Dzień solistów

Dwa recitale jednego dnia. Każdy zupełnie inny. A w sumie napięcie miało, że użyję terminu muzykologicznego, formę łukową: gorzej-lepiej, a potem lepiej-gorzej. Tak więc były rozczarowania, ale i satysfakcje.

Paolo Giacometti, Włoch holenderski (bo mieszkający w Holandii od dzieciństwa), zagrał recital w sali kameralnej FN na pleyelu. Pierwszą część wypełnił kolejnym na tym festiwalu cyklem Schumanna: Tańcami Związku Dawida. Nagrał je swego czasu na płytę, ale dzisiejszego wieczoru musiał się rozkręcać – pierwsze części rozczarowywały, ale im dalej, tym było lepiej. Jednak naprawdę poruszył – i rozbawił! – niewielką niestety publiczność tym, co wykonał w drugiej części (i przede wszystkim dla tych utworów został tu zaproszony): fragmentami Grzechów starości Rossiniego. Jak wiadomo, autor Cyrulika sewilskiego przestał komponować opery w 1829 r., kiedy to powstał Wilhelm Tell. Potem rzucił to, bo nie odpowiadał mu styl belcanta a la Bellini czy Donizetti. Już mu się zwyczajnie nie chciało. Ale to nie znaczy, że milczał! Przez lata (a zmarł dopiero w 1868 r.) komponował utwory kameralne, fortepianowe, pieśni – miniatury, często o wyszukanych, zabawnych tytułach, których nie powstydziłby się Erik Satie (dziś usłyszeliśmy m.in. Siekaninę romantyczną, Ach! zielony groszku, Moje poranne preludium higieniczne, Próbka bujdy melodycznej na czarnych klawiszach w prawej ręce; wśród innych znajdują się np. Suszone figi czy Olej rycynowy). Utwory pełne wdzięku, rozkosznie wesołe, dowcipne, brykające wręcz – jakby powiedział Bobik, Rossiniego cechowała wieczna szczenięcość. Giacometti specjalizuje się w tych dziełkach i widać, że ma z tego niesłychaną frajdę. Nagrywa kolejne płyty: tutaj i tutaj zapowiedzi paru z nich. Tu zagrał w sumie dziewięć utworków, z których ostatni był prześmieszną parodią Offenbacha. Zachwycona publiczność wyklaskała dwa bisy, ale już z powrotem serio: Impromptu As-dur op. posth. Schuberta i Wzlot z Utworów fantastycznych Schumanna.

Potem trzeba było obejść budynek, żeby udać się do sali koncertowej na recital Ohlssona. Co tu gadać, wiele razy go już słyszałam w różnej formie, ale zawsze w tej sali wspominam z rozrzewnieniem, jak tu właśnie na konkursie usłyszałam tę etiudę, od której rozpoczął swój występ, i już przy pierwszych nutach pomyślałam: pierwsza nagroda. Na dzisiejszym koncercie zachwycił mnie w pierwszej części: wspaniale się bawił Sonatą C-dur Hob. XVI/50 Haydna, w której są przezabawne przekomarzania – tutaj co prawda w innym wykonaniu, ale można się zorientować, o co chodzi. Potem był też Haydn, ale z całkowitą zmianą nastroju, czyli ten utwór, a na koniec pierwszej części kompozycja, który bardzo lubię: Variations serieuses Mendelssohna, prawdziwie poważne, wręcz z odcieniem tragizmu, zupełnie nie kojarzące się z tym słodkim Mendelssohnem, którego znamy. Ohlsson zagrał je po prostu pięknie.

W drugiej części przyszła kolej na Chopina – i tu niestety pianista zawiódł. Cykl Preludiów op. 28 zabrzmiał po raz drugi na tym festiwalu i chyba jakiś pech nad nim wisi, zwłaszcza nad Preludium Es-dur, które skopał najpierw Melnikov, a teraz niestety i Ohlsson. Te bardziej burzliwe preludia zagrał w sposób przeszarżowany, trochę jakby na odwal. Ale publiczność warszawska wciąż kocha konkursowych zwycięzców, więc natychmiast była owacja na stojąco (jak wspomniałam już, ja nie wstałam, a wstałabym po pierwszej części). A że pianista lubi bisować, zagrał jeszcze cztery utwory, wszystkie zapowiadając po polsku: Mazurka cis-moll op. 50 nr 3, Walca Es-dur op. 18 (trochę tam dziwaczył jak na mój gust), Etiudę cis-moll op. 32 nr 5 Skriabina i Preludium cis-moll Rachmaninowa (to ostatnie z tego zestawu chyba najlepiej).