Miles żyje!
Trzy koncerty jednego wieczoru na warszawskim Torwarze. Łączył je jeden człowiek, z którym współpracowali liderzy wszystkich trzech zespołów: Miles Davis. Ale to były trzy koncerty – trzy kolory, każdy całkiem inny.
Miała być inna kolejność, ale ze względów technicznych stało się tak – i może i lepiej – że pierwszy wystąpił Kwartet Wayne’a Shortera. (Jutro zagra w Poznaniu, a w piątek i sobotę – we Wrocławiu.) To był zupełnie inny koncert – choć w tym samym składzie – niż ten, którego słuchałam parę lat temu w Filharmonii Narodowej. Program został zagrany jednym ciągiem, non stop, jakby to był jeden utwór. A raczej seria najrozmaitszych muzycznych gestów i obrazów, świadomie eklektyczna, za to w zaskakujący sposób zestawiona. Nie dało się w ogóle przewidzieć, w którą stronę to skręci za chwilę. Nie dałoby się też określić dokładnie, w jakim to właściwie było stylu. Imponująca jest kondycja muzyków (każdy wyraziście ukazał swoją osobowość), zwłaszcza lidera, który chodzi z trudem, ale dmucha wciąż fantastycznie! Występ w sumie był bardzo ambitny, wywołał entuzjazm, ale nie dziwiono się, że bisów nie było.
Po przerwie na scenę wyszedł Marcus Miller w kapelusiku, towarzyszyli mu: trębacz Christian Scott, saksofonista Alex Han, Federico Gonzales Pena na keyboardach i rozpędzony Ronald Bruner na perkusji. Grali program Tutu Revisited, nawiązując do pamiętnej płyty Milesa Tutu, na której zagrał z nim właśnie Miller. To był z kolei bardzo ludyczny koncert (kolega zauważył, że w tym występie, odwrotnie niż na poprzednim, wszystko jest przewidywalne), pełen ostrych rytmów i brzmień, jedyny tego wieczoru „z prądem” (gitara elektryczna lidera, keyboardy); ludzi cieszyły zarówno rozpoznawalne tematy, jak radosna energia, z jaką były wykonywane. Ta grupa bisowała, a w ramach bisu lider nieoczekiwanie chwycił za basklarnet, ze świetnym skutkiem.
No i przyszedł moment magii. Na scenę wyszedł 80-letni Jimmy Cobb, ostatni ze składu, który nagrywał Kind of Blue, ze swym zespołem zwanym – jakżeby inaczej – So What. Świetny był trębacz Wallace Roney, chwilami brzmiący naprawdę jak Miles, i pianista Larry Willis, drugi oldboy w zespole, ale „tylko” 67-letni (trzecim był jego równolatek, basista Buster Williams); młodsi od nich saksofoniści Vincent Herring i Javon Jackson byli bardzo sprawni, ale cóż, nie byli to Adderley i Coltrane… Poszedł cały Kind of Blue, wszystkie pięć kawałków, inaczej oczywiście grane niż na płycie, ale dające się rozpoznać; dodany został jeszcze jeden utwór, by po melancholijnych, rozleniwionych Flamenco Sketches był mocny akcent na koniec, i już w samym finale pyszne solo Cobba, który przez cały czas tykał jak zegarek… Mimo wszystko jednak jest w Kind of Blue coś takiego, co wciąga człowieka w całości, przenosi go gdzieś w przestrzeń, w nieznane… I ja odjechałam. Ten skurczybyk Miles wciąż żyje.
Komentarze
Pfi! Ja tez czasami spiewam cos “inaczej niz na plycie, ale daje sie rozpoznac”, ale Stara do mnie krzyczy: stul dziob, Mordko, bo mi uszy wiedna!
Pobutka? Ano pobutka, śniadanie i odjazd pociągiem do Warszawy…
PAK do Warszawy, ja z Warszawy 😯
http://www.youtube.com/watch?v=yPHrEx4m0mo
Pani Kierowniczko, piękny opis, jakbym słuchał Kind of Blue
Jak zacząłem pisać i pisać bez końca, to nawet nie zauwazyłem, że tamten wpis już odchodzi do archiwum. Wobec tego powtarzam:
Jestem w rozterce. Miałem pisać o Sprawie Dantona, a tu PK leci z Premierem. Ale słowo sie rzekło, więc piszę.
Haneczko, rzeczywiście wyszło głupio, bo zgodność mojej opinii dotyczy zdolności Klaty do robienia rzeczy poruszających. Geniusz to słowo wielkie i nie należy nim szafować. Natomiast wiele osób wielbiących Klatę za zdolność robienia spektakli poruszających uważa go za geniusza.
Spektakl był świetny. Role damskie rewelacyjne zarówno pod względem koncepcji postaci jak i realizacji tych koncepcji. Haneczka słusznie zwraca uwage na Mariannę. Rola prawie drugoplanowa, ale Kinga Preis potrafi zrobić wrażenie na widzach. Z męskich według mnie najlepsza rola Casmilla Desmoulinsa (Bartosz Porczyk znany szeroko z serialu “Barwy szczęścia”). Spektakl poruszający i świetnie zrobiony, więc zgadzam się, że Klata takie spektakle umie robić. Tylko pytanie, co to ma wspólnego z Przybyszewską.
Sprawa Dantona jest zderzeniem racji Robespierra i Dantona podzielanych przez ludzi wokół każdego z nich skupionych. Autorka wyraźnie skłania się do poparcia Robespierra, człowieka szlachetnych idei, przeciwko Dantonowi, który te idee rozmienia na drobne z dużą korzyścią dla siebie.
Już Wajda w swoim filmie był dla Dantona troche łaskawszy. Klata jednak pokazał zupełnie własny spektakl, dla którego tekst sztuki wykreśla jedynie linię fabuły z zupełnie odmienną wymową. Świetny monolog Ropbespierra jest wygłaszany tak, żeby widz czuł w nim fałsz. Nie ma tu zderzenia racji tylko brudna gra polityczna. Widać w tym jednak klasę Klaty, bo słaby reżyser z podobnymi pomysłami nadałby Robespierrowi cechy Jarosława Kaczyńskiego a Dantonowi Donalda Tuska. Ale pozostając na dobrym poziomie Klata wyraźnie daje do zrozumienia, że mówi nie o RF tylko o współczesnej polityce.
Na scenie panuje powszechna kopulacja, na początku dosłowna pań z panami, potem symboliczna, która służy pokazaniu, że dla doraźnej korzyści politycznej jesteśmy w stanie ześwinić się bezgranicznie.
Tylko czemu ten spektakl ma służyć poza zabawą? Widzimy wspaniałe rzemiosło teatralne, z którego nic nie wynika. Wszyscy wiemy, jak brudna jest polityka. Wiemy, że doszliśmy i to prawie na całym świecie do punktu, w którym polityka stała się grą a nie środkiem do osiągnięcia czegoś dla dobra własnego kraju czy dobra ludzkości. Aż trudno pisać takie słowa. Brzmią humorystycznie i infantylnie, bo nikt ich nie jest w stanie traktować poważnie. Pokazanie tych przygnębiających prawd w teatrze w wykonaniu Klaty porusza, ale nie wnosi niczego nowego do świadomości widza. Ma podobną wagę jak kabaret.
Tymczasem ciągle istnieją wartości, które mają jakieś znaczenie dla polityków. Wyznają często racje, które można było pokazać. Gra polityczna przysłaniająca dążenia do osiągnięcia celów społecznych stała się niezbędna dla utrzymania władzy, a jednocześnie przeszkodą w realizacji tych celów. Gdyby coś z tego udało się w tym spektaklu pokazać, byłoby to coś ważnego. Oczywiście to, co o polityce sądzę, jest jednym z wielu możliwych punktów widzenia. Jeżeli punkt widzenia Klaty jest taki, że nikomu o nic nie chodzi naprawdę, to przedstawił to świetnie. Ale jest to podejście nihilistyczne. Dla mnie takie podejście kojarzy się z gniciem ideowym kultury. Jest to bardzo chwytliwe. Podejrzewam, że Zeen i Foma takiemu podejściu przyklasną, ale tylko jako znani kpiarze.
Wciąłem się z Klata, bo obiecałem. Tymczasem to jest tak off topic, że aż przykro. Przeczytałem o tym koncercie i wielka zazdrość bierze, że się tam nie było. I nigdy nie będzie, bo tego koncertu już nigdy nie powtórza.
Chyba wieczorem puszczę Davisa z DVD.
Tylko problem w tym, żeby nie zasnąć. Brak snu jest tak dokuczliwy, że wieczorem oczy same się zamykają, jak to u staruszków. Prawie przez całe życie wstawałem o ludzkich porach. Na studiach, jak wypadły zajęcia o 7, to raz albo 2 w tygodniu, więc do odespania. Teraz stale tuż po 6. A zasnąć przed 1 się nie daje.
Stanisławie, nie widziałem, więc trudno mi się wypowiedzieć o realizacji Klaty. Odniosę się do dwóch spraw:
Klata vs poprzednicy – gdyby było tak samo, po co wystawiać, to raz. A skoro jest tak bardzo inaczej, to aż kusi się do porównań, konfrontacji, szukania co się zmieniło i dlaczego – ekstra bonus przy przemyśleniach.
Czy nihilizm i gnicie ideowe kultury to coś, czemu z urzędu przyklaskuję? Nie. Czasem i owszem, przebicie zbyt długo nadymanego balonu jest wartością samą w sobie, ale jeśli nie towarzyszy jej nic ponad, to mamy tylko odreagowanie. Krótki uśmiech i po sprawie. Jak wszelkie higieniczo-fizjologiczne czynności, potrzebne, dające chwilowe zadowolenie, ale potem świat wraca do swoich spraw. Jeśli jednak nie ma nawet takiej szpilkowej funkcji (oczywiście nihilizm, minimalizm, letniość bądź przerysowanie może mieć zupełnie inny, przemyślany cel, czemu innemu służyć, ale zakładamy, że w danej hipotetycznej sytuacji tego nie ma), to po co ręce trudzić?
Uważam, że warto wystawiać sztuki już wcześniej wystawiane. Szekspira na pewno warto. I to bez zmieniania kolejności scen czy całych aktów oraz bez dopisywania czegokolwiek. Dotyczy to wszystkich genialnych obserwatorów. Oni pokazują bez interpretacji. Interpretacja pozostaje do dyspozycji reżysera i ma pole do wyżycia się.
Sztuka Przybyszewskiej jednoznacznie interpretuje postępowanie bohaterów . Zmiana tej interpretacji sprawia, że mamy do czynienia z innym utworem. Mój zarzut pod adresem Klaty dotyczy tego, że w miejsce racji Robespierra i Dantona nie podstawił innych racji, aktualnych obecnie. Jeżeli to zrobił, nie zrozumiałem jego przesłania. Jeżeli nie, aktualne pytanie Fomy, „po co się trudził”.
Z drugiej strony oglądamy te same filmy po 10 razy (mam trochę takich). Znamy je prawie na pamięć, ale ogladanie sprawia przyjemność. Podziwiamy dialogi, kunszt aktorów, humor. Przesłanie w tym momencie nie ma żadnego znaczenia. W teatrze oglądamy np. „Śluby panieńskie” po raz dwudziesty i bawią nas, jeśli są świetnie wystawione, co się zdarza. Zasługa mistrza Fredry, reżysera i aktorów. Słabo wystawione skrajnie denerwują i nie dadzą się oglądać. Z tego punktu widzenia spektakl Klaty jest znakomity -= można podziwiać rzemiosło reżysera i aktorów, także scenografów i fryzjerów. Fryzury są bajkowe. Luize Danton po aresztowaniu męża przezentuje się z wymyślną fryzurą zwieńczoną fregatą pod pełnymi żaglami. Desmoulins ma niesamowite pukle ufryzowane w przedziwne kształty. Aktorzy poruszają się w ogromnych kartonowych pudłach, które czasami służą za mównice, czasem osłaniają sceny nieprzyzwoite, gdy np. żona Desmoulinsa z myślą o ratowaniu męża obdarza zaawansowanymi pieszczotami na przemian to małżonka to dyskutującego z nim Robespierra. Wszystko to czyni świetny spektakl.
Pani Kierowniczka we Francji, a ja właśnie przeczytałem wypowiedź Jana Klaty, że fantastyczne jest dla niego odkrywanie w tych Francuzach Polaków – takich, którzy się często zrywają do bitki, często bezsensownej.
I słusznie Stanisławie podejrzewasz 🙂
Nihilzmowi można przyklasnąć tylko jako kpiarz, co i tak, jak dowodzi obserwacja reakcji czytelników, rozumiane często bywa na opak 😉
Nie widziałem przedstawienia, zatem nic w meritum.
Za to przyłączę się do fomy w kwestii nowego wpisu Pani Kierowniczki, podoba mi się także. Zwróciłem uwagę na swobodniejszą formę wypowiedzi przy tematach jazzowych, co wydaje się naturalne i co przyjmuję z sympatią, jednakowoż tkwi w człowieku pamięć schematu: dostojnie o poważce, lekko o jazzie. Pani Kierowniczka przełamuje ten schemat, wszak iskrzących się lekkością wpisów o poważce nie brakowało, takoż poważnego traktowania muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej oraz jazzu, który potrafi być lekki, łatwy i przyjemny, jak również cięższy gatunkowo. Na myśl przychodzi mi Zygmunt Kałużyński jako paralela traktowania przedmiotu zainteresowania, co oznacza moją pełną akceptację.
Bardzo krótko, bo mnie dzisiaj nie ma.
Dla mnie spektakl Klaty jest dyskusją z Przybyszewską. Dyskusją, nie nowym, współczesnym odczytaniem, ani odkurzeniem starocia (wrrr). Klata nie przedstawił innych racji, bo ich nie ma. Nie ma tu nic nihilistycznego, są tylko zdzierane maski i śmieciowa scenografia, bo dekoracje nie mają żadnego znaczenia. Zmieniają się kostiumy, problem zostaje ten sam, człowiek powtarza się zawsze. Ten spektakl zadaje mi pytanie: dlaczego?
Zygmunt Kałużyński często budził mój głęboki sprzeciw, ale nie mogłem go nie doceniać. Czytało się jego recenzje, jak również ich słuchało, znakomicie.
Przeczytałem znów u Jana Klaty, że od epoki rocka i popkultury elity przestały wyznaczać wzorce estetyczne społeczeństwa. To też budzi mój głęboki sprzeciw. Co to jest społeczeństwo? Czy ma w ogóle jakieś standardy estetyczne. Nie wiem, może Beatlesi akceptowani chyba powszechnie. Ale nigdy elity nie tworzyły wzorców powszechnych. Elity miały swoją muzykę, swoją plastyke pałacową i katedralną, a lud swoją. Estetyka ludu mogła być niższego lotu, a mogła byc wspaniała, choć może mniej skomplikowana. Nadal dla mnie muzyka góralska, takaż rzeźba i malowanki na szkle bywają najwyższego lotu. Trudno te najlepsze znaleźć na straganach pod Gubałówką (już ich nie ma), ale się tu i ówdzie trafiają.
Jazz też był muzyką ludu. Trudno znaleźć wiele wspólnego w pierwotnym jazzie i bluesie oraz w jazzie współczesnym czy nawet w określonych kierunkach jazzu lat 30-tych. Mozna mówić, że te kierunki rozwijali wykształceni muzycy zaliczani do elit. Ale poczatek prawie wszystkim kierunkom dali muzycy wywodzący się z ludu i pozbawieni wykształcenia muzycznego, jeżeli nie liczyć samouctwa i uczenia się od kolegów.
Teraz jazz stał się muzyką elit. Ludzie o innej wrażliwości wolą słuchać prostrzych rzeczy, np. disco polo. Ale ciągle można też spotkać osoby, dla których jazz nie jest wart słuchania, bo w przeciwieństwie do klasyki nie jest prawdziwą muzyką. Reasumując uważam, że nie ma czegoś takiego jak wzorce estetyczne społeczeństwa. Można o nich mówić tylko w ujęciu mnogim. Społeczeństwo ma swoje zróżnicowane wzorce, które odpowiadają różnym elementom tego społeczeństwa. Ale przy takim ujęciu część tych wzorców nadal kształtują elity.
Kind of Blue jest płytą, która oddaje istotę jazzu w sposób doskonały.
Już chyba (ku oburzeniu) wspominałem, że gdyby po Kind of Blue nie nagrano żadnej innej płyty jazzowej, wielka szkoda światu by się nie stała… 👿
Zmieniając trochę temat i w nawiązaniu niejko do okładki najnowszej polityki, komplet singli Britney Spears (29 CD + 1 DVD – z tym, że te CD to single, po 2 utwory) w Merlinie kosztuje 501 zeta.
W amerykańskim Amazonie ten sam komplet kosztuje 68 dolków. I jak tu nie zgrzytać zębami?
Gostku, chcesz kupić? 😆
Nieeeee, to akurat nie moja bajka, ale rozbieżność cenowa bulwersuje.
Spojrzyj na to z innej strony. Będąc w Stanach swoim niezainteresowaniem zaoszczędziłbyś tylko 68 dolców, a tutaj aż pół tysiaka!
Taaa, znam taką argumentację z reklam rodem….
… a jak ktoś wykazuje determinację w braku zainteresowania wersją polską i amerykańską, to ma i pół tysiaka i 68 dolców w kieszeni…
Dla desperatów są jeszcze wersja francuska, chińska i niemiecka….
O, i to jest właśnie świetne podejście czasach kryzysu! Ilez to można zaoszczędzić 🙂
A może w polskiej wersji Britney śpiewa po polsku? 😯 Stąd ekstra dopłata
Fomo, chyba zgadłeś. Bo przecież jakiś powód musi być. Jeszcze ciekawiej wygląda sprawa ze sprzetem muzycznym. Mikrofony, wzmacniacze i tp są w Polsce 3-krotnie droższe niż w USA. Próba kupienia tam przez internet wykluczona, ponieważ nie wysyłają do Europy „for legal reasons”. Przyznam, że nie wiem, kto te restrykcje nałożył, bo chyba nie chodzi o jakieś cła zaporowe. Przecież w Europie nikt porównywalnycgh jakościowo rzeczy nie produkuje. Nawiasem mówiąc i w USA najbardziej znane firmy zaczynają psuc jakość zastępując np. własne wkładki mikrofonowe japońskimi, dużo gorszymi. Część produkcji przenoszą do Meksyku, co jest godne pochwały, ale na jakości odbija sie znacznie. Z tymi japońskimi i meksykańskimi elementami w USA kosztuje tyle samo, co przedtem, ale tanio. U nas też tak samo drogo, jak przedtem. Na rynku wtórnym produkty 20-letnie i starsze są droższe od paroletnich. I tu trudno cokolwiek zaoszczędzić, bo to są rzeczy, które dla jednych są całkowicie zbedne, dla innych nieodzowne.
witam !!!
jazz jest dobry na slote za drzwiami i to dobrze tak 🙂
Bardzo przepraszam za swój poprzedni wpis, ale przez pół godziny pisałem recenzję z wczorajszego koncertu, kliknąłem w „dodaj komentarz” i się nie ukazało. Wpisując trzy razy x chcialem sprawdzić, czy moj komputer ma trwałą wadę, czy też coć zrobilem nie tak. I na nieszczęście te”xxx” się ukazały.
Probuję więc raz jeszcze na temat koncertu.
Aboslutnie genialny byl dla mnie Shorter. Sluchanie tego koncertu było jak ogladanie sensacyjnego filu -trudno bylo nadążyć za akcją. Szczególne wrażenie robila na mnie gra Danilo Pereza, to on zazwyczaj dawal sygnał do zmiany akcji. No isam Shorter -jak on gra!!! A przecież w tym wieku i z takim dorobkiem móglby grać ballady na dancingach i nikt nie mialby nic przeciw. Pamietam koncert kwartetu w tym samym skladzie na WSJD chyba w 2002 r. i niesamowite jest, jak ten zespół się rozwinął. Zastanawiające było dla m,nie, że grali to z nut -czyżby mieli tam wszystko zapisane i każdy koncert nastepny bedzie dokladnie taki sam? Ja raczej odnosilem wrażenie, ze to totalna improwizacja.
Przyznam, że byłem zdziwony że nie ma bisów -najbardziej bym sie cieszył jakby zagrali wszystko jeszcze raz od poczatku.
Co do koncertu Marcusa Milera -cóz nie bylem nigdy entuzjastą Milesa z początku lat osiemdziesiątych, na koncert ten czekalem bez wiekszego entuzjazmu. Tymczasem zaskoczyl mnie pozytywnie. Nowe, swietne aranzacje, znakomite sola lidera i pozostałych muzyków (swietny Chris Scott) Wyobrazam sobie, ze podobnie musial brzmieć koncert Milesa na JJ 83. Choć myślę, że gdyby MM wczorajszy koncert nagrać, wydac na plycie CD i zestawić z oryginalem to byłby ciekawszy -laranże, solówki, itp -zresztą nic dziwnego, w muzyce nic się nie starzeje tak szybko jak elektronika, aranże syntetyzatorowe z lat 80 -tych brzmia dzis nieco archaicznie.
Co do koncertu wieńczącegto calość to mam tzw. mieszane uczucia. Znam „Kind of Blue” chyba na pamięć dlateg też szczególnie czekalem na ten koncert. Tymczasem wysmuzycy wyszli na scenę i odegrali cala plytę od początku -nawet kolejność solówek w poszczegolnych utworach była podobna. Niewatpliwie byla to świetna muzyka znakomicie zagrana. W czym więc problem? Otóz w jazzie jak w żadnej innej muzyce liczy się pewna ulotność, granie „tu i teraz”, poczucie , że oto na naszych uszach dzieje się coś wyjątkowego, spontanicznego, co bedzie trudne do uslyszenia. Tymczasem muzycy po prostu ‚odegrali” materiał, a że Wallace Roney tonie Davis, a saksofonisci to nie Coltrane ani Adderley to mialem wrażenie obcowania z falsyfikatem zamiast orygianle. Choc przyznam, ze raz mnie zaskoczyli -jak po „Flamenco Sketches” nie skończyli tylko zagrali jeszcze jeden utwór -głownie po to, żebylider mógł zagrac solo na bębnach. Mimo wszystko dziwny i bolesny był widok ludzi wychodzacych w trakcie koncertu -jak można wyjść w czasie „Blue in Green”?
Ale dośc marudzenia. Po WSJD był to kolejny znakomity koncert. Mam nadzieję, że Mariusz Adamiak będzie organizował takie kolejne, czego wszystkim życzę.
Właśnie nabyłem „Miles of blue” M. Urbaniaka ale jeszcze nie zdążyłem przesłuchać 🙂
Dobry wieczór 😀
Ja dostałam kopię Urbaniaka od mojego kierownika i też jeszcze nie przesłuchałam 😉
Witam Jurka, trzy iksy pozwoliłam sobie litościwie skasować 🙂 W większości zgadzam się z opisem, z tym, że wychodzących ludzi rozumiem o tyle, że jak kto jechał komunikacją miejską, to im później, tym miał większe trudności w dojechaniu do domu. Ja z kolegą też wyszliśmy natychmiast po ostatnim numerze, żeby nie stać w kolejce do szatni, dotrzeć szybciutko na radiowy parking na Myśliwiecką i przejechać tak, żebym jeszcze zdążyła na metro…
Tak, Jimmy Cobb&So What Band zagrali materiał. Tyle tylko, że jeśli ktoś zna i kocha tę płytę (dla mnie każdy jej dźwięk jest sprawą osobistą), to różnice też były dość bolesne, no bo właśnie jednak to była częściowo improwizacja. Rzeczone Blue in Green nie miało niemal ani jednego zwrotu melodycznego wspólnego z płytą, tylko schemat harmoniczny… No i równie bolesny był brak tego genialnego wstępu do So What, zresztą charakter tego był zupełnie inny, nie tak zmysłowy… Ech, tego po prostu nie da się powtórzyć i trzeba się z tym pogodzić.
A co do Klaty czy Britney Spears to pozwólcie, że nie znając tematu nie będę się wypowiadać… 🙄
A na D.Krall się Pani Kierowniczka jutro wybiera?
Nieee… coś p. Agnieszka Kloryga (organizator koncertu – firma Jazz raz po raz) przestała się dawno ze mną kontaktować (może wolała „Wprost” od „Polityki”?). Nawet nie wiedziałam, że to już jutro… W ogóle to dziś i jutro miałam być w Krakowie na Dniach Zbigniewa Seiferta (w ramach Zaduszek Jazzowych), ale ten Paryż wszedł mi w paradę. O Seifercie kiedyś zaniedługo pewnie coś napiszę.
Dorotko, szkoda ze wyjechalas. Przyjechal dzisiaj Irek, wlasciwie powinnas dalej leciec z Paryza. Bylyby trzy dni wzajemnej przyjazni.
Też uważam, Tereniu, że szkoda. Szkoda też, że nie dało rady się skontaktować, okazało się, że praktycznie cały dzień miałam wolny. Przylecieliśmy rano, obfotografowaliśmy, jak Sarko wita się z Tuskiem, a potem w czwórkę „ludzi kultury” nawialiśmy, bo były różne narady międzyministerialne, a konferencja premiera w południe nas akurat nie interesowała. Do czwartej się szlajaliśmy, a potem wszystko już w biegu. Czego się dowiedziałam (na razie trochę ogólników, ale i paru ciekawostek), zaraz podam we wpisie.
Jeszcze Wam powiem, że dostałam dziś MMS od PAK-a z Warszawy pt. „Chopin w Warszawie wiecznie żywy” – łebek z podpisem: Tea&Souvenirs. Domyślam się, że to z Demmer’s na Krakowskim, bo mają tam herbatę „Chopin” 😆
Wlasnie, bardzo szkoda, tym wieksza, ze Twoj sms dotarl z opoznieniem, bo jednak po Paryzu biegam z jedna (francuska) komorka. A o 10.39 bylam w Ambasadzie.
A ja w Ambasadzie w ogóle nie byłam 🙂
A bo ja w sprawach innych, nieoficjalnie. Nic chyba nie bylo w Ambasadzie.
A teraz spij radosnie
Dobranocka 🙂
Jakbym wcześniej wiedziała o tym wyjeździe, to zorganizowałabym się lepiej, przede wszystkim zdążyłabym znaleźć Twoją wizytówkę, gdzie jest i telefon domowy, i komórka francuska… Ale dowiedziałam się dosłownie z dnia na dzień. Trochę to było na wariackich papierach. Ale Paryż wart jest… (no, może nie mszy, jak dla mnie 😉 )
Wpis już zawiesiłam 🙂