Tradycja z awangardą w parze
Jak może dziś zaistnieć muzyka tradycyjna? Na pewno nie jest już możliwe jej funkcjonowanie zgodnie z przeznaczeniem – inne czasy, inne obyczaje, inny styl życia, inna wrażliwość. Szkoda jednak byłoby, gdyby tak po prostu zniknęła. Szkoda byłoby również, gdyby istniała dziś wyłącznie w oprawie tzw. folkowej, ułatwiające odbiór dzisiejszemu słuchaczowi (choć nierzadko bywają to bardzo interesujące propozycje artystyczne).
Różne sa poglądy na ten temat wśród ludzi, którym ta muzyka nie jest obojętna. Obok folkowców istnieją tzw. korzenni, którzy próbują grać tę muzykę tak, jak dawniej się ją grało. Fundacja Muzyka Kresów to jeden z takich ośrodków. Jej założyciele działali niegdyś w zespole Teatru Gardzienice, podobnie jak założyciele Teatru Wiejskiego Węgajty. Drogi już dawno się rozeszły, choć w pewnym sensie idee wciąż przyświecają podobne. Niepowtarzalną wartością, jaką wniosła Muzyka Kresów, są Letnie Szkoły Muzyki Tradycyjnej, służące jednocześnie zbliżeniu kultur z bliższego i dalszego sąsiedztwa.
Ale i „korzenni” też zapragnęli ustawić muzykę tradycyjną w innym, współczesnym kontekście. Zaczęło się parę lat temu na Warszawskiej Jesieni: Zespół Międzynarodowej Szkoły Muzyki Tradycyjnej – grupa kobiet i dziewcząt wykonała spektakl Pieśni polskie: po prostu śpiewała w zupełnej niemal ciemności cykl starych ludowych pieśni. Później dołączyła grupa improwizujących kompozytorów, do których owe pieśni, pojawiające się na początku i na końcu, stanowiły kontrapunkt i inspirację. Piękny i nastrojowy był ten wieczór w postindustrialnym wnętrzu Konesera.
Ta współpraca tak spodobała się obu stronom, że stała się inspiracją do stworzenia nowego festiwalu. Organizatorem jest nowa (istniejąca od października) lubelska instytucja: Ośrodek Międzykulturowych Inicjatyw Twórczych Rozdroża, który wyrósł z Muzyki Kresów. To, co dzieje się na tym festiwalu, jest międzykulturowe ze względu na zestawienie kultur zarówno różnych narodów, jak różnych gatunków.
Rozpoczęło się wszystko wczoraj po południu korowodem samby, który poprowadził publiczność – także przypadkową – z centrum miasta, z Placu Litewskiego, na Stare Miasto, gdzie w wirydarzu dominikańskim, na wolnym powietrzu, miały miejsce właściwe koncerty festiwalowe. Zaczęli właśnie kompozytorzy-improwizatorzy z kręgu Warszawskiej Jesieni, ale każdy z nich dobrał sobie towarzystwo, z którym w zespole dał osobny występ. Przeciągnęła się przez to całość i trochę szkoda ze względu na to, co było potem (zrobiło się wieczorem chłodno i wielu ludzi nie wytrzymało takiej dawki muzyki), ale było bardzo ciekawie. Najbardziej egzotyczny był ten występ – wykonywano pieśni irańskie. Saba i Mietek spędzili w Iranie parę miesięcy, ucząc się od miejscowych muzyków. Jerzy Kornowicz wystąpił z jedną z członkiń Szkoły Muzyki Tradycyjnej, która białym głosem śpewała pieśń z Kurpiów A w niedzielę rano, a on po prostu grał na pianinie łagodne akordy jazzawe.
Później, po tym – jak to nazwano – maratonie intuicjonistów wystąpili kolejni: duet japońsko-włoski Takumi Fukushima (skrzypce, śpiew) i Paolo Angeli (gitara sardyńska, z nóżką jak wiolonczela, na której artysta grał też smyczkiem). Zaskakujący stop kultur, w których najpierw dominowała Japonia (zaczęło się od monologu Takumi niemal jak z teatru kabuki), potem coraz częściej słodkie melodie sardyńskie, a wszystko to okraszone współczesnymi brzmieniami z niemałym udziałem elektroniki. Obie osobowości bardzo wyraziste, dały istny spektakl i otrzymały duże brawa od młodej publiczności.
Zrobiło się już tymczasem późno i ciemno, a na koniec było coś pięknego: występ chóru Aidija z Wilna pod dyrekcją Romualdasa Grażinisa. Niesamowite, transowe pieśni litewskie naznaczyły tamtejszą muzykę, która może kojarzyć się z minimalizmem, ale przecież wynika z najgłębszej istoty tej kultury. Było i religijnie (utwór Antanasa Kucinskasa oparty na litewskich kantyczkach), i żartobliwie (Śpiewający rak Broniusa Kutaviciusa), i pogańsko (Z kamienia Jaćwingów tegoż kompozytora, z udziałem instrumentów takich jak kamienie czy patyki).
Komentarze
Z przyjemnością odkryłam na zdjęciach znanego mi z Jarosławia Muhammada (mam wrażenie, że jest wszędzie) 🙂 Lubię korzennych za moc przekazu i brak zadęcia. Przystaną sobie (czasem i na scenie), zagrają, zaśpiewają, a nie „występują” nic a nic. Tacy jednak wciąż niesfortmatowani. No i to jeżdżenie po nauki u mistrzów (nieraz na drugi koniec kontynentu, albo i jeszcze dalej). Gitara sardyńska odlotowa 🙂 A i pieśni litewskich pozazdrościłam uszom Kierownictwa bardzo, wystałabym je i w środku nocy!
Jak może dziś zaistnieć muzyka tradycyjna?
Jo to se tak myśle, ze skoro mogła sie narodzić nowa świecka tradycja, to tako nowo muzyka tradycyjno tyz moze 😀
To podkreślenie między owcarkiem a podhalańskim zamiast spacji tak mi sie jakosi samo niefcący wyryktowało 😀
Ja ze swej strony chciałem podziekować za wiadomość o książce „Znalazłam wczorajszy dzień”. Pod podanym adresem przeczytałem co się dało i ogromnie mnie ta książka zainteresowała. W księgarniach jednak jeszcze jej nie ma, zaś w Empiku powiedzieli, że „jest już wprowadzona do indeksu” – czyli, że za jakiś czas będzie. Czekam więc niecierpliwie, dodam jeszcze, że imię i nazwiska autorki brzmią świetnie, jak doskonale wymyślony pseudonim.
Nazwa „Samba legal” (zdjęcie nr 1) bardzo mi się podoba 😉
E, by się lepiej po osiedlach przeszli, a nie tak tylko w centrum 🙂
No to jestem już w domciu. Wybieram się dziś na premierę Orfeusza i Eurydyki w reżyserii Mariusza Trelińskiego, więc musiałam opuścić ostatni dzień lubelskich Kodów, a dzieje się tam coraz ciekawiej.
Wśród popołudniowych występów w siedzibie Radia Lublin, obok mających niewiele wspólnego z tematem festiwalu pokazów slajdów Tadeusza Mysłowskiego (krajobrazy Manhattanu sprowadzone do abstrakcji) z muzyką Zbigniewa Bargielskiego oraz instalacji Krzysztofa Knittla, w ramach której z głośników leciały dźwięki natury, była jedna bardzo mocna rzecz. Osiem dziewczyn z Zespołu Międzynarodowej Szkoły Muzyki Tradycyjnej z perkusistami Janem Pilchem i Markiem Olmą wykonali – jak to nazwać? Chyba już po prostu kompozycją Jana Bernada, pt. Trzy dźwięki. Chodzi o dźwięki, które mogły być prapoczątkiem pierwszej melodii. Dziewczyny śpiewały na jednej sylabie, rytmicznie, wymieniając się, na dwóch wysokościach dźwięku, czasem zahaczając o trzecią, białym, przenikliwym głosem; perkusiści w pewnych momentach dyskretnie podkreślali wzrost napięcia. Było w tym coś bardzo pierwotnego i bardzo czystego. Pozornie monotonne, przykuwało uwagę, a gdy pod koniec zaczęły się pojawiać inne dźwięki, miało się wrażenie, jakby poprzedni stan został doprowadzony do wybuchu. No, nie da się tego opisać, ciarki chodziły.
Tymczasem na zewnątrz przetaczały się ulewy i burze. A następne koncerty były przewidziane znów na wolnym powietrzu, w wirydarzu! No i odbyły się, z opóźnieniem i przeciągając się do późnych godzin nocnych.
Najpierw świetny, zwariowany występ wrocławskiego zespołu Małe Instrumenty ze spektaklem Elektrownia dźwięku. Tu ich stronka. Z muzyką tradycyjną mogło to mieć tyle wspólnego, że pojawiały się tam melodyjki jak z dziecięcych zabaw, bo wszystko było jedną zabawą. Spektakl (bo to był spektakl) sprawił wszystkim dużo radochy.
Potem niestety było egzotycznie, ale nudno – duet Kazachów Bachtijara Amanżoła i jego córki Gulżan. Ludowe melodie przeplatały się z dość niezręcznymi opracowaniami samego Bachtijara, wszystko ciągnęło się w nieskończoność, było zimno i mokro, ale warto było czekać.
Bo na zakończenie był oryginalny pojedynek – Zbyt ostra wymiana dźwięków na laptopy i skrzypce. Po jednej stronie wrocławskie trio laptopowe Phonos ek Mechanes (Cezary Duchnowski, Paweł Hendrich, Sławomir Kupczak) dodatkowo z DJ Lenarem, a po drugiej – sędziwy ludowy skrzypek Jan Gaca (76 lat) o niespożytej energii, jego uczennica związana z Muzyką Kresów – Ewa Grochowska i jako trzeci Maciej Filipczuk, założyciel grup Lautari i Transkapela, uczeń innego skrzypka ludowego, nieżyjącego już Kazimierza Meto; towarzyszył im bas i bęben. Laptopowcy biedaki nie mieli jak wcześniej spróbować, bo lało, więc była wielka improwizacja – poszli w kontrast, w jak najbardziej inne dźwięki. Pod koniec dołączyli się do nich chłopcy z Małych Instrumentów. Wszyscy się świetnie bawili, a gdy grali skrzypkowie, tańczył cały wirydarz, aż przeor się zdenerwował i interweniował u organizatorów…
No i na tym koniec mojej lubelskiej zabawy 🙂 Dodałam jeszcze więcej zdjęć do albumu, a do Pieseczków, koteczków – dwa zdjęcia jednego buraska specjalnie dla Hoko 😉
Ja bym zapytał raczej nie: jak? ale czy?. I wychodzi mi, że u nas nie może. Co nie znaczy, że staro-tradycjne melodyjki należy zakopać i czekać z założonymi rękami, aż się pojawią nowo-tradycyjne. Bo jak się zakopie, to potem w takim Zakopanem robi się tradycyjny underground…
Jo, Fomecku, na pewno nie bede cekoł z załozonymi rękami, bo jo nimom rąk, ino same nogi 😀
Wróciłam z opery, gdzie spotkałam 60jerzego 🙂
Potem nie widzieliśmy się, więc nie wiem, co on na to, ale pewnie napisze 😉
Witam Panią Redaktor,
wróciłęm już do domu – a prędkość powrotu była adekwatna do poziomu irytacji tym, co zobaczyłem i usłyszałem wieczorem. Pierwsze swoje wrażenie dedykuję Panu Piotrowi Lamońksiemu, który (słusznie) narzeka, wręcz płacze (a ja z nim), że nie wystawia się np. Haendla. Myślę, że gdyby jego życzeniom (powtarzam: słusznym) stało sie zadość, to z kolei płakałby krokodylimi łazami, by tego zaprzestano. Amen.
A teraz idę odparować przy herbacie.
A obiecałem sobie siedzieć cicho i dyskretnie.
Chyba jestem faktycznie poirytowany, bo dopiero teraz zauważyłem, że z Piotra Kamińskiego zarobiłem Piotra Lamońksiego. Proszę o poprawkę w poprzednim wpisie – o Jeżu! Zobaczyłem jeszcze „krokodyle łazy”. I smieszno i straszno. Pani Redaktor: proszę o te dwie popraweczki. A Pana Piotra serdecznie przepraszam. A ja w tej chwili miast zebrać się do jakiegoś komentarza muszę siąść do pracy – gdy wyjeżdżałem to ostatnim przeczytanym mailem było pogonienie mnie prośbą o pracę na wczoraj (jakbym wczoraj robił co innego); z kolei po powrocie czekały już materiały w ilościach nadkompletnych.
Życie generalnie składa się z uniosów i zdechów. Jak się bilansuje – szkoda troszeczkę umierać. Gdy przeważają te pierwsze – to znaczy, że mamy albo nierówno pod sufitem (co jest stanem nad wyraz błogosławionym), albo wrogowie nam poumierali troszkę wcześniej (no i nie ma czego żałować). A jeżeli przeważa to trzecie, to znaczy że jest 24 maja i 60-ty Jerzy nie wie czego żałować i w ogóle nie wie po cholerę żyje.
Acha, 21 czerwca w Łodzi recital gra Anderszewski – bilety już można rezerwować – w kasie FŁ rezerwację przyjmuje b. miła pani, szybciutko odpowiada na pytania i jest w ogóle b. opiekuńcza.
No, jak ja lubię te 60jerzowe impresje, nawet poirytowane. Ale że ten Gluck to aż tak… I ręce precz od Haendla? Słyszałam tylko wywiad z Olgą Pasiecznik, wyemitowany tuż po, która sugerowała, że to nie jest już Gluck, lecz Treliński, bo to tak dalece autorska wizja 😉 Nic więcej do mych uszu nie dotarło, bom po uszy zatopiona w duecie Bachmann-Henze (korespondencja i pisma Bachmann o muzyce) i na nic innego czasu nie staje. Stan: zdech fizyczny, ale duch w uniosie 😉
Beato, witam (po skończonej wieczornej porcji pracy – chociaż jak widzę i słyszę za oknem to opierzone draństwo, które jeszcze się mości w gniazdach na drzewach, ale już w swych łepkach przemyśliwa o rychłej pobudce). Owszem, w drodze powrotnej też słyszałem rozmowę z Pasiecznik. I ona ma oczywiście rację – to jest spektakl Trelińskiego na motywach Glucka.
Gdy trzy z okładem lata temu zapowiedziano tę premierę (wtedy jeszcze wspominano o współpracy z Minkowskim), to cieszyłem się jak łysy na odrost loka. Później, wiadomo, nastąpiło co nastąpiło. Powrót obecnej dyrekcji i zapowiedź tej premiery plus wyczekiwanie na nią (nawet bez MM) podnosiło adrenalinę. Chociaż informacje po bratysławskiej premierze zaskoczyły – przynajmniej mnie. Gdy w piątek słuchałem wypowiedzi reżysera – poczułem jakiś niepokój. Gdy zobaczyłem scenografię – niepokój trwał w niczym nie umniejszony. Wejście Eurydyki i cała niema scena przed uwerturą – lub też niema część uwertury scenicznej odegrana przez Pasiecznik – nie zaskoczyła (może dlatego, że zapowiedziana we wszystkich enuncjacjach prasowo-radiowych); była – jeszcze na tym etapie – dość interesująca. Jednak w momencie wejścia orkiestry logikę szlag trafił. Gdyż o ile część „niema” tej sceny miała obrazować dojrzewanie do decyzji o samobójstwie, to uwertura „muzycznie” to samobójstwo miała ilustrować / inkrustować, dopełniać. Tylko, że wobec takiego ustawienia akcji – z kanału powinno dobiegać raczej dramatyczne odczytanie partytury, a nie muzyka lekka, łatwa i przyjemna – a takie zderzenia zobaczyłem i przede wszystkim usłyszałem. Gdy od takiego fałszu zaczyna się snuć swoją opowieść – a w tym spektaklu mamy tylko i wyłącznie opowieść Trelińskiego – acz z tekstem z wiedeńskiego libretta (to ci paradoks nad paradoksy), to dziwnie się poczułem. Chociaż – na marginesie – w programie stoi jak byk: wersja warszawska 2009. W tymże programie mówi MT, że nigdzie w micie nie określono przyczyny śmierci Eurydyki. A „w teatrze musimy to określić, wiedzieć”. I mam takie ogólne wrażenie, że każda myśl MT musi być powiedziana i zobrazowana łopatologicznie, detalicznie i bez cienia wątpliwości. Gdy mamy samobójstwo, to dziewczyna (darujmy już sobie tę Eurydykę) musi haratać sobie żyły, a dla pewności zeżreć końskie pastylki w końskich dawkach, wykonując dla podkreślenia dramatyzmu taniec świętego Wita (kiedyś ktoś tu narzekał, że Netrebko w scenie obłędu Łucji była nieruchawa – te braki biedna Olga Pasiecznik odrobiła w dwójnasób). Gdy mamy ceremonię pogrzebania – to trumna musi płonąć żywym ogniem. Tylko jeżeli w chwilę potem ukazuje się nam dziewczyna – już jako zjawa, fantazmat (?), to ma na rękach bandaże w miejscach podcinania żył. Wobec tego, dlaczego nie ma usmolonych sadzą policzków i ud, a halkę lekko podpaloną? Szkoda… Ależ można by tu podkręcić efekt…
A rozpacz Orfeu…, przeprasza, wdowca – zagrana przez Gierlacha od kulisy do kulisy. A raczej od aneksu kuchennego do drzwi wejściowych. Te akurat to w scenografii są szczytowym przykładem niechlujstwa (aż chciałoby się zawołać: czy jest stolarz na sali?). Jeżeli ktoś niedawno marudził na kolebiące się w Operze Krakowskiej elementy scenografii Znanieckiego, to ma solidną kontynuację tej solidności w Warszawie.
Ale tak po prawdzie, to nie o tę dosłowność mi chodzi. Bardziej o brak wiary w inteligencję i wrażliwość widza. Mit Orfeusza i Eurydyki, nośny i bliski każdemu, przenicowany w programie spektaklu na dziesięć różnych sposobów, nie powinien zostawić nikogo – czującego, myślącego – w stanie obojętności. Spośród wszystkich znanych mi opowieści na tę akurat jestem wyczulony w sposób szczególny. Fałsz w prologu, fałsz ustawienia postaci Orfeusza, fałsz odegranej samotności w kuchu, fałsz w wierszu Miłosza, do którego odwołuje się Treliński. Albo inaczej, może to wszystko jest prawdą, tym „realem” – czyli dosłownością. A w teatrze – zwłaszcza operze – dosłowność zabija.
Staram się zrozumieć intencje, koncepcje inscenizacji. Jeżeli jest prawdą – a tak MT twierdzi – że jest to wyjątkowo osobisty jego spektakl, to rodzaj wrażliwości przez niego prezentowany jest mi obcy, odpycha mnie. Tak samo, jak poemat Miłosza. Obydwa są zagadaną opowieścią o rozpaczy. Tylko za czym lub nad kim.
Przed spektaklem zdążyłem jeszcze na Targi Książki – jak długo jeszcze w stolicy tego typu imprezy będzie robiło się na takim poziomie i w takich warunkach. Ręce opadają – również wobec np. nieobecności PWM. Za to było stoisko Narod. Instytutu F. Chopina – przy okazji zobaczyłem w całości omawianą książeczkę p. Rusinka. Ja b. przepraszam, ale i typograficznie i graficznie i koncepcyjnie jest dla mnie ciężkostrawna. A mam w końcu (fakt, już 22-letnie) dziecię, które od nocnika miało i czytane i podsuwane do czytania i oglądania książki. A branża edytorska bliską mi jest. Za to widziałem ślicznie wyprasowaną J.Barańską – majstersztyk. Natomiast po prostu śliczną i jak zwykle pełną uśmiechu E.Dzikowską. To i owo wyniosłem (tzn. kupiłem).
A zupełnie na marginesie – co z zapowiedzią repertuaru TW-ON na kolejne dwa sezony, który miano przedstawić Urbi et Orbi pod koniec kwietnia? Czy Pani Redaktor coś na ten temat wiadomo? No i dzięki za wspomnienie mojej skromnej śląskiej tożsamości podczas pobytu w Lublinie.
60Jerzego zawiadamiam, że Lamońksi nic a nic się nie gniewa, bo rozumie, że po przeżyciach w Operze 60Jerzemu paluszki się na klawiaturze plątały.
Co do uwertury akurat, to słuchałem całości przez radio-internet i przypominam, że Gluck napisał tutaj nie scenę zarzynania Klitemnestry tępym nożem, ale radosne Allegro w C-dur i że, w odróżnieniu od reżysera, który robi co mu się podoba, dyrygent może zagrać tylko to, co napisane. Łukasz Borowicz dwoił się i troił, żeby „zrównać” do reżyserskiej koncepcji, ale więcej zrobić nie mógł.
Pisałem o tym wielokrotnie i bezskutecznie: sytuacja w operze stanęła na głowie. Naturalny porządek rzeczy jest taki, że dyrygent dobiera obsadę, ustala wersję partytury i tworzy interpretację utworu, a reżyser bardzo uważnie i pokornie słucha, po czym mobilizuje cały swój talent, warsztat, wiedzę i wrażliwość, żeby nadać tej interpretacji odpowiedni kształt sceniczny.
Zanim Chéreau zrobił Pierścień w Bayreuth, miesiącami siedział z Boulezem, uczył się utworu, uczył się jego interpretacji utworu, po czym pracując na scenie, nie spuszczał oka z dyrygenta.
Dzisiaj obsady coraz częściej ustala reżyser, mając jako podstawowe kryterium wygląd wykonawcy oraz jego uległość wobec „Konzeptu” (w Paryżu niedawno śpiewała Traviatę pani, która normalnie u tego samego reżysera śpiewa Cherubina…), reżyser ingeruje w muzykę (skreślając, dodając i przestawiając co mu odpowiada), a dyrygent podporządkowuje się „Konzeptowi”, modląc się tylko, żeby śpiewacy mogli czasem zerknąć na niego i żeby reżyseria nie uniemożliwiała mu pracy (bywa i tak).
Reżyser potem idzie do domu, a dyrygent i inni wykonawcy co wieczór świecą oczami za cudze przewinienia, a czasem zbierają wycie rozjuszonej publiczności.
Póki muzycy wreszcie nie zaczną się bronić, będzie coraz gorzej, bo władzy raz zdobytej bez walki się nie oddaje. A nikt inny przecież tego za nich nie zrobi.
Dzień dobry. Skoro Lamońksi się nie gniewa, to nie robię korekty 😆
Ja mam duży kłopot, bo muszę zaraz napisać kolumienkę na temat tego wydarzenia. A brało w nim – ciekawostka – udział troje laureatów Paszportów „Polityki” – Olga Pasiecznik, Łukasz Borowicz, no i Mariusz Treliński. Co do udziału tych dwojga pierwszych, nie mam zastrzeżeń – może jeśli chodzi o Pasiecznik, to tylko do stworzenia nieprzekonującej postaci, ale to już pretensja do reżysera. Śpiewała przepięknie.
Natomiast Treliński… hmmm.
Że nałożył jedną historyjkę na drugą? Ale już nałożył w Królu Rogerze. I tam to przekonywało, nawet wstrząsało. Tu nie wzięło mnie nic. Odczucia mam podobne do 60jerzego, choć przyzwoity poziom muzyczny łagodził trochę moje rozczarowanie. Tylko pomysł z chórem (obecnym, lecz niewidocznym) uznałam za bardzo ciekawy.
Ale Treliński mnie rozczarował tym mocniej, im bardziej wstrząsnął mną Roger. Jak dla mnie, Orfeusz to w jego drodze twórczej cofnięcie się.
Obawiam się swoją drogą, że to, co zrobił Treliński, to mały pikuś w porównaniu z tym, co zamierza z Rogerem zrobić w Paryżu Warlikowski. Tym razem zamierzam się wybrać 😉
Droga Pani Doroto: mam nadzieję, że się spotkamy na premierze Rogera. Zważywszy, że obaj reżyserowie mają tego samego doradcę, ja również spodziewam się rzeczy pasjonujących. Choć nie należy tracić nadziei.
A pomysł z chórem jest niezwykle praktyczny: pozwala uniknąć rozwiązywania tej najtrudniejszej kwestii reżyserskiej, na której niejeden już sobie zęby połamał. Np. Warlikowski w Ifigenii wywalił chór do kanału orkiestrowego i kłopot z głowy. Zyskał dzięki temu na scenie miejsce na staruszki z chodzikami, muskularnych bodybuilderów oraz inne takie atrakcje.
Szanowny Panie Piotrze Lamońksi – odetchnąłem z ulgą po Pana słowach. W przyszłości po takich produkcjach zanim coś napiszę – łyknę sobie końską pastylkę na uspokojenie.
Pani Redaktor: czy ten poziom muzyczny wystarczy do brania się za ukochanego przez p. PK Haendla (chociaż plany obecnej dyrekcji zniknęły w sinej mgle, więc nie wiem, czy jest się o co martwić)? Ja mam jednak wątpliwości. Pomysł z chórem nad sceną jest ciekawy, ale pomroczność ranna nie pozwala mi przypomnieć sobie, gdzie to już widziałem.
Ja z powodów, o których Pani wspomina, nie wybieram się do Paryża (truskawki z p. Teresą muszą poczekać – pozdrawiam jednakowoż serdecznie). Nie wiem czy silnik samochodu zniósłby szybkość ucieczki.
A co do Pasiecznik, to swojej znajomej rano dodałem w opisie spektaklu informację: Pasiecznik wykonała wszystkie zadania narzucone jej (to się czuło) przez Trelińskiego. Ale też nie była to w związku z tym jej Eyrydyka. Wokalnie poradziła sobie b. dobrze – a bałem się o jej głos w kubaturze sali TWON. Gdy z kolei Gierlach w wywiadzie powiedział o przymiarce do Godunowa, to ja mogę tylko powiedzieć: znaj proporcją, mocium panie.
Ja dodam jeszcze, że największe wrażenia na mnie zrobiły piana – Olga Pasiecznik śpiewała po raz pierwszy na tej scenie i od razu umiała sprawić, by ta scena jej służyła! Gierlach… no, Godunow to sądzę, że wątpię 😆
Panie Piotrze, a o jakim doradcy Pan mówi?
No tak, ale pomogły jej również ściany – dosłownie – sceny. Poprzez takie a nie inne zaprojektowanie przestyrzeni scenicznej akcja toczy się nieomal w całości w przestrzeni proscenium z acłkowicie zamkniętą przestrzenią sceny i zascenia. W związku z czym całość jej pięknego głosu poszła do nas, a nie w komin. No a premiera wpisała się wyjątkowo w tytuł tego wątku – plus obowiązkowy znak zapytania. Z cepem w postaci domyśłnego wykrzyknika. Treliński po wielokroć wspominał o minimaliźmie w tej realizacji – tylko zadam pytanie: minimalizmie czego?
O Panu Piotrze Gruszczyńskim, niegdyś krytyku teatralnym. To on swego czasu zgromił Kenta Nagano za to, że swoim niewczesnym dyrygowaniem naruszył doskonałość wizji Warlikowskiego w Eugeniuszu Onieginie. Pamiętam, że była w tej sprawie ciekawa polemika z Andrzejem Chłopeckim.
W tej sprawie mogę tylko wzruszyć ramionami… 😉
Buras super. Na jakiej ulicy mieszka? Może bym go tak kiedy porwał…
Porwanie burasa 😆
Na Krakowskim Przedmieściu, w jednym z podwórek. Na numer nie zwróciłam uwagi. Znak szczególny: sklepik pod nazwą „Cióch” (pisownia oryginału), buras tam chyba mieszka.
Dobra, zanotowałem 🙂
Hoko planuje porwanie sprytnie wykorzystując weekendową nieobecność Komisarza 😯
Buras, kryj się! 😉
Weekendowa nieobecność Komisarza? 😯 Był tu nie dalej jak wczoraj wieczorem… 🙂
To prywatnie, nie służbowo! 😆
Fakt 😀
A ja znowu robię hyc. I do zobaczenia wieczorkiem – jestem Wam winna wpis 😉
60jerzy, dzięki za relację z godziny 04:22 🙂 Wygląda na to, że w tym przedstawieniu muzyka Glucka była intruzem we własnym domu, skoro uwertura zadziałała bolesnym kontrastem, choć była wykonana zgodnie z partyturą. Życzę Ci szybkiego wylizania się z ran (przedstawienie czy koncert potrafią czasem nieźle człowieka poharatać), najlepiej bez udziału końskich pastylek.
Hm… ja nie dość, że zostałam poharatana, to musiałam napisać…
Za to jutro jadę do Poznania – tylko właściwie na wieczór, rano wracam, bo muszę jechać na wtorkowy wieczór do Łodzi 🙂
No i znowu po „Encyklopedie muzyki” sięgnąć musiołek, coby sie dowiedzieć, co to jest dodekafonista. No i nolozłek hasło dodekafonia – na mój dusiu! – drobnym drukiem na caluśkom strone! To jo se chyba juz jutro przecytom. A teroz juz syćkim zyce dobrej dodekafonicnej nocy 😀
Owcarecku, a widziałeś, że wypiłam za Ciebie Smadnego? 😀
A zanim wrzucę nowy wpis, powiem, że byłam dziś na ciekawym spektaklu w Warszawskiej Operze Kameralnej. Było to jedyne dzieło sceniczne pierwszego polskiego dodekafonisty, Józefa Kofflera, w oryginale napisane po niemiecku pt. Alles durch M.O.W., tu wystawione w spolszczeniu Joanny Kulmowej pt. Matrimonio con variazioni. Trochę mi szkoda atmosfery oryginału, który, jak pisał kompozytor w katalogu swych dzieł, „ukazuje przekrój współczesnego życia, widzianego przez dział ogłoszeń w gazecie codziennej”. Przewidziane było wykorzystanie głośników i filmu – rzecz na początku lat 30. dość nowatorska, tu niewykorzystana. Kulmowa zrobiła z tego absurdalną historyjkę kabaretową o biurze matrymonialnym aranżującym małżeństwa na rok, czyli czymś w rodzaju odrobinę bardziej moralnego burdeliku. Pozwala to na efektowne wykorzystanie zawartych tu tańców, od gawotu po tango poprzez fokstroty itp. Świetny ruch sceniczny przygotowała wszechstronna Romana Agnel. Muzyka – trochę przypomina Paula Hindemitha, trochę Erwina Schulhofa, a mnie przypomniał się jeszcze inny, nieco późniejszy, upiorny kabaret: Cesarz Atlantydy Viktora Ullmana, także tu swego czasu wystawiony. Dyrekcja zamierza do tych spektakli wracać.
Tę Dode to Pani Kierowniczka sama kiedyś zabroniła wspominać i ja się tego zakazu trzymam. Ale do Kafonii chyba PK nic nie miała, więc o niej wolno. 😆