokie przemyslenia i refleksje 😉
No!
Szkoda, że ja nie lubię Joyca – nie mój typ wrażliwości, ale Mann (obydwaj Mannowie!) Proust – tak, to jest muzyka, jakoś tam muzyka. I Munthe i Bułhakow. Czytałam kiedyś taką książkę wydaną w KIK-u „Podróż do źródeł czasu” Nie pamiętam dziś autora (Celine?) – jest tam taki rozdział napisany genialnie o powstawaniu muzyki – o tej muzyce perwotnej ; ludzkiej i niejako biologicznej, takiej muzyce, którą rodzi las. I człowiek w tym lesie. Słowami, frazami zdań, rytmem przybliżeń autor daje koncert, że włosy dęba stają z przejęcia. Czytałam to ze 40 lat temu, a ja do dzisiaj „słyszę” tę muzykę. I jeszcze przychodzi mi na myśl Waltari i ta jego mniej populara , a ukochana przeze mnie pozycja „Ja, Thurms nieśmiertelny” – wszystkie sceny spotkań z Olimpijczykami i bogami Etrusków, są napisane jak sonaty, nawet konstrukcje mają podobną. Może to i nie arcydzieło, ale cóż może być bezwzględnie za arcydzieło uznane? Dla mnie ważne, a w tym jakże subiektywnym sensie, liczy się przecież tylko moje odczucie.
Czy to znaczy, że Szanowni Państwo przejdą teraz na komentarze jednosłowne? 😆
Witam z chmurnego przedpołudnia.
Przeczytałam na blogu Hoko wpis i rozmowę pod spodem. No więc to chyba jest tak, że większość nie czyta, ale niektórzy czytają. Tych czytających jest zapewne mniej niż kiedyś. I tyle. Mam przed oczami przykład mojej 20-letniej siostrzenicy, która jest z tych czytających książki ze smakiem i czyta je dokładnie tak, jak opisał foma – gdzie popadnie. Ale jednocześnie jest dziecięciem ery Internetu i esemesów i jedno drugiego nie wyklucza (dużo tłumaczy tu pewnie zarówno wychowanie rodzinne, jak liceum społeczne na Bednarskiej).
Sama zresztą trochę się dziś uważam za kogoś takiego żyjącego jednocześnie w paru światach i trudno byłoby mi zapewne bez któregoś z nich żyć 😀 Nie odczuwam więc tak, jak EmTeSiódemecka, że przemijam razem z czasem – raczej że poznaję nowe, fascynujące obszary, nie gubiąc dawnych. Czego wszystkim życzę 🙂
O „Roaratorio” wspomniałam już u Owczarka. Mam nawet tę płytę. John Cage fascynował się „Finnegan’s Wake” chyba przez całą ostatnią dekadę swojego życia. Efekt jest fascynujący, choć monotonny, płynący jak rzeka – całkiem jak tekst Joyce’a 😉
O Bogusławie Kaczyńskim wypowiadać się nie będę. Mam zdanie odrębne na temat tego pana, ale w obecnej jego sytuacji uznam je za moją sprawę prywatną. Powiem tu tyle, że swoje możliwości dyrektorskie pokazał w warszawskim teatrze „Roma”. Wiadomo, jak się to skończyło.
Zanika coś, co nazwałbym wspólnym kodem kulturowym. Świat się spluralizował, zniszował, dzięki technologii dostęp do źródeł jest łatwiejszy.
To proces naturalny i nieuchronny, ale żal….
P.S.
Wczoraj zapping doprowadził mnie do TVN Style, gdzie zatrzymałem się na chwilę: tam rozmowa prowadzącej z Wojciechem Jagielskim – ten od show telewizyjnego i radia Z – i słyszę pytanie prowadzącej: Czy istnieje kanon dobrego wychowania? Pan W.J. natychmiast odpowiada:
nie ma czegoś takiego, bo ja np. sądzę, że jestem dobrze wychowany, a pani ocena będzie inna, zatem nie ma czegoś takiego.
Przytaczam ten fragment dla zobrazowania zmiany, jak zaszła: dla niektórych już nawet nie istnieją żadne kanony. Zapomnijcie o kindersztubie. Grzeczna rozmowa jest nudna, prowokacja jest wszystkim!
Jestem optymistą: po okresie fascynacji różnością, świat powróci do wspólnego kodu, dzięki któremu podstawowe wartości i pojęcia wspólne dla ludzi, znów będą funkcjonować.
Ale słusznie brakować nam będzie ludzi, którzy ogarniali świat w szerokim zakresie i potrafili nam go ciekawie prezentować….
P.S. 1
polecam poezję Joyce’a, jego Epifanie -mmmm….palce lizać!
John Cage – Water Walk. Zachęcam! Połowę filmu gadają, ale druga część świetna: 🙂
http://pl.youtube.com/watch?v=SSulycqZH-U
Oż w mordę!
Jużem na antenie?!!!
“Sorry, you can only post a new comment once every 15 seconds. Slow down cowboy.”
No ładnie, jak nie cenzura (u Passenta) to tylko 4 posty na minutę, zewsząd ograniczenia, ja w takich warunkach nie mogę pracować!
I jeszcze mi wymyślają od pastuchów! :((
Pani Doroto! o B. Kaczyńskim wypowiadałam się z Wrocławia.
Nie miałam pojęcia o jego dokonaniach w teatrze Roma.
Ale jego, przyznaję megalomańskie opowiadania miały swój urok.
Życzę mu powrotu do zdrowia.
Zeen, mnie fascynuje różnorodność, to mnie zachwyca w dziele stworzenia. Wiem, że człowiek lepiej się czuje w świecie uporządkowanym, który ogarnia.
Mnie chodzi raczej o sytuacje, które młody człowiek traktuje, jak coś dobrego, nie dostrzegając grozy, które te sytuacje mogą przynieść.
Dam przykład.
Medycyna i jej możliwości, z drugiej strony miliony umierają od najpospolitszych chorób i nędzy.
Możliwości manipulacji genetycznych.
Mojego syna to zachwyca, ale ja za długo żyję, żeby nie budziło, to moich najgorszych obaw.
Niejakim potwierdzeniem ich, był ostatnio program telewizyjny w Holandii, gdzie z kilku osób, czekających na różne organy, każda próbowała przekonać telewidzów do głosowania na nią, jako najbardziej potrzebującą. Tysiące czekają na swoją szansę, ale są tacy, którzy mogą tą szansę kupić i tacy, którzy nie cofną się przed niczym, żeby zarobić. Otwierają się nowe możliwości. To, co ma być szansą, może stać się przekleństwem.
Mnie to wszystko dębi włos na głowie. Czasami mam wrażenie, że świat zwariował.
Mam nadzieję, że tak nie będzie, ale też niekoniecznie chciałabym to sprawdzać.
Naprawdę cieszę się życiem, ale nie zamykam oczu na złowieszcze znaki. Uśmiechnę się, mimo wszystko. 🙂
zeen, obawiam się, że nadurodzaj twórczości w połączeniu z łatwością jej rozpowszechniania odsuwa w siną dal marzenia o wspólnym kodzie. 10 lat temu ubolewałem, że dobrej literatury jest tak wiele, że do końca życia jużistniejącej nie przeczytam, a do tego czasu dojdzie nowa. I dochodzi w tempie zawrotnym, nie zawsze dobra, ale o tym dowiadujemy się dopiero w trakcie. Sprawa z filmami wartymi obejrzenia wydawała się do przeskoczenia, w końcu kinematografia żyje o wiele krócej, ale produkcja idzie pełną parą… Ogólnego wspolnego kodu już nie będzie, kody lokalne i środowiskowe, być może.
Do Jaruty:
,,Podróż do źródeł czasu” to raczej Alejo Carpentier, jesli nam chodzi o tę samą książkę.
Celine to ,,Podróż do kresu nocy”, choc tej nie znam, a Carpentier świetna rzecz.
Polscy pisarze tez mają swoje melodie. Schulz, Gombrowicz, Miłosz, Lem, Reymont – każdy jest jest inny, każdy operuje własną unikalną i ropoznawalną frazą, tak samo jak wielcy kompozytorzy. A Lem i Gombrowicz to też raj dla wszyskich smakujących się w rozmaitych słownych wycieczkach…
Hoko: tak, tak!
A Lem to ma kilka rodzajów frazy i rytmu. Inną w „Bajkach robotów”, inną w „Dziennikach gwiazdowych Ijona Tichego”, inną w „Opowieściach o pilocie Pirksie” i jeszcze całą masę różnych… Ciekawostka: jak się zabrałam za „Cesarza” Kapuścińskiego (jeszcze jeden „muzyk”, był zresztą wielkim melomanem, kochał zwłaszcza Mozarta), nagle mnie uderzyło: co też mi ta melodia przypomina? Lema!
Ale czasem zbytnia muzyczność frazowania, nadmiar artyzmu, mi przeszkadza. Np. w tekstach Hanny Krall. W zestawieniu z tematyką, jaką się zajmuje, to już dla mnie przesada. Trochę też (ale mniej) felietonowa gładkość stylu razi mnie we wspomnianej niedawno przez mt7 książce Grońskiego „Proca Dawida” – ale nie zgadzam się, że to oswajanie strasznych tematów. On pisze wprost, może tylko trochę zbyt literacko, może za dużo kalamburów, ale i bohaterowie tych opowieści podobne zabiegi stosowali w swoim straszliwym życiu codziennym.
Kody kulturowe? Raczej podzielam zdanie fomy: będą lokalne i środowiskowe. Swoją drogą bardzo ciekawi mnie problem, jak zmieniło się postrzeganie kiczu po przewaleniu się walca kultury popularnej, komiksów, gier komputerowych, filmów z efektami. Wszystko się przewartościowało i właściwie to temat na osobny wpis.
Wrażliwym na muzyczność frazy polecam Wiesława Myśliwskiego. Szczególnie jego Nagi Sad.
Naprawdę istnieją wykształciuchy, którym „słoń na ucho nadepnął”, sam taki jestem, ale to nie znaczy, że nie można słuchać muzyki i jej lubić . Jest tylko żal, że pewnie nie jest się w stanie wszystkiego docenić, gdyż się tego nie dosłyszy. Może to efekt „złego” słuchania w dzieciństwie i młodości „górnej i chmurnej”, a może zbyt łatwego poddawania się gdy człowiek osiąga „wiek męski, wiek klęski” :). Suma summarum brak słuchu muzycznego to tylko brak pamięci muzycznej, a wrażenia chwili są przy słuchaniu muzyki decydujące – tak to jest z mojego punktu widzenia :).
Zresztą pewnie do literatury też trzeba mieć pewien rodzaj „słuchu literaturowego”, a może „wrażliwości literaturowej”, który sobie pewnie łatwiej można wyrobić aniżeli słuch muzyczny, ale z drugiej strony każda wrażliwość jest sprawą indywidualną.
No koniec tej amatorskiej pseudoanalizy i zanudzania państwa. Ale jak to już ktoś napisał, fajne jest to, że piszesz i masz :), a jako jeden z przedstawicieli „na ucho przez słonia nadepniętych” poczułem się wezwany do tablicy :).
Pozdrawiam blogowiczów, blogerów i innych -iczów i -erów.
Do Grzesia – oczywiście, że Carpentier. Dziękuję za przypomnienie. Czytałam obydwie ksiązki i pomyliłam autorów. Starość pewnie i nonszalancja.
Oj tak, Pani Doroto, Lem miał repertuar melodii nie gorszy od Joyce’a – a potem narzekał, że go zaliczono do postmodernistów 🙂 Jednak jeszcze większe wrażenie robi na mnie zasób słów Lema – i to z najrozmaitszych przegródek, bo i języka codziennego (w tym tego, który już ulega zapomnieniu), wyrafinowanego języka literackiego, jak i języka naukowego. Istna kopalnia.
A Myśliwskiego jak najbardziej należy do tej mojej wyliczanki dodać. I głowy nie dam, ale chyba w którejś z jego książek są właśnie jakieś rozważania na temat melodyjności literatury…
I jeszcze w kwestii tego kulturowego pesymizmu. Otóż nie mogę powiedzieć, iżbym był w temacie kultury jakimś specjalnym pesymistą. Oczywiście: jest źle. Ale zadajmy sobie pytanie: czy kiedykolwiek było lepiej? Moim zdaniem, nie. Przynajmniej jeśli spojrzymy całościowo, jeśli te kulturowe zjawiska będziemy ropatrywać we własciwej im społecznej perspektywie. Sytuacja kultury wysokiej nigdy nie była za specjalna, ba przez większość historycznego czasu była ona dostępna tylko nielicznej grupie wybranych, pozostali nie mieli do niej dostępu, choćby chcieli. Nie jest więc prawdą, że obecnie mamy przerost kultury popularnej – wydaje mi się, że tak było zawsze, tyle że pod tym pojęciem kryły się nieco inne zjawiska. Wcale nie lepsze. Wśród narzekań zdarzają się często porównania do „złotych czasów” PRL-u. ALe to była sytuacja sztuczna i wymuszona. Przywoływany już Stanisław Lem, ktorego trudno posądzać o jakąkolwiek pobłażliwość w odniesieniu do kultury masowej, na pytanie o staczanie się kultury, powiedział wprost: w sytuacji, gdy mają zdychać ludzie albo kultura, lepiej niech zdycha kultura. To brzmi bardzo ostro, ale za tym kryje się myśl jeszcze inna: najważniejsza jest wolność wyboru: również kultury. Owszem, medialna propaganda może ten wybór zafałszować, jednak mimo wszystko ten wybór jest mozliwy i jesli ktoś rzeczywiście chce, to sobie poradzi, nawet jeśli jego punkt wyjścia znajduje sie w zupełnie innym świecie. A piszący te słowa na to najlepszym dowodem 😀 .
Takim zjawiskiem, które temu pesymizmowi towarzyszy, bywa też poczucie pewnego dyskomfortu, wynikające z faktu bycia w mniejszości. Ale kultura wysoka musi być w mniejszości – z definicji. Bo jednym z kryteriów wartościowania jest właśnie pewna ekskluzywność, znajdowanie się nisko na krzywej rozkładu normalnego (która w przybliżeniu ma kształt kapelusza (ale nie z płaskim denkiem) i to, co w środku, to jest właśnie kultura popularna, to, czego najwięcej). Jeśli Joyce czy Proust trafią pod strzechy, to i przestaną być postrzegani jako kultura wysoka, a ich miejsce zajmą inni – jeszcze trudniejsi albo jeszcze dziwniejsi. I gdy szukając w Internecie czegoś na temat Ulissesa, znalazłem ledwie kilka not wydawniczych i w zasadzie żadnej większej dyskusji, to oczywiście coś w rodzaju smutku się pojawiło. Ale podejrzewam, że gdybym takie dysputy znalazł na co drugiej witrynie, gdyby o Joysie gadali wszyscy i wszędzie, to czułbym sie jeszcze gorzej… 🙂
Elektronizacja i informatyzacja na pewno zmieniają sposób postrzegania świata, zmieniają nasze reakcje, a i nasze potrzeby. jednak wydaje mi się, że plusów jest więcej niż minusów. Kultura wysoka to zjawisko niszowe, a właśnie takie zjawiska mogą najwięcej zyskać na szybkiej i globalnej komunikacji. Bo „masówka” i bez tego sobie poradzi – choć oczywiście to właśnie świat konsumpcji masowej najpierw się za te wynalazki bierze, bo ma w tym największą wprawę i największe środki. Generalnie, jestem dobrej myśli. 🙂
Pani Doroto, wchodzimy w bolesne rewiry, Ja uwielbiam książki Hanny Krall, bo one DOKŁADNIE pokazują BANALNOŚCI ZŁA, o którym pisała Hannah Arendt. Nie chcę tego tematu rozwijać.
Lema uwielbiam, człowiek z o g r o m n y m poczuciem humoru, ironiczny, z dystansem do spraw tego świata. Muzyka!
Wiesław Myśliwski też mnie zaskoczył. Kupiłam kiedyś (z przeceny!) książkę z „Nagi Sad” i „Pałac”. Nic o autorze nie wiedziałam, spodobała mi się z kartkowania. Byłam pod wrażeniem.
Jeszcze trochę prywaty, do Pani Doroty. Wysłałam poleconym. Kobita łupnęła na poczcie tym archaikiem metalowym, jakby mnie chciała zabić i wszystkie nienawistne przesyłki. No teraz dopilnuję, co się z tym stanie, ktoś będzie musiał pokwitować.
Co robic z kiczem? Oswoic! Tak jak Anglicy oswoili kicz XIX-wieczny. Figurki z fabryki porcelany w Staffordshire osiagaja na aukcjach zawrotne ceny. Kupuja je wyrafinowani koneserzy sztuki. I zwykli ludzie. Angielska moda czerpie pelnymi garsciami z kolejek bezrobotnych – wszystkie te brutalne doc martensy i podarte dzinsy. Kicz, a takze wszelkie Zlo, jest oswojone, udomowione. To jest roznica miedzy katolicyzmem czy prawoslawiem a protestanyzmem. Z tego sie rodzi tolerancja. MNie to bardzo imponuje, choc samej nie zawsze wychodzi – za czesto chce „wypowiadac wojne” Zlu. W glebi ducha jestem gleboko katolicka. Niestety.
Sorry.
Heleno, ja jestem głęboko katolicka, ale “wypowiadac wojne Zlu” chcę tylko w sobie.
To chyba jeszcze jeden steerotyp. 🙂
Nasz Mistrz tak „walczył”, że oddał życie i mówił o nadstawieniu drugiego policzka. Ja traktuję, to bardzo serio. Nie mówię, że jest łatwo, że mi się udaje. Staram się.
STEREOTYP, oczywiście. Z tego klupania, to same głupoty. 🙁
Ludzie czesto robia blad uwazajac,ze sluchanie muzyki wysokiej zalezy od sluchu muzycznego.Gdyby tak bylo ,to kazdy chalturnik grajacy po weselach mialby wiecej do powiedzenia na jej temat niz czlowiek autentycznie nia zainteresowany ale nie potrafiacy zaspiewac nawet „wlazl kotek na plotek „.
Kultura wysoka wymaga oprocz zainteresowania PRACY nad nia i to niekiedy ciezkiej i zmudnej.W „Rejsie” inz.Mamon wypowiada slynne zdanie, z ktorego wszyscy sie smieja,ze on najlepiej lub piosenki,ktore dobrze zna.Uwazam przewrotnie,ze to zdanie najlepiej pasuje wlasnie do kultury wysokiej. Wielkie dziela nie powstaja z dnia na dzien.Czesto jest to wynik przemyslen i doswiadczen calego zycia z zapozyczeniami i nawiazaniami do przeszlosci ,do filozofii, do religii itd.
Do pelnego odbioru tak jak i do stworzenia potrzebna jest niesamowita erudycja i jakis okres czegos w rodzaju studiow.Nikt jednak nie chce przed pojsciem do filharmonii czytac ksiazek czy tez w inny sposob sie doksztalcac.Wiekszosc ludzi chce miec efekt emocjonalny i estetyczny od razu ,bezrefleksyjnie,a tym zajmuje sie popkultura oraz restauracje McDonalda.
Mowienie,ze ktos nie slucha muzyki muzyki wysokiej,bo mu slon nadepnal na ucho swiadczy tylko o jego lenistwie umyslowym i kompletnym niezrozumieniu czym jest kultura(muzyka) wysoka.
W tym wypadku prosze Pani Doroto takim ludziom bezlitosnie odbierac prawo do nazywania siebie wyksztalciuchami.
Jakoś elitarnie się tu robi …. 🙂 …. się aż boję pisać tu … 🙂
Zapraszam do obejrzenia zdjęc z Festiwalu Metalu , który odbył się w Ostrołęce wczoraj wieczorem.
http://alicja.dyns.cx/news/Galeria_Budy/Mis2/Festiwal_Metalu/
Nie, nie, Entesiodemeczko. Zapewne nie wyrazilam sie zbyt jasno, a zanadto gornolotnie. Nie chodzi o moje stereotypy, ani o „Zlo w sobie”. Mowie o stosunku brytyjskiego spoleczenstwa np do groznych lub niepozadanych zjawisk spolecznych: pedofilii, nienawistnego nauczania w tutejszych meczetach czy wysokich statystykach ciazy wsrod nastolatek. MNie zawsze zaskakuja publiczne dyskusje, ktore te zjawiska wywoluja. Bo dyskusje te zawsze koncentruja sie na pytaniach co nalezaloby zrobic aby pomniejszyc S K U T K I tych niepozadanych zjawisk, a nie jakimi sposobami nalezy je zwalczac. A to bierze sie z tego, ze protestanckie myslenie zaklada, ze nie da sie wyeliminowac z zycia pedofilow, nie da sie zamknac pod kluczem wszystkie nastolatki w wieku rozrodczym i nie da sie wyrzucic wszystkich muzulmanow z kraju albo zakazac im sluchania nienawistnikow. Mozna natomiast wprowadzic mechanizmy, ktore pozwola dzieciom uniknac zetkniecia z pedofilem, mozna dziewczynom dac srodki antykoncepcyjne( a nie prawic im moraly), zas mlodych muzulmanow nauczyc wartosci demokratycznych i pokazac, ze demokracja jest przyjemniejsza niz dzihad. Jestem zawsze zaskoczona kiedy slucham np. wysokiego oficera policji mowiacego: Wojne z narkotykami przegralismy, nigdy jej nie wygramy, poniewaz zawsze beda ludzie z silnym instynktem samodestrukcji. Pomyslmy zatem jak zniwelowac zwiazana z narkotykami przestepczosc, prostytucje, rozpad rodzin. Zalegalizujmy zatem narkotyki, niech dzialaja salony narkotykowe, takie jak „opium dens” przed pierwsza wojna swiatowa, kiedy narkotyki byly szeroko dostepne, i nikt nie musial nikogo mordowac aby je zdobyc. I niech w tych salonach zawsze bedzie dyzurny lekarz i psychiatra.
Innymi slowy – oni rozumieja, ze Zlo jest immanentne i jedyna walka z nim moze sie opierac na tym co nazwalam „oswojeniem”.
Czy wyobrazasz sobie, Entesiodemeczko, taka wypowiedz szefa policji w POlsce i spokojna racjonalna dyskusje w odpowiedzi? Albo w Rosji? Albo chocby we Wloszech? Bez oskarzen, ze chce on zachecic mlodziez do zazywania narkotykow? Ze jego poglady sa niebezpiecznym przyzwoleniem etc etc? Bez brzmiacych z ambon i trybun potepien w czambul?
I o to mi chodzi, ze stosunek do zla ( a zaczelismy od niewinnego w gruncie rzeczy kiczu) jest inny w spoleczenstwie protestanckim. Nawet Kosciol Katolicki w Anglii, pozostajacy przeciez w cieniu protestantyzmu, kosciol mniejszosciowy, inaczej tu podchodzi do roznych zjawisk. Kiedy sie posypaly sprawy molestowania przez ksiezy nieletnich, reakcja kosciola kat.Anglii byla natychmiastowa: jakiej opieki duszpasterskiej potrzebuja skrzywdzeni? To bylo pierwsze pytanie. I potem: Jak pomoc grzesznikom, jak odsunac ich od dzieci? A to dlatego, ze podobna dyskusja publiczna odbyla sie jeszcze wczesniej w kosciele anglikanskim.
Ja nie zawsze potrafilabym TAK, ale bardzo mi to imponuje. I mysle, ze duza w tym zasluga ichniego Kosciola. Ktory traktuje swych wiernych jak ludzi doroslych, zdolnych do podejmowania wlasciwych, a nwet i niewlasciwych decyzji na wlasna reke.
A teraz mozemy wrocic do kiczu, fugurynek ze Staffordshire, mody na docmartensy i innych przyjemniejszych tematow.
„takim ludziom bezlitosnie odbierac prawo”
Coś mi to przypomina.
Zgadnij , kotku, co?
POprawka: nie tyle stworzyc mechanizmy, ktore pozwola dzieciom na unikniecie pedofila, co nauczyc dzieci jak postepowac jesli zetknie sie z pedofilem, nauczyc takze rozpoznawac potencjalnego pedofila.
Do katalogu urokliwie melodyjnych fraz pisarskich chciałbym dodać Jurija Andruchowycza, i w polskim przekładzie i w oryginale. Zderza się to co prawda z tym co pisał Hoko, czyli elitarnością i ekskluzywnością tego co wysokie, bo wszak jesli jest jakaś grupa popularnych współczenych pisarzy, to JA do nich należy. Ale frazę Andruchowycza mogę smakować w nieograniczonych ilościach. Może nawet nie jedną a kilka, bo inna jest w prozie, inna w eseistyce, a inna w felietonach. Ta prozatorska bardzo kojarzy mi się z Gombrowiczem…
To teraz coś lżejszego dla tych, co się boją elitarności 😀 . Nawiążę do PAK-a i jego cytatu z Rosena. Znam dobrze ten proceder z dzieciństwa – sama uprawiałam czytanie podczas ćwiczenia, zwłaszcza podczas nudnych gam i etiud, i rzeczywiście bywały to raczej książki czytadłowate, nie poważne. Kiedy ktoś z rodziny mnie na tym przyłapywał, strasznie mnie opieprzał. Wsparcie moralne otrzymałam po latach, gdy przeczytałam wspomnienia Artura Rubinsteina „Moje młode lata”. I tu cytacik: „Zamiast – jak to miałem nakazane – ćwiczyć każdego ranka po dwie godziny, zamykałem drzwi na klucz, na pulpicie stawiałem ‚Annę Kareninę’ po rosyjsku lub którąś z powieści Sienkiewicza po polsku, z prawej strony kładłem czekoladki, a z lewej czereśnie i samą tylko lewą ręką zaczynałem machinalnie bębnić jakieś ćwiczenia, prawą sięgając jednocześnie po czekoladki i przewracając kartki książki! Po godzinie takiego skomplikowanego układu wprowadzałem zmianę: prawą ręką grałem, a lewą podbierałem czereśnie. Domownicy żyli w przeświadczeniu, że jeszcze nigdy tak solidnie nie pracowałem, jednak skutki takiego postępowania były, rzecz jasna, opłakane i przed każdą lekcją w ostatniej chwili zawsze musiałem gorączkowo przygotowywać się”.
No fajnie miał – mógł się zamknąć, bo uczył się wtedy w Berlinie i wynajmował pokój przy rodzinie. I czytał, owszem, czytadła, ale też – można powiedzieć – melodyjne. Takie pierwsze zdanie „Anny Kareniny”: „Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób” – też melodia, którą się pamięta 😉
Na pocątek, Poni Dorotecko, piknie dziękuje za syćkie irlandzkie i
okołoirlandzkie informacje. Jako ze Polak, Węgier i Irlandcyk to trzy
bratanki, zawse dobrze wiedzieć, co w irlandzkim wrzosowisku piscy.
A skoro Poni smutno, to na rozweselenie opowiem dwa góralskie śpasy, ftóre som jednoceśnie śpasami muzycnymi. Choć nie moge wyklucyć, ze oba śpasy Poni juz zno.
Śpas 1
Dziennikorz muzycny dowiedzioł sie, za na pewnej grapie zyje gazda, ftóry
mo w chałupie barzo, barzo store gęśle. Dziennikorz postanowił wziąć
magnetofon i pojechać ku temu gaździe, coby piknie zarejestrować dźwięki
tego hyrnego góralskiego instrumentu. Przyjechoł pod grape, wspiął sie
mozolnie na wierch, a tamok gazda piknie go przyjął. Dziennikorz rozglądo
sie po izbie i … widzi, ze rzecywiście na ścianie jakiesi store gęśle na
ścianie wisom.
– Gazdo – pyto dziennikorz – moglibyście na tych gęślach coś zagrać?
– E, niestety, panocku – pado gazda. – Jo grać na nik nie umiem.
– A może ktoś z waszej rodziny umie?
– Wej, mój ojciec nie umie, mojo matka nie umie, mojo baba tyz nie umie,
moi bracia nie umiom, śwagry tyz nie i moje dzieci tyz.
Zrezygnowany dziennikorz zegno sie z gazdom i schodzi w dół. Juz będąc na dole słysy wołanie gazdy:
– Panocku! Panocku! Chodźcie tu ku mnie! Cosi mi sie przybocyło!
Dziennikorz wartko wspino sie po grapie. Zziajoł sie bidok straśnie, bo to
jednak stromo było.
– Panocku! – woło gazda. – Przybocyło mi sie, ze mom jesce stryka!
– I co? I co? – pyto podekscytowany dziennikorz.
– I on tyz grać na tyk gęślak nie umie.
Śpas 2
Siedzi baca na holi i barzo głośno śpiewo. Przechodzący turysta pyto sie:
– Baco? Co się tak drzesz?
– To nie dżez, panocku, to folklor!
🙂
„na ścianie jakiesi store gęśle na ścianie wisom”
No ładnie, ładnie. Jakby „na ścianie” nie wystarcyło napisać roz. Kieby nifto poza mnom nie przecytoł Ulissesa, mógłbyk spokojnie syćkim wmówić, ze jo ino naśladuje styl pona Dżojsa. Ale juz wiem, ze nieftórzy tyz przecytali 🙂
Owcarecku, dzięki za śpasy! A ja chcę właśnie niezadługo wyryktować wpis o góralskich gęślach 😆
A ja jeszcze wroce do ptaszkow i opery, bo dzis w TV Kultura byla gratka nie lada: „Slowik” Strawinskiego na motywach znanej basni Andersena. O zupelnie idiotycznej porze, bo tuz po godz. 17 pokazano rarytas: filmowa wersje na kanwie nagrania tej krotkiej opery w Operze Paryskiej. Ten film to surrealistyczny, komputerowo animowany swiat bajki z zywej chinskiej porcelany, instrumentow muzycznych, cyfrowej nowoczesnosci i mglistych krajobrazow… W sumie nieslychanie inteligentna, przemyslana, fascynujaco zabawna i poetycka adaptacja. Na szczescie mozna ja zdobyc na DVD i spokojnie obejrzec samemu lub w towarzystwie dzieci. Polecam 🙂
Myśliwskiego czytam właśnie wieczorami („Traktakt o łuskniu fasoli”) i jak najbardziej jego muzyczność wyłapuję.
Natomiast brakuje mi nazwiska Parnickiego — sam twierdził, że szyk jego zdania podporządkowany jest muzyce i to „słychać”.
W odpowiedzi dla Pani Gospodynie:
Co do Rosena — nauczył się tego od swojego mistrza, nie pamiętam już jego nazwiska, ale ‚genealogia’ relacji mistrz-uczeń prowadziła tu do Liszta.
Co do „Roatorio” — też mam na płycie (choć trochę przypadkowo — chciałem poszerzyć swoje rozumienie muzyki i akurat ten Cage wpadł mi w ręce). Niestety, Owcarka nie czytam. Chyba powinienem zacząć 🙂
Co do Cage’a i polecanego linka — większe wrażenie zrobiło na mnie 4’33”. Nie miałem pojęcia, że to tak ‚wygląda’ i o samym utworze wypowiadałem się dotąd w żartach — że często chętnie bym go posłuchał, zwłaszcza w sklepach, czy innych miejscach przymusowo ‚umuzykalniających’. A tu proszę — bardzo ciekawe przeżycie.
Foma:
Dziękuję za obietnicę informowania o sytuacji NOSPRu (złożoną pod, którymś z poprzednich wpisów). Zerkam do nich na stronę internetową, gdy tylko mogę. Ale nic nowego nie znajduję…
Passpartoucie:
„Słowika” widziałem (na DVD), dzięki fantastycznej recenzji w Gramophone. Niestety, filmik przy całej swojej efektowności i dodaniu nowych sensów (popkulturowy świat mediów, kreujący sztuczne gwiazdy), miał swoje wady, jak choćby głośne klaskanie zagłuszające chwilami muzykę.
Witoldzie:
Niedawno czytałem felieton Iannoucciego, w którym pisał, że zaletą muzyki klasycznej jest zdolność odkrywania wciąż na nowo i wciąż nowych sensów tkwiących w często znanych od lat utworach. I ja się chętnie pod tym podpisuję. To jednak sprawia, że opozycja między znanym a nie znanym, staje się sztuczna 🙂
Drogi PAKu, to klaskanie slychac (i widac dlonie), bo film jest ilustracja perfekcyjnego nagrania zywego spektaklu w Operze Paryskiej. Uwazam, ze autorzy swietnie rozwiazali ten problem nie manipulujac strona dzwiekowa.
Witold:
Zgadza się – za Chiny Ludowe tego „kotka” nie zaśpiewam 🙂 . Jednak z tą pracą to bywa różnie. Bo ja nie daltego słucham tego i owego, ażeby o tym coś wiedzieć, ale dlatego, że lubię. Ostatecznie z czystej ciekawości. Nie jest to więc żadna praca wymuszona.
Na blogu Niedowiary też jest o muzyce – naukowo… 😀
naukowy.blog.polityka.pl/?p=79
W najnowszym numerze „Polityki” (przez najbliższy tydzień tylko na papierze) jest też na ten temat artykuł Marcina Rotkiewicza pt. „Nuty z kija” (czasem nasze redaktorstwo jak wymyśli tytuł, to już wymyśli 😆 ). Jest to poniekąd zapowiedź wykładu w Warszawie prof. Isabelle Peretz, która zajmuje się amuzją, tj. wadą, która sprawia, że człowiek nie jest w stanie odbierać muzyki – pospolicie mówiąc, słoń mu nadepnął na ucho, ale tak naprawdę. Jest ich tylko 5 proc. społeczeństwa, a w Polsce wcale nie więcej niż gdzie indziej, więc wszystko przed Wami!
Eee tam, Pani Dorotecko. A slyszala Pani duzy tlum POlakow spiewajacych np. Boze cos Polske? I niech to pani porowna z malym tlumem metodystow z Poludnia USA spiewjacych np Amazing Grace.
Helenko, Słoneczko, ło co Ci chodzi? Fałszują? 🙂
A no troche jakby. Kiedys w czasie stanu wojennego robilam dla Rosjan godzinny program z archiwalnych dzwiekow o powstaniu Solidarnosci. No i mialam straszny zgryz. Bo ten tlum w Stoczni, bless them, co i raz wybuchal spiewem „Boze cos Polske”. A spiewal tak, ze wszyscy koledzy Rosjanie az podskakiwali z wrazenia. LUdzie zatrzymywali sie na korytarzu slyszac te chory i pytali czy … ach juz nie bede mowic, o co pytali. W imie dobrych stosunkow polsko-rosyjskich. Proponowalam nawet, ze sama odspiewam w mieniu stoczniowcow. Do tego dochodzilo….
Polacy nie śpiewają na co dzień, więc nie umieją śpiewać (co nie znaczy, że są głusi). A jak już mają śpiewać, to robią to – jak wiele innych rzeczy – na żywioł i byle jak 🙁
No, a w Korei na mistrzostwach? Wyszla Edyta Gorniak i olsniewajaco, jazzowo zaspiewala hymn. I byloby bardzo fajnie, ale wlaczyl sie do tych spiewowo chor baranow… tfu… kibicow. Ktorzy uznali, ze Edyta Gorniak przszkadza im pieknie odspiewac polski hymn.
Nawet Kaczki (te same od „Wolski”) chcialy ja wtracic do wiezienia. Bo kaczki to dopiero spiewaja. Jak barany.
Hi, hi, hi, hi, hi 😆
Cóż Ci zawiniły biedne barany?
Witold pisze:
2007-06-19 o godz. 18:57
„Ludzie czesto robia blad uwazajac,ze sluchanie muzyki wysokiej zalezy od sluchu muzycznego.Gdyby tak bylo ,to kazdy chalturnik grajacy po weselach mialby wiecej do powiedzenia na jej temat niz czlowiek autentycznie nia zainteresowany ale nie potrafiacy zaspiewac nawet “wlazl kotek na plotek “.
Kultura wysoka wymaga oprocz zainteresowania PRACY nad nia i to niekiedy ciezkiej i zmudnej.W “Rejsie” inz.Mamon wypowiada slynne zdanie, z ktorego wszyscy sie smieja,ze on najlepiej lub piosenki,ktore dobrze zna.Uwazam przewrotnie,ze to zdanie najlepiej pasuje wlasnie do kultury wysokiej. Wielkie dziela nie powstaja z dnia na dzien.Czesto jest to wynik przemyslen i doswiadczen calego zycia z zapozyczeniami i nawiazaniami do przeszlosci ,do filozofii, do religii itd.
Do pelnego odbioru tak jak i do stworzenia potrzebna jest niesamowita erudycja i jakis okres czegos w rodzaju studiow.Nikt jednak nie chce przed pojsciem do filharmonii czytac ksiazek czy tez w inny sposob sie doksztalcac.Wiekszosc ludzi chce miec efekt emocjonalny i estetyczny od razu ,bezrefleksyjnie,a tym zajmuje sie popkultura oraz restauracje McDonalda.
Mowienie,ze ktos nie slucha muzyki muzyki wysokiej,bo mu slon nadepnal na ucho swiadczy tylko o jego lenistwie umyslowym i kompletnym niezrozumieniu czym jest kultura(muzyka) wysoka.
W tym wypadku prosze Pani Doroto takim ludziom bezlitosnie odbierac prawo do nazywania siebie wyksztalciuchami. ”
‚
‘
Wielkie materii poplątanie prezentujesz Witoldzie, wielu czytelników bloga skonfundowanych zostawiasz, zatem pozwól, że przedstawię swoje racje.
Do pewnego momentu można się z Tobą zgodzić (z poprawką w pierwszym zdaniu, o której za chwilę), ale od zdania: „Do pełnego odbioru tak jak i do stworzenia….” już nie.
Otóż aby cieszyć się muzyką nie trzeba być erudytą i specjalnie wykształconym. Owszem, wykształcenie i erudycja nie są przeszkodą, są często pomocne, ale nie są warunkiem koniecznym! O odbiorze muzyki decyduje wrażliwość i chęć zanurzenia się w niej (muzyce).
Znam ludzi nieerudytów i niewykształciuchów, którzy fantastycznie czują muzykę i rozumieją ją znakomicie. Zupełnie nie przeszkadza im w odbiorze brak wiedzy o tym, że ten A-dur to wynika z mody na stosowanie skali jońskiej w XVI w. i dodatkowo uzasadnia go nawiązanie do symbolizowanych nim wypraw krzyżowych. Sztuka generalnie, w tym muzyka, to nie prąd, który u wszystkich wywołuje taką samą reakcję. Jak różni są ludzie, tak różne bywają reakcje, co żadnej nie dyskwalifikuje.
A w kwestii erudycji twórców sporo racji masz, bo twórczość w ogóle jest również formą erudycji…
Z uporem używasz sformułowania: „muzyka (kultura) wysoka”. A co to do diabła takiego?
Muzyka dzieli się na dobrą i złą, a właściwie na taką, co się podoba albo nie podoba. Koniec.
Wszelkie dyskusje na ten temat już się odbyły i warto się z nimi zapoznać, zanim zacznie się trącić lekkim zarozumialstwem.
Piszesz dalej: „Nikt jednak nie chce przed pójściem do filharmonii czytać książek czy tez w inny sposób się dokształcać” .
Skąd wiesz? Czy otrzymujesz raporty przeznaczone dla premiera, bo chyba on dostaje najdokładniejsze….?
„Większość ludzi chce mieć efekt emocjonalny i estetyczny od razu ,bezrefleksyjnie…..”
Chciałeś zapewne napisać, że efekty te ludzie chcą osiągnąć bez wysiłku….
Ja tam na ten przykład jestem zwolennikiem gry wstępnej i to niekoniecznie krótkiej….
A czym zajmuje się McDonald – każde dziecko wie.
Powiedzenie o słoniu i uchu świadczy o braku zainteresowania muzyką, czasem służy usprawiedliwieniu braku chęci do śpiewania i o niczym więcej. A już na pewno nie o „lenistwie umysłowym”i tępocie, które zarzucasz ludziom. Po raz kolejny dodając pojęcie muzyka (kultura) wysoka.
Owszem, możemy mówić o sztuce elitarnej, skierowanej do wąskiego grona miłośników i znawców, ale dzielenie kultury w kategoriach, które proponujesz, wybacz, jest anachroniczne i obraźliwe. Muzyka jest jedna, a w niej całe mnóstwo nurtów, strumyczków i rzek, jeziorek i kałuż.
Pani Doroto,
Została Pani mianowana przez Witolda sędzią, dla siebie zachował tytuł prokuratora, zatem bardzo proszę o łagodny wymiar kary. Na swoją obronę mam trudne dzieciństwo, bo spędzone w głębokiej komunie, młodość trudną, bo spędzoną w komunie schyłkowej i wiek dojrzały, w którym otoczony bywam dziwnymi osobnikami z ogniem w oczach.
Proszę także o uwzględnienie mojej skruchy z powodu naruszania oczywistej oczywistości, a także fakt, że jestem jedynym żywicielem rodziny, której równoprawnym członkiem jest kot rasy dachowiec środkowoeuropejski.
Z poważaniem
Skruszony
Barany zawsze mają gorzej!
Owcarecku,
więcej. Uśmiałem się do łez.
Drogi barrrdzo wredny zeenie. Jak będziesz Pan tak często zmieniał nicki, to się Pan naczekasz dłużej na akceptację. I to jest ten łagodny wymiar kary 😆
A merytorycznie się zgadzam. Na usprawiedliwienie Witolda mogę domniemywać, że mieszkając w Niemczech znajduje się pod wpływem tamtejszego stosunku do muzyki – to tam właśnie stała się ona religią mieszczaństwa, to tam uwielbia się tzw. Gesprachskonzerten, czyli koncerty z komentarzem naukowym. Niemcy to ludzie solidni, ja tam nie mam zresztą do tego obyczaju nic, to na pewno poznawaniu muzyki nie szkodzi, a nawet może pomóc. Ale nie jest to absolutnie wyższa konieczność. Ja tam wolę, jak mi się nie trzepie w ucho i sama się dowiem czegoś o tym, co mnie interesuje (to nie dotyczy tylko muzyki) – wtedy kontakt z dziedziną jest bardziej osobisty. Ale każdy lubi po swojemu.
Kota rasy dachowiec środkowoeuropejski drapię za uchem 😀
Witam wszystkich i polecam koncerty ptasie ze strony Lasów Państwowych:
http://www.lp.gov.pl/prezenty/koncerty/07-Slowik%20szary%20-%20czarodziej%20kniei.mp3/view
Wyrok przyjmuję z pokorą, nie będę się odwoływał.
A mieszkanie w Bawarii się liczy? Ja tam spędziłem czas jakiś i bardzo mi się podobało…..Przywiozłem stamtąd zamiłowanie do piwa typu Weizen (weiss), czyli pszenicznego oraz typu Oktoberfest (tylko w okresie wrzesień – październik). Mniaaammmm……
Nasłuchałem się ichnich folklorów, oj nasłuchałem i potwierdzam: ze śpiewem sobie radzą.
Kot odpowiada: mmmmmrrrrrrrrrrrrrrr………….
Ja myślałem i pisałem o sobie że jestem Wredny Miś a tu proszę Zeen jest lepszy znaczy bardziej wredny 🙂
Na Festiwalu Metalu był zaproszony bardzo znany krytyk sztuki z Muzeum Narodowego . Przez pół godziny mówił o sztuce nowoczesnej . Z kolegą artystą grafikiem Zenkiem Kowalczykiem słuchaliśmy z zapartym tchem . Było pięknie i mądrze. Po wyjściu z prelekcji mówię do kolegi: Wiesz Zenek czułem się na tak jak bym słuchał ulubionego radia Galgalatz z Tel Avivu po hebrajsku gdzie nadawana jest świetna muzyka i mają znakomicie mówiących spikerów, ale nic z tego nie zrozumiałem. Zenio do mnie: Nie martw się , bo ja też.
Dla osob,ktore uwazaja,ze przy odbiorze muzyki liczy sie jedynie wrazliwosc i sluch muzyczny chcialbym zaproponowac bezpieczny eksperyment,ktory mam nadzieje moze dac sporo do myslenia.
Czy wszyscy wiecie,ze spiew kaplana(choral gregorianski),ktory slyszymy w czasie mszy w kosciele katolickim ma rodowod starszy niz historia panstwa polskiego.Niektore melodie (cantus firmus) praktycznie nie zostaly zmienione od ponad tysiaca lat.Ta „dziwna melorecytacja” to sa prawdziwe skarby kultury europejskiej.Bez tych „melodii” nie zawsze czysto i ladnie spiewanych przez ksiedza nie byloby Bacha,Mozarta,Chopina…
Cudem nad cudami jest to,ze choral gregorianski do tej pory pelni role jaka mial przed ponad tysiacem lat.Jest to tak oczywiste,ze nikt w Polsce nawet o tym nie mysli.Zaden Polak idac do kosciola nie mysli przeciez,ze idzie do muzeum.Sluchajac choralu gregorianskiego w czasie mszy dotykamy namacalnie korzeni historii i kultury Europy.
Pora na eksperyment!Wystarczy teraz pojsc na msze katolicka obojetnie w jakim miejscu w Polsce.Jeden warunek.Prosze jeszcze raz przeczytac to co napisalem powyzej ewentualnie poszperac jeszcze na ten temat w internecie I MIEC TO W PAMIECI gdzies z tylu glowy podczas samej liturgii slowa.Jestem ciekaw czy teraz zmieni sie Wasz odbior tego co wiekszosc z Nas slyszy prawie od zawsze.
Chcialbym wyraznie zaznaczyc,ze nie zajmuje sie tutaj propagowaniem wiary katolickiej(w moim wypadku bylby to absurd) i nie handluje plytami z choralem gregorianskim.
Czekam na Wasze wrazenia po niedzieli.
A mnie sie przypomnial stary skecz, w ktorym dozorczyni obrazila lokatora nazywajac go „choralem gregorianskim”. On zas nie pozostal dluzny i nazwal ja „bramaputra indyjska” 🙂
Hi Doroto, pozdrawiam Cie serdecznie i pobloomsdayowo, bom – jak sama pisalas na blogu Owczarka – bawil w Dublinie. A jednak dla paru osob ten Bloomsday jest wazny! (Pozdrowienia dla Heleny i Hoko) Myslalem, ze jest nas garstka, ale jednak nie jest chyba tak zle.
Muzyczny Ulisses – to prawda. I nie chodzi jedynie o Luciano Berio i Syreny. Przeciez tam, w tekscie, jest pelno piosenek, fragmentow arii operowych, muzycznych aluzji. Bloom nuci arie z Don Giovanniego, Dedalus sam spiewa (malo kto wie, ze w 1904 roku Joyce-amator wystepowal w Dublinie na scenie ze slawnym Johnem MacCormackiem i calkiem niezle mu poszlo).
Ale dla mnie to bardziej tekst miejski niz muzyczny. Pamietam, ze kiedy pierwszy raz bylem w Dublinie – nie musialem korzystac z mapy, bo pamietalem wszystko z ksiazki. Potem przyszlo rozczarowanie, bo okazalo sie, ze ten dzisiejszy Dublin nie bardzo przypomina tamten sprzed stu lat. No i dom przy Eccles Street 7 zburzyli…
Ale potem znow polubilem ten Dublin i zrozumialem, ze pielgrzymki literackie maja charakter bardziej mateforyczny niz doslowny. I ze nigdy nie jest tak, ze w rzeczywistosci istnieje wszystko to, co napisano w powiesci, nawet najbardziej realistycznej. Choc podazanie sladami bohaterow literackich to fajne zajecie. Kilka dni temu w Dublinie przez caly dzien spotykalem innych fanow Joyce’a, starych i mlodych, ktorzy odkrywali miejsca zwiazane z Ulissesem. Wszyscy mieli dobra zabawe. A moze ktos opisalby polskie miejsca literackie – zorganizowanie trasy Warszawa wg Lalki Prusa nie przekraczaloby chyba zdolnosci rodzimych prusologow, a i wladze miasta moze i dorzucilyby sie do tego? Dublin potrzebowal 70 lat, zeby zrozumiec, ze Ulisses to zyla zlota. Jak Giertych sobie pojdzie w cholere, mozna by do wsparcia takiej inicjatywy namowic jakiegos nowego oberedukatora. Wtedy Zakopane mialoby Witkaca, Struga czy Choromanskiego, Lodz Ziemie obiecana, Gdansk Blaszany bebenek, Lublin Singera. I dzieci w szkolach uczylyby sie, ze w ich miejscowosciach toczy sie akcja jakiejs waznej ksiazki… Ale to marzenie scietej glowy. Anyway, pozdrawiam Bloomicznie.
Pani spóżniona na przedstawienie operowe przeciska się do fotela robiąc szum. Na uwagę „cicho! uwertura! odpowiada – a ty cham!”
To też bardzo stare.
A mój znajomy bardzo dawno temu mawiał „ty sklerozo andegaweńska”. 😀
Kiedyś w radio słuchałem wywiadu z młodym muzykologiem który badał kurpiowskie pieśni wielkopostne śpiewane przy grobie Chrystusa. Doszedł do tego ,że pieśni mają rodowód średniowieczny i w niezmienionej formie przetrwały ponad pięćset lat. Nie dziwi więc zachwyt Szymanowskiego słuchającego archaicznej formy śpiewu na Kurpiach. Niestety to już historia . Pewnie niedługo tak jak w Finlandi będzie tylko folklor rekonstruowany.
„A ja chcę właśnie niezadługo wyryktować wpis o góralskich gęślach”
Juhuuu! A bede mógł, Poni Dorotecko, kapecke se na tyk gęślickak zagrać? Piiiiknie pytom 😳
🙂
Dzieki, Piotrek. Pozdrawiam back.
Witam wszystkich, a zwłaszcza Paziaczka! Świetny pomysł z tymi trasami miejskimi, coś mi chodzi po głowie, że były już jakieś warszawskie wędrówki tropem „Złego” Tyrmanda… W poprzednim Roku Chopinowskim na Trakcie Królewskim była (nieduża, ale zawsze) trasa śladami Chopina. Gdzie zresztą jest powiedziane, że miasto nie może mieć kilku literackich tras – jeśli tylko takie możliwości ma. Łódź ma namiastkę w postaci koszmarków Szytenhelma na Piotrkowskiej 🙂
No tak, „Ulisses” (coś nie możemy się odczepić od tego tematu) jest powieścią miejską. I o cytatach muzycznych też pamiętam, ale tu mi akurat chodziło o inną muzyczność – samej prozy.
Witold – chorał gregoriański nie zmienił się w samym trzonie, ale bardzo, bardzo zmienił się w stylu wykonywania. Do tego stopnia, że gdybyśmy jakimś usłyszeli śpiewających te małe tysiąc lat temu, nie jest powiedziane, że byśmy rozpoznali, że to to samo 🙂
Hoko niech zajrzy na swój blog pod wpis o Bloomsdayu – ma tam nowego gościa.
Misiowi 2 wielkie dzięki za cudnego słowiczka i zaległe serdeczne życzenia imieninowe! A aktualne dla Alicji, jeśli tu zajrzy. Powtórzę zresztą u Owczarka.
Widzę też, że popełniłam gafę. Poskrobałam za uchem tylko zeenowego dachowca, ale przecież na tym blogu jest dużo większe kocie towarzystwo! Trzy koty ma passpartout, jednego (plus dwa od sąsiadów) Hoko, dwa Helena, jednego (chyba jeszcze?) paziak (innych nie pamiętam), więc wszystkim się należy! 😆
Mnie się też podoba pomysł Paziaka. Chyba powinniśmy wybrać JEDNĄ znaczącą dla Warszawy książkę, która może być interesująca dla innych i promować promocję Warszawy poprzez ……day. 🙂
Może jakieś propozycje?
Pani Doroto, zaglądam na swój blog gdy tylko mogę (na Pani również!) – dziś wypadło trochę później. Zaś co do kotów, to ja mam trzy swoje i dwa od sąsiada. Chociaż jeden z tych od sąsiada to już prawie jak mój: gdyby nie pies za płotem (choroba ciężka podkopy zaczyna robić), to Kicio by pewnie został na stałe 🙂 .
Warszawiakom proponuję Wiechsday… 🙂
A dla przyjezdnych: Sunnyday 😆
Sporo miejsca zajmował tu Wrocław, to może Nacht-mit-Mock?
Tak… a mnie zostanie „Gnój” Kuczoka do promowania miasta… (Ale jak się zna, też można rozpoznać ulice…)
PAK, w Katowicach mieszkam ledwie kilka lat, więc pewnie i tak miałbym problemy, bliżej mi do „Cholonka” 🙂
Foma: Akcja „Gnoju” ma miejsce w Chorzowie. Zresztą Kuczok uczył się przez jakiś czas w równoległej klasie w tym samym liceum, co ja 🙂 W każdym razie mimo przerysowań jestem w stanie rozpoznać realia.
A dla mnie Londyn jest miastem Dickensa. Kiedy pierwszy raz szlam do pracy, skrecilam zle i nagle zobaczylam, ze znajduje sie na … Fleet Street. Mnie wowczas Fleet Street absolutnie nie kojarzyla sie z dystryktem gazet i wydawnictw, ale z wiezieniem dla dluznikow, do ktorego trafil, jakze niesprawiedliwie , Pan Pickwick. Wiec natychmiast zaczelam sie rozgladac ktory dom moglby byc wiezieniem. Ale zaden mi nie wygladal. Wtedy zobaczylam idacego ulica dzentelmena – moglby byc Panem Dombey ( z Dombey i Syna). POdeszlam do niego i uprzejmie zapytalam, czy gdzies tu na tej ulicy znajduje sie badz znajdowalo wiezienie. Pan Dombey spojrzal na mnie jakbym sie urwala z choinki i powiedzial, ze nie przypomoina sobie. Wtedy ja, ze Pan Pickwick w nim perzebywal, bo nie chcial zaplacic odszkodowania pewnej wdowie, ktora z nim sie procesowala o zlamanie obietnicy malzenskiej. I wtedy Pan Dombey zaczal sie smiac i powiedzial: Oczywiscie, bylo tu wiezienie, ale zostalo rozebrane w 1907 roku, ale wiem gdzie stalo. I mi pokazal. Pozegnalam sie z nim, a dwa dni pozniej zobaczylam Pana Dombey w mojej wlasnej stolowce pracowniczej, w tej samej, w ktorej przed laty siedzial w kaciku George Orwell i pisal swoj Rok 1984.
Wiec natychmiast odeszlam od swojego stolika i podeszlam do tego, przy ktorym Pan Dombey spozywal posilek. Przedstawilam sie i przypomnialam incydent na ulicy. I okazalo sie, ze moj Pan Dombey to Andrew Neal, owczesny redaktor londynskiego Sunday Timesa, a dzis jeden z lepszych dziennikarzy BBC.
I wszedzie Londyn prowadzi mnie sladami Dickensa. Jestem zawsze wzruszona, kiedy natykam sie na jakis nowy adres znany mi z jego powiesci.
Powiedzmy, że ja przez lata widziałem „socjalistyczną dal” Broniewskiego 😉
O. Coś dla mnie wreszcie. Przede wszystkim Eberhard Mock. Tym bardziej, że gość z Wrocławia przywiózł mi piękny album „Breslau gestern” – i czytając tę *kwadrylogię* mogłam w razie potrzeby odszukać stosowne zdjęcia sprzed wojny
Mroczne to jest, bo mroczne, ale wciąga, a topografia w książce dla mieszkańców Wrocławia (byłych, jak ja, jeszcze bardziej) ma niebagatelne znaczenie, bo my spacerujemy tymi ulicami! A w „Festung Breslau” kamienicę w której mieszkał Eberhardt znam jak własną kieszeń, potem znany jako Szklany Dom vel Szklanka, naprzeciwko Opery.
„Gnój” znam – literacko i filmowo, jednak bardziej podobał mi się Mariusz Maślanko i jego „Bidul”. Kojarzyło mi się to z filmem Doroty Kędzierzawskiej „Jestem”, w którym dzieci jakos starają się dawać radę życiu, na przekór. Jedno bogate, drugie biedne, a samotność ma jedno imię. I wychodzi na to, że zamknięte koło.
No to co, foma – jedni Warszawę, inni Chorzów, a Ty Sląsk czy Wrocław ? 🙂
mt7:
Propozycje dla Warszawy: „Zły”, oczywiście.
Alicjo,
też przeczytałem wszystko o Mocku z planem Wrocławia ( pardon Breslau ) w ręku. „Rzucałem” treść na swoje wspomnienia z okresu studiów we Wrocławiu. Przecież na parterze budynku przy ul Schuchbrucke ( Szewska), w którym mieściła się stara dyrekcja policji była stołówka studencka ( lata 1960- 65 ), w której czasem jadałem: Schmiedebrucke (Kuźnicza), którą chodziłem na Ursulinenstrasse ( Uniwersytecka ) na Wydział Prawa i wreszcie
Vorwerkstrasse ( Komuny Paryskiej ), przy której mieścił się mój akademik.
Śledzenie ścieżek Eberharda Mocka, po których też zdarzało mi się chodzić było fascynujące.
We Wrocławiu byłem ledwie kilka razy, oczywiście za mało, ale bardzo lubie. Tetralogia Krajewskiego – pyszna sprawa, „Koniec świata…” bardzo kojarzył mi się w klimacie z „Wilkiem Stepowym”. Z innych miast mam wielki sentyment do Torunia i Lublina. Miejskiej powieści z Górnym Śląskiem w tle nie kojarzę, a nie silę się na napisanie takiej 😉
A dlaczego moj „komentarz czeka na akceptacje”? Co zrobilam?
Jeszcze w związku z postem Alicji;
muzycznie kojarzy mi się jeszcze Tauentzienstrasse ( Kościuszki), – tam się mieścił „Pałacyk”, w którym grali Pakulski, Bartkowski, Plaskota i …., kto był
czwarty ?
Nie wiem co tam się mieściło „za Mocka”, – Krajewski nie napisał.
Pani Doroto!Wiem,ze przesadzilem z tym choralem.Przyznaje,chcialem niektorych naszych blogowiczow sprowokowac do innego sluchania,czy tez odbioru muzyki,ktora wydawaloby sie jest dobrze znanna.
Pani Doroto, witam. Czy męczono już panią o wypowiedź na temat występów sprzedawcy Paula Potts’a w programie Britain’s Got Talent?
O co tu chodzi? Niepozorny szczerbol, poczciwy klocowaty misiu śpiewa arię i wszyscy reagują jakby im przystawiono do nosa świeżo pociętej cebuli (ja szczerze mówiąc też). Wciąż widuje się świetnie wyszkolonych wykonawców, wykonujących tą samą arię i nic. A tu nikomu nieznany półamator doprowadza miliony telewidzów do płaczu. Czy to była kwestia kontrastu? Wyprzedzenia najśmielszych oczekiwań? Co pani sądzi?
dixie,
masz rację, ale u Krajewskiego są te stare nazwy sprzed wojny i dlatego czytało mi się swietnie te książki ze starym albumem Wrocławia sprzed wojny, a był to naonczas Breslau. Stołówki na Kuzniczej i zwłaszcza Szewskiej – przepiękne wspomnienia.
P.S
Helena, nic nie zrobiłaś, to pewnie wordpress coś miesza, on tak ma.
Alicja! A pamiętasz restaurację Fonsia na Szewskiej, z tyłu Domu Towarowego SDH? Bufet i mała salka (piwo i kanapeczki) na parterze i druga, też mała po schodkach. Zamawiało się, podawano błyskawicznie, bez oczekiwania, po zjedzeniu szybko trzeba było wychodzić, bo następni stali pod wieszakiem i czekali na miejsce przy stoliku. Płaciło się Fonsiowi, przy bufecie, informując co się zjadło. A były zarówno gołąbki i pierogi, jak też zając w śmietanie, albo kaczka z jabłkami, zupy dwie – do wyboru. Fonsio przy barze nie widział sali jadalnej. Ufał swoim klientom. Jakie to dawne czasy…
Chyba jeszcze trwa koncert, na który bałem się wybrać.
Chorzów i Genesis w składzie z lat 1977 -92. Jakby przyjechali z Gabrielem, poszedłbym, choć Collins nie jest gorszy, jest inny.
Słucham ich głównie z koncertów i studyjne z okresu do ’75, na ’83 (po prostu Genesis) Home by the sea….
Radio puszcza zwykle pierwszą, przebojową część, drugą wyciszając, a tam dzieje się dopiero! To ważny zespół dla mnie, powinienem jechać, ale bałem się konfrontacji z legendą, obawiałem się, że nie dadzą rady zagrać jak dawniej – a może dali radę? Chciałbym, mimo, że mnie tam nie ma.
Kiedyś miałem ambicję opisać muzyczne dokonania w oparciu o konfrontację dwóch utworów: jeden z muzyki klasycznej, drugi z szeroko rozumianej współczesnej, pokazując podobieństwa, które dostrzegam. Tak przed laty prezentując muzykę młodzieży (młodszej ode mnie) starałem się zaszczepić zainteresowanie klasyką i jazzem. Tak np. Child in time zespołu Deep Purple – swego czasu wielki przebój zestawiłem z Bolerem Ravela wykorzystując podobieństwo zastosowanego rytmu we fragmencie pierwszego – potem musiałem kopiować Bolero na taśmy kilkanaście razy! Mam „na sumieniu” kilku ludzi, którym moje prelekcje połączone z puszczaniem płyt pomogły w poszerzeniu spektrum słuchanej muzyki.Dzś już nie podejmę się takiego wyzwania, chociaż od czasu do czasu mnie korci….
Nela…
nie pamiętam 🙁
Do restauracji za moich czasow nie chadzałam, najwyżej do barow (Miś? Pamiętasz? Nadal działa!) i stołówek studenckich, a z innych – kawiarnia Pod Muzami, Pałacyk w porywach, jak był czas.
Pokazał się wpis Heleny.
To kogo proponowałabyś na warszawskiego Dickensa?
Pokazał się, bo pańskie oko konia tuczy… wróciłam z trasy wystawowo-koncertowej i dalejże na blog. Chciałam kombinować nowy wpis, ale tak fajnie rozmawiacie, że aż żal się wcinać 😆
Nie wiem, dlaczego wpis Heleny zatrzymało – wordpress pewnie jakiegoś słówka nie polubił nie wiedzieć czemu. Był niedawno taki przypadek u Owczarka.
haha – wpis o Pottsie był od razu, tudzież dyskusja, z finałem w kolejnych komentarzach. Chyba wyczerpaliśmy temat.
Mnie mimo, że słoń na ucho nadeptał umiem słuchać i o(do)cenić muzykę nie tylko klasyczną. Nie jestem w stanie zaśpiewać poprawnie kotek na płotek a mimo wszystko umiem rozpoznawać kompozytorów a po uważniejszym wysłuchaniu także wykonawców. Dotyczy to też literatury. Co do muzykalnej frazy chcę dorzucić Johnatana Littell. Mam nadzieję, że polski tłumacz odda rytm i melodię oryginału. Muszę dodać, że czytając po francusku na ogół nie czuję tekstu mimo, że go rozumiem i wyjątkiem od reguły są „Les Bienviellants”. Z resztą autor zatytułował poszczególne rozdziały „Sarabande” i „Menuet”. Co do samotności czytelnika dobrej litertury, przestałam się przyznawać, że czytam coś więcej niż lit. popularną, bo nikt nie rozumie o czym mówię. Cieszę się, że są jeszcze tacy co czytują Prousta, wiedzą kim jest Joyce i cenią Myśliwskiego. Zaznaczam urodziłam się w 72-gim.
Zeen Masz czego żałować .
Widziałem koncert Genesis z Collinsem we francuskiej Multivision. Teraz można kupić płytę DVD. To jest najlepszy koncert jaki widziałem. Prawdziwa muzyka grana na żywo , prawdziwy profesjonalizm bez żadnych czrodziejskich sztuczek. Collins na koncertach wypada znakomicie i nie jest ważne dla niego czy gra w Polsce czy przed setką tysięcy widzów w USA.
Mogę się wtrącić, jako linux persona?
A propos tego wordpress – WINDOWS program, ma swoje narowy, dlatego trzeba spuścić oko, a niech tam.
Pozdrawiam wszystkich!
Nie wiem kogo zapproponowac na Warszawe. MOze rzeczywiscie Prusa, choc musialabym odswiezyc Lalke, do ktorej nigdy nie wrocilam po szkole.
Wstyd mi, ale nigdy nie przeczytalam „Zlego” choc samego Autora poznalam w latach siedemdziesiatych w Nowym Jorku i pozniej kilkakrotnie sie z nim zetknelam, starannie omijajac wszelkich rozmow na temat jego najslynniejszej ksiazki. Czuje, ze jednak musze przecyzytac, bo taka „kultowa” – to mnie od niej troche odstreczalo. Z Tyrmanda znam tylko kompletnie fascynujacy dziennik, nie pamietam jaki nosil tytul. Ale czytalam go ze 30 lat temu.
I nie wiem czy w polskiej literaturze ktos tak milosnie prowadzil nas przez miasto, jak prowadzono nas po Dublinie i Londynie. Bo nie tylko przeciez Joyce i Dickens. Jesli chodzi o Dublin, to rozkochana w nim jest Maeve Binchy i jej wczesniejsze powiesci i opowiadania (nie te z ostatnich lat), w ktorych powraca do Dublina lat 50-tych i 60-tych, Dublina swego dziecinstwa i mlodosci, z tego mozna zrobic przewodnik.
Podobnie po Londynie mozna chodzic sladami Sherlocka Holmesa, albo Pepysa, i zapewne innych jeszcze Londynczykow.
Czasami wysiadam na stacji metra i widze przed soba teatr Drury Lane. I mysle wcale nie o tym ile ja w nim widzialam spektakli, tylko, ze nazwe Drury Lane znam od dziecka, bo wspominal o tym czesto Dickens. A teraz Drury Lane jest moj, moge sobie przejsc obok niego, moge wstapic do ksiegarni obok, moge pojsc na przedstawienie albo do tajskiej reastauracji z widokiem na teatr – jesli taka jest moja fantazja. To jest prawdziwszy powrot w dziecinstwo, niz byl mi kiedykolwiek dany. Drury Lane, Drury Lane. Co w duszy gra? Drury Lane.
Zeenie — nie wiem jak było na koncercie od strony muzycznej (przy bardzo dobrym nagłośnieniu wystarczy otworzyć okno by posłuchać, wczoraj słyszałem jednak tylko fragment próby). Ale mogę powiedzieć, jak było jeśli chodzi o pogodę… Cóż, szczęśliwie dla słuchaczy koncert nastąpił już PO oberwaniu chmury, więc tylko czasami lało, do tego grzmiało…
W każdym razie cały wieczór myślałem ze współczuciem o koncertowiczach…
Droga Heleno !
Tego sie po Tobie nie spodziewalem. Ja i Szecherezada. Cale szczescie, ze i Ty tez. Blizniaczka napewno nie jestas, co najwyzej wnuczka, stad to dziedzictwo.
Przesylam wpis ktory wyslalem dzisiaj do Pana Adamczewskiego. Wyslalem jemu dlatego, ze bylo zdanie na temat wina a zatem kulinariow.
Panie Gospodarzu !
Prosze o wiecej. Wokolo mnie sa piekne laki i rzeczka ktora nazywa sie Srem. Pelno zielska a idac rano na spacer spotyka sie sarny, jelenie, zajace, bazanty i inne towarzystwo. One wiedza, ze teraz jest sezon ochronny i w ogoke nie boja sie ludzi. Tuz kolo mnie hasaja ponadto bociany i koty domowe. W ogrodzie jeszcze kaczki ale juz niedlugo. Brat Margit zatelefonowal, ze w najblizszym czasie wraca ona z urlopu. Wyleciala na Hawaje a wraca z Florydy. Taka z niej latawica. Wczoraj byly burze, narobily wiele szkod. jak sie zupelnie obudze, to napisze Wam jak wczoraj dwie osoby duchowne uratowal probe generala Don Qichota na zamku w Güssing. Nieomal w ostatniej chwili. Odrobine i ja maczalem w tym palce. Na koniec podarowalem dwu pieknym paniom ktore zabraly mnie na te probe butelke czerwonego wloskiego wina z Moltepulciano, prodokowanego w tamtejszym kolchozie. Uratowalo sie kilka butelek ale bez etykietek. Znowu wydluzyla sie lista przedmiotow do zabrania.
Przyjemnego dnia ale lepiej bez niepotrzebnych burz.
Pan Lulek.
Dziennik Tyrmanda to „Dziennik 1954”, a jeśli chodzi o „Złego”, to pewnie język wydałby się niejednemu taki… niedzisiejszy. I pewnie w tym jest urok tej książki, kapkę zahacza o kicz i jest denerwująca w tym stylu, ale to chyba są resztki „starej Warszawy”. W szkole tego nie przerabialiśmy, nazwisko Tyrmand nie istniało, „Zlego” przeczytałam jakieś 20 lat temu góra, dlatego wydał mi sie taki archaiczny stylistycznie, a to „o to szło”.
Z Tyrmanda polecam jeszcze „Filipa”, taka powieść z czasów wojny, biograficzna w tle, ktoś mi to kiedyś podrzucił i zostawił. Nade mną właśnie przeszła piąta burza z piorunami i to jest chyba limit, jaki ja mogę wytrzymać w ciagu doby.
O Tyrmandzie niezła biografia wydana pod okiem Mary Ellen Tyrmand – „Tyrmand i Ameryka” Katarzyny Kwiatkowskiej I Macieja Gawęckiego. Sporo zdjęć i wspomnień ludzi, którzy go znali.
Misiu, czy widziałeś „na żywo”? Multivision kojarzę z telewizją, dlatego pytam. Ja oglądałem ich koncerty tylko na ekranie i owszem, żałowałem, że mnie tam nie było…
PAK,
Wyobraziłem sobie scenerię: Chester Thompson uderza w werbel i w tym samym momencie huk burzy, w talerz i błyskawice….
Zamiast pracy świateł, wystarczyłaby naturalna sceneria 🙂
A nie miałeś ochoty posłuchać koncertu w oknie?
Pozdrawiam
W Warszawie, nie ma niegdysiejszych ulic i domów, z wyjątkiem Pragi, a i tu się sypie z nielicznymi wyjątkami.
To jak można chodzić śladami, kiedy śladów brak 🙁
Ech, gdzie te burze niegdysiejsze… dobrze, że się chociaż zachmurzyło…
Oooooj, akurat w moim mieście co dnia „grzmoci” jak za dawnych lat, a nawet lepiej! Fronty się przewalają, prądy przemieszczają a nam zewsząd burza i gradobicie i w dodatku ulewy, jakich nie było nigdy!
Żywioły nam się znarowiły, a wszystko panie bez te atomy…..
Chester Thompson gościnnie wystąpił kiedys w Toronto na łączonym koncercie Erica Claptona i Marka Knopflera. To był ale koncert! Niestety, zostaje w duszy, bo tego nie da sie przekazać!
Hoko, tęsknisz za burzą? Kapka mojej wczorajszej, a przeszło takich pięć w ciagu doby:
http://alicja.homelinux.com/news/Stormy-weather/
To białe to grad.
Szanowna Gospodyni,
Przekroczona setka wpisów świadczy o rozwoju i zainteresowaniu, świadczy o tym, że dobrze się tu czujemy.
Nim pierwsza setka zaszumi w głowie, drugą piszemy!
Jak juz mowa o literaturze i miastach, to pozwole sobie polecic powiesci kryminalne mojej ulubionej Donny Leon i jej Wenecje.
„Donna Leon jest amerykańską autorką powieści kryminalnych. Wiele podróżowała. Osiadła we Włoszech, nie opodal Wenecji, gdzie w tamtejszej filii uniwersytetu Maryland wykłada literaturę angielską.
Głównym bohaterem Śmierci w La Fenice oraz następnych powieści, tworzących już całą serię, jest wenecjanin, komisarz Guido Brunetti, który dla czytelników stał się drugim Maigretem.
To właśnie Wenecja, jej specyficzna atmosfera, ulice, kanały, miejscowe gazety, tworzą klimat tej wciągającej historii; komisarz Brunetti zaś, uosabiający staroświecką moralność, „poprawność polityczną” i śródziemnomorski styl życia, jest postacią wzbudzającą całkowite zaufanie.
Śmierć w La Fenice, której akcja rozgrywa się w słynnej operze, w 1991 roku została uhonorowana japońską nagrodą Suntory jako najlepsza powieść kryminalna roku.”
Ten opis oddaje dokladnie moje odczucia. Lubie kryminaly pisane przez kobiety, a Donna Leon jest ponadto milosniczka i znawczynia opery, poza tym zna Wenecje jak nikt inny. Z przykroscia jednak stwierdzam, ze gondolier nagabniety na okolicznosc Donny Leon okazal sie calkowitym ignorantem, pieknie za to spiewal za 120 euro na godzine 🙂
Alicjo,
Oglądałem kiedyś koncert różnych artystów w Knebworth, tam połączone siły Ch. Tompsona i M. Knopflera z E. Claptonem, duży wiatr rwał portki muzykom, ale grali przyzwoicie. Jedyny Elton John miał wpadkę – zafałszował tragicznie przez moment, ot przypadek.
Wydana płyta w 1987r „Live In Australia With The Melbourne Symphony Orchestra” dokumentuje okres kłopotów Eltona z głosem, ale to wg mnie najlepsza jego płyta. Dzięki wspaniałym aranżacjom na orkiestrę, świetnym kompozycjom i pełnemu zaangażowaniu solisty (mimo kłopotów głosowych, co słychać) słucha się tego wspaniale. Polecam.
Zeenie: ochotę nawet miałem, tyle że koncert nie był tak głośny jak kiedyś koncert U2, a poza tym wszystko gubiło się w deszczu.
ach,
zeen, koncerty w otwartej przestrzeni to pomyłka, akustycznie się to kłóci, ale czasem działa, o dziwo, na przykład nie wyobrażam sobie koncertów Pink Floyd w jakiejś hali, a byłam na dwóch, na stadionach. To są koncerty-widowiska, inna półka.
„Grali przyzwoicie” to jest właśnie to, na ile ci da miejsce, w którym przychodzi ci grać, jako muzykowi. Kiedyś w mojej wsi zawitał B.B King. Uwielbiam elektrycznego bluesa w jego wykonaniu, a także, może jeszcze bardziej, Buddy Guy’a.
Akustyka tej sali (oryginalnie – kanadyjski hockey ring!) była taka, że czerpałam z wyobrazni, co B.B. grał. On też to wiedział, ze gdzieś tam pod kopułą się roznosi cała muzyka, w pewnym momencie kazał wyłączyć cos tam i grał/śpiewał bez elektryki. To byl jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłam. O dziwo, bluesmani tak maja, zwracaja uwage na widownię, odbiór sie liczy. Poza tym John Mayall i Johnny Winters. Profesjonaliści w sensie – daję wam wszystko z siebie, niech to bedzie nieznana wiocha świata, ale jak spiewam i gram, to jest wszystko w najlepszym wydaniu. I to sie liczy.
Elton John? Gwiazda 🙂