Trudny powrót do Wilanowa
To jest zdumiewające. Można działać pożytecznie kilkanaście lat i zostać zlekceważonym przez decydentów, którzy nawet nie mają pojęcia, o czym właściwie decydują. Międzynarodowa Letnia Akademia Muzyki Dawnej w Wilanowie miała w tym roku mieć siedemnastą edycję. Miasto wniosek o dofinansowanie Fundacji Concert Spirituel, która akademię organizuje, odrzuciło. Dlaczego, choć to cenna impreza edukacyjna, a poza tym znana świetnie np. słuchaczom Dwójki, którzy co roku mogą wysłuchać paru transmisji koncertów w wykonaniu znakomitych pedagogów akademii? Podobno dlatego, że „specjalista od muzyki nie przyszedł na posiedzenie”. Ja rozumiem, że nie każdy mieszkaniec Warszawy musi wiedzieć, co to jest MLAMD, a nawet że może o tym wiedzieć ich zdecydowana mniejszość. Ale żeby nie wiedziały władze miasta, które od kilkunastu lat ją wspierały?
W ostatniej chwili dzięki niewielkim kwotom z ministerstwa kultury i z miasta, a także pomocy przedstawiciela rządu Flandrii przy Ambasadzie Belgii, ocalono przynajmniej kilka koncertów. Cały nurt warsztatów dla młodych muzyków i wykładów o muzyce dawnej został na ten rok zawieszony. Tylko młodzieżowy zespół muzyki dawnej z Kalisza, który wygrał w zeszłym roku możliwość darmowego uczestnictwa w tegorocznych warsztatach, miał konsultacje z barytonem Dirkiem Snellingsem, założycielem zespołu Capilla Flamenca. I właśnie wczoraj ten zespół (składający się z wiol i śpiewaków) wraz z paroma osobami z Il Tempo, czyli skrzypaczką Agatą Sapiechą, zresztą pomysłodawczynią i szefową MLAMD od początku, i klawesynistką Lilianną Stawarz (można jeszcze doliczyć współpracującego z tym zespołem Anglika, wiolonczelistę i gambistę Marka Caudle), dał w Sali Białej wilanowskiego pałacu koncert, co prawda zamknięty – dla osób zaproszonych przez Przedstawicielstwo Rządu Flandrii (wczoraj było święto Flandrii), ale też transmitowany przez Dwójkę, która szczęśliwie zawiesiła nadawanie ptaszków.
Ja miałam przyjemność zostać zaproszona na ten koncert, więc wybrałam się do Wilanowa (wspominając przy okazji, jak miło nam tu było w zeszłym roku na zlocie, choć tamten koncert był w innym miejscu – w oranżerii). No i, o ile nie zawsze satysfakcjonowali śpiewacy, a zwłaszcza śpiewaczka Iwona Leśniewska-Lubowicz, obdarzona co prawda ładnym głosem, ale miała tego wieczoru kłopoty intonacyjne – to całość programu była niezmiernie ciekawa. Ogólnie, z powodu oczywiście rocznic Haendla i Purcella, hasło tegorocznej akademii zostało ustalone na „1659-1759. Wiek muzyki brytyjskiej”. Na tym koncercie pokazano – ze względów oczywistych – powiązania z Flandrią, czyli jak po roku 1600 styl włoskiej monodii dotarł do tego kraju. Ciekawe, że częściowo przez Anglików, i to takich o dość awanturniczych charakterach i historiach życia. Taki Peter Philips (1560-1628) był katolikiem, jako młody człowiek udał się do Rzymu, gdzie mieszkał przez parę lat, by później, po tułaczce, osiąść w Brukseli. Został tam organistą Albrechta VII Habsburga. W pewnym momencie życia został aresztowany pod zarzutem konspirowania przeciwko królowej Elżbiecie, a w więzieniu napisał utwór Pavana Dolorosa, który został na koncercie wykonany w wersji na skrzypce i 4 wiole (tutaj w wersji klawesynowej). Inny Anglik z Brukseli (później z Antwerpii), znakomity klawiszowiec John Bull, opuścił swoją ojczyznę na skutek skandalu (którego w programie koncertu nie sprecyzowano). Inni z Flamandów, których utwory, wokalne i instrumentalne, wykonano w pierwszej części koncertu, służyli na habsburskich dworach i przyznam, że te nazwiska słyszałam po raz pierwszy: Philippus Van Wichel, Herman Hollanders, Abraham van de Kerckhoven, Nicolaus a Kempis, Jan Baptist Verrijt.
Druga część koncertu była poświęcona twórczości z XVII-wiecznej Anglii, od Williama Cobbolda, Thomasa Tomkinsa i Johna Jenkinsa poprzez Orlanda Gibbonsa, Williama Lawesa i Johna Blow po Purcella. Ta muzyka jest znana lepiej, ale też nie powszechnie – z twórczości Tomkinsa czy Gibbonsa zna się raczej madrygały czy motety (śpiewałam w chórze), z Purcella – raczej dzieła późniejsze, operowe, a tym razem usłyszeliśmy jego młodzieńcze, jeszcze archaizujące dzieła instrumentalne. Ale Purcell taki, jakiego znamy i lubimy najbardziej, będzie jeszcze do posłuchania w sobotę. W Studiu im. Lutosławskiego (retransmisja w Dwójce, nie wiem jeszcze, kiedy) będzie, na zakończenie festiwalu, Dydona i Eneasz. Warto będzie posłuchać choćby ze względu na świetną Anię Mikołajczyk w roli Dydony.
Komentarze
Warszawie życzę obecności i aktywności „specjalistów od muzyki”! By przychodzili!
Muszę powiedzieć, że inicjatywy mają bardzo inspirujące i różnorodne tytuły. Na przykład lokalny festiwal muzyki dawnej przebiegał pod hasłem: „1659-1759. Złoty wiek muzyki brytyjskiej” 😀
(Już się nie śmieję. Cieszę się, że koncerty się odbyły. Część nazwisk znajoma 😉 )
A wydawałoby się, że sprawdzone cykliczne imprezy mogą liczyć na minimum komfortu finansowego… Każdy kto organizował „w kulturze” (i nie tylko) zna ten kołowrót (szczególnie jeśli impreza jest co roku) – ustalanie i dogrywanie programu, negocjacje z wykonawcami i wykładowcami kursów, wnioski, oczekiwanie na wynik konkursów, ogromny wysiłek logistyczny przed i w trakcie, rozliczanie wniosków, ustalanie kolejnego programu itd. Ten kołowrót już sam w sobie wymaga ogromnej odporności, i ja mogę tylko podziwiać panią Agatę, że wciąż znajduje na to siły… Tym bardziej, że na brak zajęć nie narzeka. I mogłaby spokojnie pracować ze studentami, grać, studiować księgi.
1659-1759. Wiek muzyki brytyjskiej
Jo juz nimom siły do tyk Anglików! Mało ze majom cale zamiast centymetrów i funty zamiast kilogramów, to jesce wiek zacynajom se w roku 1659, zamiast w 1601 😀
No tak, Owcarecku, z tymi Anglikami to rzeczywiście same kłopoty. Nawet kontakty do elektryki mają inne…
No i jeszcze język mają jakiś niezrozumiały. Tak przynajmniej twierdzą niektórzy znajomi Amerykanie. 🙄
E, kontakty to my mamy inne 🙂
A odnośnie tych Flandrów, co pomogli, to to może być tajny plan rządu – żeby inni nas sponsorowali. Podobno w planie Hausnera są odpowiednie zapisy…
Obecnie w Warszawie to nie ciemnogród rządzi, rządzą Europejczycy z PO i lewicy.
Czy ktoś tu specyfikował, kto rządzi w Warszawie? A swoją drogą dziwnie wygląda, jak ktoś podpisuje się w liczbie mnogiej 😯
Wracam z minizlotu – Tereska wpadła do Warszawy. Poszłyśmy do knajpy góralskiej na Ursynowie pt. Karpielówka (tu ciepłe myśli o Owcarecku), gdzie objadłyśmy się niemożliwie plackami ziemniaczanymi ze szpinakiem i oscypkiem (pyszne!), zapijając grzańcem. Grały nam czysto góralskie przeboje typu Suliko albo coś takiego z refrenem ryjo de żanejro, dżony kabalejro, najpiękniejszy miesiąc to maj. Ale i tak wyszłyśmy z Arlezjanką na ustach 😆
A nie z Harnasiami? Chociaz Arlezjanka piknie owieckami pachnie. A jak owieckami – to oscypkiem tyz 😀
Zaczyna się od Anglii płaskiej jak stół, a kończy na górach…
TROMBY! (może już były, ale na czasie).
Bardzo przyjemne tromby 🙂
Zaśpiewajmy na cześć Królowej: http://www.youtube.com/watch?v=DBs9PcvGTUQ&feature=related
Biedna Królowa, rozkradli jej ostatnio zastawę stołową, to chociaż swoim śpiewem ją pocieszę. 😆
Śpiewaj, śpiewaj Bobiku ile sił w płucach (o ile Ci jeszcze nie zamokły), bo na służbę w dzisiejszych czasach trudno liczyć 😉
Śpiew Bobiczy – oto co mogłoby pocieszyć każdą Królową! 😀
Królowa prosi o następną piosenkę, a ponieważ Bobik w tej chwili odpoczywa po wokalnym maratonie, musi go zastąpić Emma K.: http://www.youtube.com/watch?v=fIWpKmkRhow
Królowa w Buckinghamie
śniadanka resztki strawia,
a tu na okna ramie
cień jakiś się pojawia.
O tirli-tiu, o firli-piu,
cień jakiś się pojawia.
Dźwięk cudny wstrząsa ramą,
a potem się podwaja
i leci całą gamą,
nie licząc na lokaja.
O tirli-tiu, o pirli-fiu,
nie licząc na lokaja.
Podrywa się Królowa,
lokówki zdziera z głowy
i w te wykrzyknie słowa:
to śpiew jest bobikowy!
O tirli-tiu, o pirli-fiu,
to śpiew jest bobikowy!
Wśród stu tysięcy głosów
Bobika poznam pienia,
piękniejsze niż gwizd kosów,
a nawet ryk jelenia.
O tirli-tiu, o pirli-fiu,
piękniejsze od jelenia!
Za śpiew ten dam koronę,
bom jest amused nim wielce,
nie martwią mnie skradzione
już łyżki, ni widelce.
O tirli-tiu, o pirli-fiu,
cóż łyżki i widelce.
Nic dla mnie się nie liczy,
przy pieskim c wysokim.
God save the śpiew bobiczy,
na równi z five o’clockiem.
O tirli-tiu, o pirli-fiu,
na równi z five o’clockiem!
Bo śpiew bobiczy
Nad śpiew słowiczy
Piękniejszy ci jest,
To istny miód!
Tak więc Królowa
Zawsze gotowa
Krzyknąć: niech żyje
Ten pieski cud!
Pani Doroto kochana, Bobiku – MUZA dziś jest przy Was, nie odpędzajcie jej, słuchajcie jej podszeptów i nie przerywajcie! Dajcie nam tę frajdę.
No już dość dawno przerwaliśmy… 😆
Ja zajmuję się w tej chwili spisywaniem rozmowy z Rafałem Blechaczem, którą odbyłam wczoraj. Bobik też miał jakąś pilną robótkę, z której trudno mu było się wygrzebać…
Aha, no i jeszcze zrobiłam sobie przerywnik i udałam się, jak nadmieniłam we wpisie, na Dydonę i Eneasza. Chór i orkiestra bardzo fajnie jak na tak krótkie przygotowanie, z solistów, jak przewidziałam, Anna Mikołajczyk-Niewiedział była absolutnie królową wieczoru, nie tylko ze względu na wykonanie partii królowej Dydony, ale przede wszystkim na jakość. Miała pewną przerwę – trzy miesiące temu urodziła synka. Co nie wpłynęło absolutnie ujemnie na jej głos i sposób operowania nim, wydaje mi się, że nawet wprost przeciwnie. Kiedy Dwójka to odtworzy, jeszcze nie wiem.
Czyli macierzyństwo sztuce nie szkodzi ? Może nawet pomaga ? Nina Andrycz – Cyrankiewiczowa, Maria Janion i inne panie uważają inaczej.
Bywa, że szkodzi, zwłaszcza jak zbyt szybko się chce wrócić do śpiewania – jak to niestety niedawno zdarzyło się w Metropolitan Annie Netrebko…
To są indywidualne sprawy i nie można ich uogólniać. A przede wszystkim to, co która pani uważa, jest tej pani sprawą prywatną.
TROMBY!
Poczciwie powolna tromba, pozwoliła mi pospać jeszcze pięć godzin… 😆
Takie mam zawsze wyrzuty sumienia, jak widzę, ile porannych godzin straciłam, i wciąż mam nadzieję, że się kiedyś nauczę wcześnie wstawać… zresztą bywały takie czasy…
Czy PAK razem z tymi trombami nie mógłby podsyłać pogody zachęcającej do wstania? Bo jak leje, to ja potrafię spać dalej, nawet przy trombach jerychońskich. 🙄
No nie wiem, mnie podesłał, w Warszawie słoneczko. Tak tylko rześko trochę…
Dzień dobry 🙂 Czasem mam zamiar pójść wcześniej spać, żeby wstać wcześniej. Ale potem porywa mnie jakaś tajemnicza siła i okazuje się nagle, że jest druga w nocy, a ja wciąż jeszcze czytam coś fascynującego, słucham muzyki albo rozmawiam z kimś przez Skype’a…
Bobiku, ja myślałam, że Ciebie do wstania przekonuje nie jakaś tam pogoda, ale perspektywa śniadanka 😉
Pieski lubią nie tylko jeść, ale i spać 😉
Coś jest intrygującego w tych porach dnia i nocy. Zupełnie inaczej brzmi ta sama muzyka wczesnym rankiem (z akompaniamentem śpiewu wstającego ptactwa), a inaczej wieczorem (z towarzyszeniem świergotu usypiającego ptactwa) czy nocą. Pewnie sporo w tym „zasług” samego odbiorcy muzyki, ale czy tylko?
A koty to dopiero lubią spać 🙂
http://i449.photobucket.com/albums/qq212/rpbtech/Cats/100_0223.jpg
Ja np. nie przepadałam nigdy za śpiewaniem koncertów przed południem czy nawet po południu. Jakieś takie wrażenie rozproszonej energii, jakby się człowiek nie starał. Co innego wieczorem (czy w nocy, to dopiero potrafi być przeżycie!). A wydawaloby się, że po całym dniu, zmęczenie itd. Może muzyka nie lubi wcześnie wstawać?
Bobiku:
Bardzo chętnie, ale chyba takich znajomości w Niebe nie mam 🙁
jastej:
Masz rację. Tylko po co Haydn komponował trzy symfonie, zamiast jedną wykonywać rano, w południe i wieczorem? 😯
E, on ma oczy otwarte. Jak w reklamie: „jaaa nieee śpię, jaaa się wyleguuuję” 😆
A swoją drogą to bardzo ciekawe z tymi różnymi odbiorami o różnych porach dnia. Dużo czynników pewnie ma na to wpływ: nie tylko anturaż – światło, nastrój – ale i nasz rytm biologiczny…
To prawda, że rano się kiepsko śpiewa, każdy chórzysta to potwierdzi 😉
Znam kilku takich śpiewaków, co to potrafią i bladym świtem i w środku nocy i na dworze i w zimnym kościele 😉 Ale to wyjątki potwierdzające regułę.
Coś musi być na rzeczy z tym rytmem biologicznym i całą zewnętrzną otoczką. Ja uwielbiam słuchać muzyki wcześnie rano, wieczorem czuję się zmęczony i rozkojarzony a wtedy najlepsze łóżeczko. Stwarza to melomanowi znaczną dolegliwość – utrudnia pełny udział w żywych koncertach…
To ja mam odwrotnie – uwielbiam b. późne, nawet nocne koncerty. Tylko potem długo nie mogę zasnąć.
Podobno głos osiąga optymalną formę ok. cztery godziny po przebudzeniu. Potrzeba pracy b. wielu mięśni, i zanim one się na dobre przebudzą, to tyle trwa. Pamiętam, że kiedyś na konkursie śpiewaliśmy około dziewiątej czy dziesiątej i zaczęliśmy powolną rozgrzewkę z przerwami po szóstej rano. Rzeczywiście udało się dobrze rozspiewać. Ale to tylko fizjologia, żeby był piękny koncert, nie wystarcza. Za to może skutecznie uniemożliwić 😉
Ale widać ci, którzy mają ze słuchania przyjemność wieczorem, są w większości… Bo chyba nie tylko względy praktyczne (w dzień się pracuje) decydują o tym, że koncerty są zwykle wieczorami.
Chyba że w dzień na łonie przyrody – jak w Warszawie w Łazienkach…
Ja lubię słuchać różnych muzyk o różnych porach dnia. Choć są i takie, których mogę o każdej, np. Mozart. Ale np. muzyki współczesnej najlepiej mi się słucha w nocy.
Myślę, że dużo też zależy od tego, czy dany osobnik jest skowronkiem, czy sową 😉 Ja się zdecydować nie mogę…
Ja rano to tylko Concerti Grossi pod Minkowskim. Często nawet mnie budzą 😉
Rzeczywiście względy czysto praktyczne (podział dnia na czas pracy i czas wolny itd. itp.) mogą mieć wpływ na pory koncertów. Ciekawe, jak walczy ze sobą artysta-muzyk będący skowronkiem? Jaki wpływ na jego grę czy śpiew ma konieczność osiągnięcia najwyższej formy i pełnej koncentracji wieczorem? 😉
Pewnie mu ciężko, ale musi się przyzwyczaić… 🙂
A 1 sierpnia w Warszawie będzie Marcelek 🙂
http://www.pmv.org.pl/index.php?s=aktualnosci&id=13&arch=0&dz=0
Artysta skowronek jedzie na wieczorne występy do Ameryki 🙂
http://i57.photobucket.com/albums/g203/cracklnros/cats/CatsKittens8.gif
A Marcelek będzie też w tym roku w Jarosławiu na Festiwalu „Pieśń naszych korzeni”. Zresztą całość zapowiada się ciekawie. Szczegóły tutaj: http://www.festiwal.jaroslaw.pl/pro/2009_pro_pl.html
Śniadanko! Mówienie o śniadanku (lub jakimkolwiek innym posiłku) psu tkwącemu właśnie w szponach żywiołowej katastrofy w postaci remontu kuchni, jest czystym sadyzmem. 👿
Niestety, jeszcze przez jakiś czas budzić mogą mnie tylko tromby i – w najprzyjemniejszej wersji – łaskotanie w nos przez jakiś zabłąkany promień słońca. 🙄
I miłe smyranko 😆
Remont… Ja nie wiem, co jest gorsze: przeżywanie remontu (wreszcie będę to mieć za sobą) czy zastanawianie się, co tu zrobić, żeby ten remont wreszcie przeprowadzić, bo jest konieczny, ale sama myśl o ogarnięciu burdla, który jest nawet bez remontu… 👿
A jak ten artysta skowronek to ja się właśnie czuję – mam robotę i ją odwlekam…
Remont… Obiecałem sobie zrobić remont kuchni i łazienki w czerwcu. Ale obiecanki cacanki, poza tym jak znieba mi spadło zapalenie płuc z komplikacjami – więc przełożyłem remont na czas do września włącznie. W czasie remontów zawsze najgorsi byli fachowcy. Najpierw trzeba im było przygotować przestrzeń, a po tej całej mordędze – sprzątanie po nich. Postanowiłem kiedyś sam się tym zająć. Od razu wszystko zaczęło wyglądać lepiej. Dzielę pracę na drobne odcinki i powoli codziennie coś dokładam – w ten sposób unikam katastrofy i pandemonium, które czynią fachowcy. Oczywiście robota, jeśli przyjrzeć się dokładnie, nie jest pierwszej jakości: tu nierówno, tam coś wystaje itp. Ale jest czysto i kolorystycznie wszystko gra, nie zawracam sobie głowy szczegółami. Poza tym – mogę do pracy sobie grać Mozarta, Haendla i Prokofiewa, a tego fachowcy chybaby nie wytrzymali.
Ja bym też chętnie własnymi ręcami (nie wiem, na ile miałabym siły), ale mam kłopot, którego sama nie załatwię – pękają mi ściany od osadzania się budynku (ma on trochę ponad 10 lat)… Tu już musiałby fachowiec.
Mozart, Haendel i Prokofiew – bardzo dobry repertuar do robótek domowych! 🙂
Obecny pod łapą fachowiec zrobił wobec powyższego minę dość sceptyczną i powiedział, że jak pękanie jest poważne, to pomaga tylko taki sposób, jak na insekty – polubić. 🙁 Przy mniejszym zakresie pękania można ponoć próbować rzucić tynk na siatkę zbrojeniową (o ile w okolicy nie obowiązuje zakaz zbrojeń), ale jak sprawa jest gruntowna, czyli osuwa się grunt, to kaplica i tylko spokój może nam pomóc.
Wypowiedź fachowca została przeze mnie skrócona i przystosowana do możliwości zrozumienia przeciętnego śmiertelnika, takiego jak np. ja. O holajzie, o dziwo, nie było w całym wywodzie ani słowa. 🙄
Dzięki i pozdrowienia dla fachowca spod łapy 😉 Chyba nie wiem, jak rzucać tynk na siatkę zbrojeniową i w ogóle czym to się je 😯
Fachowiec dziękuje, odpozdrawia i mówi, że sam by nawet Pani Kierowniczce ten tynk rzucił, tylko nie umie na taką odległość. 😉
😆
Międzynarodowy rzut tynkiem 😀
W sierpniu w Warszawie, w katedrze św. Jana, ma wystąpić Ensemble Organum ?
Tak, zgadza się 😀
A w drugiej połowie sierpnia w Jarosławiu.
Tak ściśle rzecz biorąc, to w Jarosławiu Marcelek prowadzi chór festiwalowy (bez zespołu swojego). Będzie w nim śpiewała nasza Beata 🙂 Warsztaty miały już wcześniej miejsce we Wrocławiu.
Ojej, Marcelek w Warszawie! 🙂 A ja właśnie wkuwam część Mszy na Jarosław. Strasznie mnie kusi, żeby się wybrać, ale chyba jednak się nie wyrobię. Chociaż, kto wie…
Bobiczku, obiecuję, że póki co już ani słowa o tym, co podczas remontu pewnego miejsca jest sadyzmem 😉
Jak się tak głębiej zastanowić, to właściwie bardzo CHCĘ na ten koncert pojechać. No to pojadę 😆
No to minizlocik 1 sierpnia? 😉
Wszystko wskazuje na to, że tak 😀 Nocleg już zarezerwowany 😉
To się nazywa szybka decyzja 😆
Dzięki za miłe słowo o chórze w ‚Dydonie’ (i o orkiestrze też, oczywiście :-), miałem zaszczyt i przyjemność brać udział w tym koncercie i zgadzam się w pełni z Pani opinią o Ani. Jej głos i sztuka interpretacji – zawsze zresztą znakomite – cudownie dojrzewają, to już liga europejska i górna półka. Takie zjawisko warto promować i utrwalać na płytach, których powinno być już wiele – a jest wciąż za mało…
To oczywiście cudownie, że np. Emma Kirkby nagrywa naszego Zieleńskiego, ale czy trzeba aż jej nazwiska, by KTOŚ COŚ zainwestował we „fryderykową” płytę? Ileż rewelacyjnego, polskiego repertuaru leży odłogiem – choćby wspomniany Zieleński – kompozytor wielki (WIELKI), a nadal znany z ledwie kilku obiegowych utworów oraz 3 (słownie: trzech) płyt, obejmujących w sumie może 1/5 jego nie tak znowu wielkiej spuścizny, NIGDY – o straszny wstydzie! – nie zarejestrowanej w całości.
Bo prywatnych sponsorów to wszystko g…(uzik) obchodzi, zaś na szczeblu – pożal się Boże – „mecenatu państwowego”, o wszystkim decyduje ostatecznie wszechwładny urzędnik, który np. o Zieleńskim w życiu nie słyszał (i nie usłyszy, i wcale nie ma z tego powodu wyrzutów sumienia), ale dla którego absolutnie najważniejsza jest odpowiednia cyferka w odpowiedniej rubryczce oraz parafka na piętnastej stronie osiemnastego załącznika. Zawsze więc wygrana będzie albo dęta impreza „ku czci” z wielkim marketingiem i kosztownym audytem absurdalnie zbiurokratyzowanych wniosków, albo koncerciki na solistę (sztuk jeden) z fortepianem (sztuk jeden), w których budżecie trudno się pomylić. Smutne…
Witam, Panie Piotrze. Cóż mogę dodać? Coś jeszcze zabawniejszego może: że jednym z tych nielicznych zespołów, który nagrywał dzieła Zieleńskiego na płytę, był… estoński zespół Linnamuusikud. Choć nie odbyłoby się to bez kontaktów z Marcinem Bornusem-Szczycińskim…
….i to było jedno z lepszych nagrań, praktycznie niedostępne w Polsce, z niemałym trudem zdobyłem tę płytę :/
Płyty Linnamuusikud są w ogóle dość trudno dostępne. A to nagranie było razem z Bornus Consort i pod kierownictwem Marcina. Osobiście bardzo żałuję, że on się już Zieleńskim czynnie raczej nie zajmuje, bo naprawdę ma duże pojęcie. A wydanie „Offertoria et Communiones Totius Anni” Zieleńskiego było przez kilka lat moim dyżurnym prezentem dla zaprzyjaźnionych zagranicznych chórmistrzów.