Książę dysonansów

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Moja refleksja po zakończeniu tegorocznej poznańskiej Nostalgii jest taka: za dużo Silwestrowa, za mało Gesualda. Bo tacy byli dwaj główni bohaterzy, a właściwie wyszło, że jeden główny, a jeden poboczny. Odbiorowi Silwestrowa zrobiło to źle (jeden czy dwa koncerty mniej naprawdę nie zaszkodziłoby), a ograniczenie tematu Gesualda do Responsoriów w zbyt gładkim wykonaniu Hilliard Ensemble, zwariowanego filmu Herzoga oraz niesamowitej opery Salvatore Sciarrino Luci mie traditrici, która jest oparta na odległej trawestacji historii z życia Mrocznego Księcia Madrygalistów, ale przecież jego muzyki tam nie ma, pozostawiło wielki niedosyt.

Jak było z Carlem Gesualdem da Venosa – do końca nie wiadomo. Tutaj jest esej Dariusza Czai, pomieszczony w książce programowej Nostalgii. Tu jeszcze jeden esej z dwutygodnika.com, a tu – Doroty Kozińskiej z festiwalowego dodatku do „Tygodnika Powszechnego”. Po przeczytaniu tego wszystkiego wciąż jest niejasne, co z relacji na temat słynnej nocy zbrodni i późniejszych jest prawdziwe, a co należy do sfery legendy. Jedno jest pewne: olśnienie twórczością Gesualda w XX wieku, po stuleciach zapomnienia, jest uzasadnione, ale budowanie legend także wokół niej – że wyprzedzał swoją epokę, że pokrewny jest z Wagnerem itp. – też jest niesłuszne. O tym, że w dziedzinie eksperymentów harmoniczno-chromatycznych nie był pierwszy, tyle że jego twórczość była w tej mierze najodważniejsza i najdalej się zapuszczała, pisze także w „TP” Ewa Obniska, podkreślając, że był on przedstawicielem już nie renesansu, lecz manieryzmu. Dodam tu jeszcze, że częsta w tych madrygałach mowa o śmierci wcale nie musi wynikać z wyrzutów sumienia – to jeszcze jeden fragment dwudziestowiecznej legendy, wynikający tym razem z niezrozumienia kodów tamtej epoki. Otóż tego typu retoryka występowała w bardzo wielu madrygałach różnych autorów, a śmierć oznaczała w nich po prostu tyle, co francuska petite mort (orgazm).

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Z tej ciąży nie ma już co zbierać, mówi lekarz na USG. „I czego pani od nas oczekuje?”

Nie wrócę do ginekologa, który prowadził moją ciążę, bo musiałabym skłamać, że poroniłam, opowiada Wioletta. Przez kilka tygodni żyłam jak tykająca bomba, nie jadłam, nie spałam, wyznaje Karolina. Obie przerwały ciążę w drugim trymestrze.

Agata Szczerbiak

Mimo to legenda żyje, stała się już po prostu toposem złowrogiego geniusza, mordującego najpierw żonę i kochanka, a potem harmonię. Potworem jak Nosferatu, maniakiem jak Aguirre czy Fitzcarraldo, jest Gesualdo w filmie Herzoga Śmierć na pięć głosów. Rzecz jest bardzo herzogowska, stylizowana na dokument, ale przecież nie jest to dokument, lecz (w jakiej mierze?) inscenizacja. Można ją obejrzeć w całości na tubie: odcinek pierwszy, drugi, trzeci, czwarty, piąty szósty.  Mogę się częściowo zgodzić z Dariuszem Czają, że nie jest to najwybitniejsze dzieło Herzoga, ale jak ktoś znajdzie trochę czasu, na pewno warto obejrzeć, choćby dla pysznej Milvy (w czwartym odcinku).

Inaczej jest z operą Sciarrino. Właściwie nie ma ona z Gesualdem nic wspólnego, choć jest w niej cytat z utworu kompozytora współczesnego Gesualdowi, ale o parędziesiąt lat starszego – Claude’a Le Jeune, gdzie harmonie są równie dziwne – to już też manieryzm. Ale sam Sciarrino to jeszcze inny manieryzm. Tutaj można posłuchać fragmentów (z Le Jeune’a są intermezza, coraz dalej odjeżdżające od oryginału). Całość rozgrywa się w ściszeniu, półtonach, szmerach i – w sumie – w niesamowitym napięciu. Pięknie poprowadził całość Marek Moś z orkiestrą AUKSO, pięknie śpiewali soliści: Agata Zubel (La Malaspina), Piotr Prochera (Il Malaspina), David Cordier (L’Ospite) i Simon Jaunin (Servo). Jako reżyser debiutował Tomasz Cyz (nie przeszkodził za bardzo dziełu; ładnie przewijającym się motywem były rozwijające się w nieskończoność na ekranie nad sceną renesansowe tapiserie, towarzyszące intermezzom – warstwę filmową stworzył Adam Dudek). Sama akcja przesunięta jest jakby w kierunku Szekspirowskiego Otella, z tym, że La Malaspina rzeczywiście zdradza, a mąż prowadzi ją do sypialni, gdzie leży już zamordowany kochanek i dopiero wtedy i ją zabija. Czyli inaczej niż było z Gesualdem i jego żoną. Ale czy to szkodzi? Dzieło wywiera ogromne wrażenie. Szkoda, że było to wystawienie jednorazowe, ale ponoć ma zostać powtórzone w Warszawie. Na pewno poszłabym drugi raz.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj