What the beautiful things…

happen to you and me – takie właśnie słowa przewijały się w jednej z wstępnych solowych improwizacji Bobby’ego McFerrina, wyłaniając się ze scatowych sylab. I to prawda. Piękne rzeczy spotkały nas, bo go słuchaliśmy, i jego, bo się z nami dzielił, co w widoczny sposób uwielbia…

Wczoraj czekając na koncert RtF rozmawiałam ze znajomym fotografikiem, który opowiedział mi, że koncert Pata Metheny poprzedniego dnia (na którym nie mogłam być z powodu Krakowa) był świetny, bo jazzowy, a nie z piosenkami. Natomiast na McFerrina się krzywił, że cyrkowiec. Powiedzieć coś takiego, to nie rozumieć w ogóle, o co Bobby’emu chodzi. Jego koncerty są prawie jak seanse terapeutyczne służące rozluźnieniu, otwarciu, wreszcie rozśpiewaniu. I czuje się, że on uważa, że ma taką właśnie misję. Nieraz już dawał wyraz swemu zdaniu, że śpiewać naprawdę każdy może. I powinien, bo to jedna z piękniejszych spraw. What the beautiful things

Koncert nazywał się „Duety”, bo do współuczestnictwa zostali zaproszeni Anna Maria Jopek i Leszek Możdżer. Ale oni wykonali z Bobbym pośrodku koncertu tylko po jednym kawałku oraz jeden w trójkę. Świetnie wypadł duet z Możdżerem, weszli w przezabawny onomatopeiczny dialog, który rozwinął się, aż Leszek poddał temat Ellingtona Take the A Train i dalej poszło tym tropem, aż pod koniec muzycy się zamienili – Bobby odsunął Leszka od fortepianu i sam zaczął grać, a Leszek wziął mikrofon i zaczął coś nadawać głosem… Z biedną AMJ było dużo gorzej, była chyba potwornie stremowana i dlatego jej obecność wypadła dość cienko.

Ale główny dialog McFerrin prowadził z publicznością. Po trzech solowych utworach rozpoczął swoje sztuczki. Podzielił publiczność na dwie grupy, każda śpiewała „swój” motyw. Potem skakał po scenie i  od miejsca, gdzie skoczył, zależała wysokość śpiewanych przez nas dźwięków – to wszystko było ćwiczeniem nie tylko na słuch, ale na pamięć i refleks. (Czy nie tak należałoby uczyć muzyki – na zasadzie zabawy?) Był też oczywiście numer z Ave Maria, tylko melodia publiczności coś cicho brzmiała. Za to po występie z gośćmi Bobby wszedł w bezpośrednie dialogi z ludźmi zgłaszającymi się z publiczności. Co do paru osób, zabrzmiały całkiem zawodowo, ale nie widziałam z daleka (I rząd amfiteatru), kto to mógł być. Jeszcze parę znanych przebojów (Aria na strunie G Bacha, Beatlesowski Blackbird, potem Somewhere over the Rainbow znów z naszym udziałem), jeszcze przyjmowanie pytań od publiczności (ktoś spytał, czy podobał mu się wczorajszy koncert, Bobby odpowiedział, że bardzo, i widać było, że mówi to szczerze) – i wyszliśmy z uczuciem niedosytu, za to we wspaniałym humorze…

Jak się dzielić, to się dzielić – wspaniałym humorem także… Oto stronka Bobby’ego, a z prawej jej strony napis „Click to launch radio”. Bardzo polecam nakliknięcie…