Instrument to rzecz osobista

Po napisaniu tego tekstu zapewne wydawcy będą mi przesyłać dalsze kryminały i czytadła związane z muzyką – ostatnio właśnie dostałam następny, pt. Altowiolista. To kolejna powieść napisana przez muzyka; w linkowanym tekście wspomniałam o książce Kompozytor Sławomira Górzyńskiego, altowiolisty mieszkającego w Finlandii. Nie wymieniałam w artykule innego pisarza-altowiolisty-kompozytora, Aleksandra Kościowa (który niedawno otrzymał nawet nominację do Paszportu „Polityki”, choć nie za swą pierwszą książkę, która naprawdę była dobra, czyli Świat nura, lecz za gorsze Przeproś), ponieważ nie są  nie są to proste czytadła, a już na pewno nie kryminały (poza tym w pierwszej są jeszcze wzmianki o muzyce, w drugiej już nie ma). Natomiast autorem najnowszej książki, o której wspominam wyżej, jest skrzypek – Jan Antoni Homa, jeden z koncertmistrzów Het Brabants Orkest, działającej w holenderskim Eindhoven (jego kolegą zza pulpitu jest jeszcze jeden Polak, Jacek Wąsowicz, którego pamiętam z warszawskiego liceum muzycznego).

Skrzypek wciela się więc w tej książce w młodego altowiolistę – no i oczywiście bez paru dowcipów o altowiolistach obejść się nie może. Ale żarty na bok: książka jest fajnym kryminałem opartym na motywach muzycznych, co do których człowiek się nie wkurza i nie boi się, że będą jakieś bzdury, bo pisał to jednak ktoś, kto na muzyce się zna. Młody altowiolista rozwiązuje na własną rękę zagadkę kryminalną sięgającą korzeniami w czasy wojny, a przy okazji snuje różne refleksje, czasem dość dowcipne, wokół muzyki, stosunków w orkiestrze i kontaktów między orkiestrą a dyrygentem. Niestety w pewnym momencie chuligani niszczą jego altówkę. Przy tej okazji padają zdania: „Czym jest instrument dla instrumentalisty? Czymś więcej niż tylko narzędziem pracy. Może nie aż jego drugą połową, ale powiedzmy, że czymś pomiędzy (zwłaszcza altówka, ha, ha)”.

Cóż, autor mówi to z własnego doświadczenia. Tak jest na pewno w przypadku muzyków, którzy grają na własnym instrumencie. Obserwowałam to zresztą osobiście, jadąc półtora tygodnia temu z moją siostrzenicą skrzypaczką jako dodatkowe ucho do Katowic, gdzie lutnik miał jej przywieźć parę instrumentów do wyboru. Stresowała się tym wydarzeniem, ale przyjemnie, jak przed randką. No bo tak, to w pewnym sensie była randka, z której być może wyniknie stały związek.

Zupełnie inaczej mają pianiści – no, chyba że są Krystianem Zimermanem, który jeździ z własnym instrumentem. Ale większość jednak korzysta z tego, co zastanie na miejscu. A zastaje nieraz różne niespodzianki. Nie jest łatwo uzyskać intymny kontakt z instrumentem, którego dotyka się pierwszy raz. Owszem, przed koncertami bywają próby, ale czasem to za mało.

A ci, którzy sami są instrumentem – śpiewacy? O, tu jest trudniejszy jeszcze przypadek. Bo kontakt z instrumentem jest w tym wypadku tak intymny, że bardziej nie można, ale bywa, że i ten instrument, delikatny z natury, robi przykre niespodzianki – przeziębia się i chrypi, forsuje się i wycina koguty… Poza przykrością, jaka bierze się ze świadomości kiepskiego wykonywania muzyki, dochodzi wówczas jeszcze inna, płynąca z niemożności zapanowania nad sobą…

Różnie to bywa.