…i Lutosławski
To bardzo zabawny tytuł serii koncertów, organizowanych przez Towarzystwo im. Witolda Lutosławskiego. I dobry pomysł: przypominać o Lutosławskim i jego muzyce w nietypowych miejscach i w rozmaitych kontekstach (tytuł bierze się stąd, że utwór Lutosławskiego jest tylko jednym w programie). Na razie towarzystwo dostało pieniądze na trzy koncerty w tym roku; potem się zobaczy.
Pierwszy z serii odbył się w Szkole Muzycznej im. Chopina na Namysłowskiej, niestety w piątek trzynastego, ale chyba nie tylko dlatego publiczność nie dopisała, choć grali Piotr Pławner i Eugeniusz Knapik. Po prostu nikogo z tej budy to nie interesowało. Nawet pedagodzy mieli to w nosie, o uczniach nie mówiąc. A program był ciekawy: Partita Lutosławskiego, Partita Knapika i Sonata Józefa Elsnera. Coś niedobrego dzieje się z naszymi szkołami muzycznymi.
Drugi koncert miał miejsce dziś, i choć było wiele do wyboru – w filharmonii występował chiński pianista polecany przez Elżbietę Penderecką, w Studiu im. Lutosławskiego grała Polska Orkiestra Radiowa pod Łukaszem Borowiczem z udziałem świetnego młodego wiolonczelisty Marcina Zdunika, a w Warszawskiej Operze Kameralnej leciał Rinaldo w gwiazdorskiej obsadzie, z Olgą Pasiecznik i Anną Radziejewską na czele – jakoś nie miałam wątpliwości, że udam się do Gimnazjum i Liceum im. Batorego, szkoły, którą swego czasu ukończył Lutosławski. Po pierwsze, ciekawa byłam, jak tam jest i jak to wypadnie, po drugie, program był interesujący. Aula, dość ponura i pudłowata, jak to aule, ale z żyrandolami godnymi opery, ma całkiem przyzwoitą akustykę. A frekwencja okazała się nie taka beznadziejna – było ok. 60 osób, w tym muzykolodzy związani z towarzystwem, a także p. Marcin Bogusławski (pasierb WL) z małżonką i trochę osób z dawnego kręgu kompozytora, których już coraz mniej.
Jedynym utworem Lutosławskiego było Hasło uczniów Szkoły im. Batorego, które od 1931 r. jest hymnem szkoły. 17-letni Witold skomponował je do słów swojego nauczyciela, poety Stanisława Młodożeńca (co poradzę, że kojarzy mi się on z Tuwimowym: staropiernik Młodożeniec…). Nie jest to dzieło geniuszu, ani z jednej strony, ani z drugiej: Lutosławski nie stworzył chwytliwej melodii, zapamiętuje się tylko marszowy, banalny rytm. No, ale w tym miejscu, w którym pierwsze słowa Hasła – „Pochodem idziemy…” – wiszą nad sceną, pod sufitem, nie mogło nie być wykonane. Zaśpiewał je zespół Il Canto, który resztę swojego występu poświęcił dziełom Romana Padlewskiego – dwóm motetom i Stabat Mater. i tu mam wielką pretensję do zespołu, a zwłaszcza do jego szefa Michała Straszewskiego, dawnego mojego kolegi z chóru: jak można było zrobić coś takiego? Stabat Mater to kilkunastominutowe dzieło wymagające dużego chóru; w niektórych momentach głosy się dzielą nawet do ośmiu! Il Canto zaśpiewało, a raczej próbowało zaśpiewać ten utwór w pięć osób i wyszło z tego „ratuj się kto może”, a słuchacze nadal nie wiedzą, jak on brzmi naprawdę i jaki jest dobry. Jest to piękna archaizacja, ukłon XX wieku w stronę polifonii renesansu, bardzo nastrojowy i uduchowiony. Wszystko w tym wykonaniu znikło.
Ciekawiej wypadła druga część w wykonaniu kwartetu smyczkowego Opium, który zagrał dwa dzieła powstałe w Terezinie: Fantazję i fugę Gideona Kleina oraz III Kwartet smyczkowy Viktora Ullmanna. Ta specyficzna aura utworów z Terezina, pełna rezygnacji i fatalizmu, nie daje mi spokoju. Trudno zresztą się jej dziwić; należy się raczej dziwić, jak mogło w ogóle coś w tych okolicznościach powstać i jeszcze na dodatek być naprawdę dobre. O Terezinie i kompozytorach tam działających pisywałam już nieraz, więc nie będę się tu na ten temat rozwodzić.
Kolejny koncert z serii „…i Lutosławski” ma się odbyć 12 grudnia w Muzeum Powstania Warszawskiego. To zapewne dobrze, bo oni są bardzo ekspansywni w mediach (ja sama codziennie dostaję stamtąd z parę maili), więc zrobią reklamę, tym bardziej, że po raz pierwszy zawita tam muzyka poważna. Ja pewnie się nie wybiorę, bo nie przepadam za nadmiarem propagandy. Mam na to alergię jeszcze od czasów komuny. Ale za inicjatywy Towarzystwa im. Lutosławskiego trzymam kciuki. Nawiasem mówiąc nie jest wykluczone, że w auli u Batorego swoją drogą coś muzycznie ruszy. Byłoby fajnie, także ze względu na pamięć o Wielkim Absolwencie.
Komentarze
Dobry wieczór, tu Katowice (wyjątkowo).
A wydawać by się mogło, że szkoła muzyczna to typowe miejsce na koncert. Ciekaw jestem opinii P. Pławnera o tym wydarzeniu, nie omieszkam go wypytać przy okazji. Pozdrowienie Pani Dorocie 🙂
Pobutka (nie w temacie…).
To mnie zdołowało 🙁
Co, haneczko? Muppety? 😯
Szkoła muzyczna, Pani Doroto 🙁 Grono, niewątpliwie dyplomowane i dożywotnio mianowane 🙁 Do dzieciaków nie mam pretensji, biorą przykład z góry 🙁
Oj, tak, tak. I najgorzej, że tak jest w całym kraju i na każdym szczeblu nauczania. W akademiach muzycznych też 👿
Aż się nie chce wierzyć, że jest możliwe takie podejście. I jak tu mieć pretensje, że w ogóle nie lubi się muzyki! 🙁
Mnie najbardziej zasmuciło to potraktowanie „Stabat Mater” Padlewskiego. Nawet gdyby było osiem głosów solowych, to byłaby i tak ledwie namiastka. Nie wiem w ogóle skąd takie pomysły, żeby wykonywać muzykę pisaną na chór przez zespoły wokalne (podobnie gotuję się na niemieckich romantyków na chór w obsadzie solowej). Nie to brzmienie, nie ta intensywność, nie ta bajka… Zresztą odwrotnie też tak to działa: śpiewające techniką romantyczną cielsko chóralne 😉 nie uzyska lekkości artykulacyjnej zespołu wokalnego w muzyce dawnej.
Ja mam z koncertami w szkołach muzycznych i na Akademii Muzycznej skojarzenia jak najlepsze, bo zwykle chodziłam „na znajomych”. Produkowali się uczniowie czy studenci, z frekwencją nie było problemów (krewni i znajomi Królika), koncety zdarzały się całkiem całkiem. Tylko że to inny przypadek niż opisywany. Tutaj widocznie nikt nie zadbał o frekwencje, bo to chyba jednak potrzeba mobilizacji pod hasłem „jest ciekawy koncert, idziemy, rozmawiamy o nim na zajęciach”. Czyli zadanie dla nauczycieli. Tylko jak się je odbębni, zmusi uczniów do pójścia i napisania recenzji, to można ich skutecznie zniechęcić. W ogóle zbyt wiele (jak widziałam po znajomych) w kształceniu muzycznym kojarzy się z przymusem. Taki sztandarowy dla mnie przykład to uczestnictwo w szkolnym / uczelnianym chórze. Spotkałam się z ogromną kreatywnością znajomych w omijaniu tej konieczności…
Konieczności z reguły się unika. Obowiązki też są z natury przykre. Ale gdyby coś było przywilejem, oznaczało prestiż, przynależność do grupy wybrańców, gdyby było limitowane i nie dla każdego dostępne, to by się towarzystwo pchało drzwiami i oknami. Skoro amerykańskie dziewczynki biją się, żęby machać pomponami na meczu szkolnej drużyny w takt niezbyt mądrych rymów i rytmów, choć zdawać by się mogło, że trudno o bardziej wyszukaną kompromitację dla inteligentnej młodej kobiety, to dlaczego śpiewanie w szkolnym chórze (zwłaszcza w szkole muzycznej) nie jest traktowane jak przywilej. W końcu to wszystko kwestia odpowiedniego marketingu.
Oj, tak. A nawet pamiętam, że ten sam dyrygent nudził mnie na zajęciach z chóru uczelnianego, ale potem przyszłam do jego chóru kameralnego, namówiona przez koleżankę, i skończyło się to kilkunastoma latami 😉
A było się dobrze sprawować, Pani Kierowniczko, to 1/3 mogli darować. Albo chociaż na przepustki wypuszczać. 😆
W tych znanych mi przypadkach to był w dużej mierze problem prowadzącego. Jeden notorycznie spóźniał się na próby, nie wyrabiał z przygotowaniem repertuaru, koncerty były walką o przetrwanie i nie dawały nikomu satysfakcji. Drugi miał do muzyki podejście iście kolejowe – machał jak konduktor lizakiem na peronie, „zawiadował” chórem. W dodatku nie lubił ludzi i dawał im to odczuć. Wcale się nie dziwię, że mieli inne pomysły na spędzanie czasu.
No tak, prowadzenie chóru też powinno być przywilejem nie dla wszystkich dostępnym …
Przepraszam, ale z amerykańskimi dziewczynkami to chyba nie jest dobry przykład. W Ameryce śpiewanie w szkolnym chórze JEST traktowane jako przywilej i chyba nawet widać efekty. A kiedy parę lat temu spytałem moje dziecko, chyba w pierwszej klasie gimnazjum, o definicję dramatu, dziewczę odpowiedziało dowcipnie: dramat to jest kiedy na muzyce pan R. wyciąga akordeon.
Wielki Wodzu
😆 😆 😆
Proszę państwa; ja jeszcze o Stabat Mater. Czy słyszał ktoś z państwa ów utwór w wykonaniu chóralnym? Bo ja nie. Myślę, że stoimy tu przed dylematem: albo w ogóle nie wykonywać, albo chwytać się innych sposobów wykonawczych. No cóż: chóry mamy takie jakie mamy a Padlewski nie za bardzo leży w orbicie zainteresowania pp. dyrygentów. Utwór łatwy nie jest ani dla wykonawców, ani dla słuchaczy
Osobiście nie słyszałam niestety, ale z tego co wiem, to i Schola Cantorum Gedanensis i Camerata Silesia wykonywały ten utwór.
Wielki Wódz zawsze jak przyjdzie, to coś wesołego powie 😉
vanVal – witam. Tak się składa, że dobrze znam ten utwór z własnego śpiewania w chórze Ars Antiqua – śpiewaliśmy tam zresztą razem z Michałem S. Tak więc wiem, o czym piszę. Że Padlewski nie za bardzo leży w orbicie zainteresowania pp. dyrygentów, można tylko żałować, można też ubolewać, że są tak mało ambitni, że nie chcą próbować tak pięknej, choć rzeczywiście bardzo trudnej w wykonaniu muzyki. Ten utwór, choć śpiewa się świetnie, jest piekielnie męczący – chociażby dlatego, że trzeba oddać zmienne i intensywne nastroje, ale przede wszystkim dlatego, że trwa kilkanaście minut do dwudziestu w porywach i trudno utrzymać przez cały ten czas nie tylko napięcie, ale także po prostu intonację. Il Canto próbowało z tego wybrnąć dzieląc utwór na trzy części (trochę opierając się na naturalnym podziale, choć właściwie trzeba byłoby śpiewać wszystko jednym ciągiem, tak to pomyślał kompozytor) i przed każdą czytając przekład tekstu. Ale i tak zbyt czysto nie było, śpiewali też za szybko („ratuj się, kto może”) i ogólnie atmosfera była nerwowa. A powinna być kontemplacyjna! Jak w chorale.
Pamiętam, jak śpiewaliśmy to na Legnica Cantat (to był jedyny punkt naszego programu) i dostaliśmy wtedy nagrodę specjalną. Ale stało się coś – z dzisiejszego punktu widzenia – zabawnego. Dośpiewawszy jedną z tych części, podczas pauzy oddechowej wiedzieliśmy już, że obniżyliśmy. Po pauzie wchodziły tenory chorałową intonacją „Virgo virginum praeclara”. No i okazało się, że chłopcy mieli dwie szkoły: jedni uznali, że trzeba zostać przy tej wysokości, jaka jest, drudzy – że trzeba poprawić intonację na właściwą. W efekcie weszli w sekundach 😆
Ja uważam zresztą, że i Ars Antiqua była za małym chórem do tego utworu. Maciek Jaśkiewicz, nasz dawny dyrygent (obecnie w Kanadzie), robił to wcześniej z Chórem UW; słyszałam nagranie i było całkiem ładnie.
Tak, z tego, co wiem, to i Schola Cantorum Gedanensis, i Camerata Silesia to śpiewały. Któryś z nich słyszałam w tym, zdaje się, że ten pierwszy (to już też dość dawno było).
Pobutka!
Ależ ta Pobutka podzialala na mnie. Rozmarzylam się…… zupelnie jak bym stala nad wodą w piękny poranek letni i patrzyla na igrające na fali refleksy świetlne. 😀
To jest dokładnie taka pobutka, jaka mi dziś jest potrzebna do kawy zamiast cukru.
Porywam pobutkę i uciekam. Kto się chce budzić, niech mnie goni! Dobrze robi na krążenie. 😆
Dzień dobry. Nie będę gonić ani króliczka, ani Bobiczka, bo muszę trochę posiedzieć za biurkiem 🙂
A Benedettiego uwielbiam. Ten utwór też.
Ach, właśnie przypomniało mi się, że przyśniła mi się dziś hortensja. 😯 Z koteczką, która jakoś urosła i była dużą kotą 🙂
Pani Dorotko,
Niemożliwe! 😯
I co Kicia porabiala ? mam nadzieję, że byla grzeczna i nie uciekala. 😆
Bardzo była grzeczna, siedziała w trawie w ogródku, bo w ogóle był środek lata 😉
Tak myślę, że to dlatego, że wczoraj czytałam o kiciusiach u Owczarka, do którego dawno nie zaglądałam 😀
Pani Kierowniczko, jeżeli ja miałbym kiedyś się Pani przyśnić, to bardzo proszę, żeby to nie było równocześnie z dużymi kotami. Mogą mieć maksimum 35 cm wysokości. I lagodny charakter. 😉
A czyż logiką snu można kierować? Jak już taka sugestia powstała, to kto wie, czy nie podziała… 😆
No to od czego jest Kierowniczka, jak kierować nie może? 😯
Na wszelki wypadek idę po działa na koty. 😆
Droga moja koleżanko Doroto, przypomniała mi się maksyma : „krytyk, to kura, która gdacze, podczas gdy inna znosi jajo”. Wyżyłaś się na nas przede wszystkim z powodu tęsknoty za minionymi czasami i dlatego, że masz zupełnie inny obraz tego utworu w pamięci. Rzeczywiście, zapomniałem umieścić w programie informacji, że Stabat Mater Padlewskiego zostało przeze mnie opracowane na kwintet wokalny. Stało się to już ładnych parę lat temu na prośbę jednego z najwybitniejszych naszych muzykologów(żeby nie padł ofiarą Twoich ataków, pominę jego nazwisko). Mimo kameralnego składu z utworu nie wyrzuciłem ani jednej nuty. Jednak nie za dobrze znasz dzieło, bo w oryginale chór rozchodził sie na 14 głosów. Ale to są zdwojenia, struktura akordów się nie zmieniła. Twoje ulubione stwierdzenie „a właściwie usiłowali zaśpiewać” ma na celu obrażenie i zdyskredytowanie wykonawcy, jednocześnie zaznaczenie jaka Ty jesteś mądra. A tak naprawdę uważasz, że jesteś mądra? Ponieważ Stabat Mater Padlewskiego z Il Canto spiewamy od lat, poczatkowo w siódemkę, od kilku lat w piątkę, interpretację mamy od dawna opracowaną, nie ma więc mowy o jakimś „ratuj się kto może”. Zresztą, to dosyć mglisty chwyt retoryczny, ale najwyraźniej ulubiony przez Ciebie, tutaj powtórzyłaś go dwa razy. Nie twierdzę, że nasze wykonanie było idealne, ale błędów nie popełnia tylko ten, kto nie robi nic.
Na koniec chciałbym zacytować słowa pewnego recenzenta sprzed lat, któremu zarzucano, że w swych recenzjach wszystkich chwali:
– Może to moja wina, że nie znalazłem słabości, które tam są. A jednym nierozważnym słowem można wyrządzić wiele krzywdy. Przecież każdy artysta, nawet ten, co nie znalazł jeszcze własnej drogi, trudzi się mozolnie nad swym dziełem…
Pozdrawiam Cię serdecznie i zapraszam 6.XII o 12 do WTMu. Bedziemy śpiewali muzykę dawną.
MS
Tylko mi tu psów nie wieszać na kotach…
Będzie sie działo 😯
… wstąpiłem na działo,
spojrzałem – na kanapie kotów pięć leżało.
Już chciałem stworzyć wobec nich odmowy froncik
i z dziecinną radością wziąć podpalić loncik,
kiedym puknął się w czoło – przecież, na Bóg miły,
te koty Kierowniczce tylko się przyśniły… 😆
Bobiku,
koty, które przyśnily się Pani Kierowniczce, są bardzo lagodne i raczej do odważnych nie należą. Nie należą również do zbyt okazalych wzrostem, a więc obawiać ich się nie należy. 😆
Hortensjo, ale jeszcze trochę marsowych min porobię, na wszelki wypadek. Bo poza minami to ja nie bardzo mam czym straszyć. 🙂
Zeby frekwencja przyszla dwie sa metody: pierwsza to cookies, czyli micha. Jak wiadomo, ze jest darmowa wyzerka, sepy zlatuja sie na najnudniejsze seminaria. Trzeba ich tylko przytrzasnac, zeby jak napchaja kieszenie nie wychodzili w trakcie.
Druga to zadawac, jak juz napisano wyzej. Na kazdym koncercie w moim miescie uniwersyteckim jest fura dzieciakow z notatnikami, czyli najwyrazniej odrabiaja lekcje.
O, tak, NTAPNo1, zgadza się. Ja się zresztą dziwię, że w szkołach nie zadbano o to, żeby „zadać” te koncerty. Ale jakiś silniejszy nacisk ze strony organizatorów jest potrzebny. Jakiś szantażyk moralny 😉
Witaj, misza, czyli Michale. To prawda, że tęsknię w jakiś sposób za śpiewaniem chóralnym. Rozumiem też Twoje intencje – żeby ten utwór wykonywać. Ale nikt mnie nie przekona, że opracowywanie utworu – jak słusznie przypominasz – momentami nawet czternastogłosowego na pięć głosów ma jakikolwiek sens. Nawet nie wiedziałam, że śpiewacie to opracowanie (ja nawet bym tego nie nazwała opracowaniem, zbyt duży kawał muzyki został tu odjęty – przecież te akordy zupełnie inaczej brzmią, a raczej nie brzmią) od dawna, ale nie zmienia to mojego odbioru, który opisałam. Tak właśnie opisałam, jak usłyszałam.
Tęsknota tęsknotą, niezależnie od niej uważam, że ten utwór powinien być wykonywany w chórze, nie w pojedynczym zespole, bo tak go pomyślał kompozytor. Nie to, żebym była przeciwko transkrypcjom w ogóle (koncerty Chopina z kwintetem smyczkowym czy muzyka kameralna przerabiana na orkiestrę smyczkową), ale to jest utwór, który ma określoną tematykę i atmosferę. Napisałam wręcz, że nawet Ars Antiqua wydawała mi się zbyt małym zespołem, żeby być w stanie oddać nastrój tej muzyki. A poza tym i tak Cię lubię i wzajemnie serdecznie pozdrawiam 🙂
Nie do końca rozumiem p. Miszy – Michała.
W sztuce – jak i w życiu – liczy się uczciwość i odwaga. W przypadku koncertu tu omawianego była odwaga z Pana strony opracowania dzieła na inny skład oraz przekonanie o uczciwie wykonanej pracy przy jego wykonaniu. Po drugiej stronie „barykady” (bo tak ustawia Pan krytyków, recenzentów) była odwaga wysłuchania i uczciwe nieukrywanie swojej oceny. Proszę jednak nie zapominać, że na koncercie mamy do czynienia z wrażliwością nie tylko z jednej strony „barykady”… Czasami nie wiadomo, które cierpienie jest większe – czy wykonawcy po przeczytaniu recenzji, czy słuchacza podczas koncertu (to nie jest, broń Boże, ad personam). Jest mozół artysty, ale i mozół słuchacza. Każdy należy uszanować.
Jednak wolę jak rzeczy nazywa się po imieniu, niż sytuację znaną z Dwójkowej Płytomanii: gdy omawia się nagrania polskich wykonawców (wydane nie przez tzw. majorsów, tylko własnymi siłami małych wytwórni) i zamiast oceniać nagranie wedle tych samych kryteriów, co pozostałe w audycji (chwalić i doceniać, gdy tego warte, ale i wytknąć, gdy aż się o to prosi) – „naszych” się nie ocenia, tylko oddaje się głos wykonawcom. Doskonale rozumiem intencję redaktorów, ale jednak poczucie jakiejś dwutaryfowości zostaje – zupełnie niepotrzebnie. Tym bardziej, że omawia się tam dokonania artystów bynajmniej nie opuszczających dopiero co średnie szkoły muzyczne.
Pozdrawiam obie strony barykady.
Jedna ze stron pozdrawia wzajemnie 😀
Znajoma nauczycielka opowiedziała mi dzisiaj, jak jej były uczeń skarżył się na „naszej klasie”. Jeździła z klasą do teatru, filharmonii, opery i on też musiał. Była pełna satysfakcji, że zapamiętał te trzy trudne słowa 😉
Coraz więcej tej dawnej muzyki… musze się wybrać na tego Rinalda do woku…
a narazie szykuje sie na łódź na cezara…
czy p.Dorota zna jakies kuluarowe przecieki w tej sprawie :)?
Biedaaaczek 😆
To oczywiście była odpowiedź haneczce, a nie tererere, którego w tej chwili wpuściłam 😉
Nie znam żadnych kuluarowych przecieków w sprawie łódzkiego Cezara, bo się nimi dotąd nie interesowałam. Rozumiem, że śpiewacy są z Akademii Muzycznej. Tu są bliższe informacje:
http://www.operalodz.com/spektakl.php?id=66
Ciekawam, jak kontratenor Artur Stefanowicz poradzi sobie w roli reżysera 😉
Mam nadzieję, że poradzi sobie lepiej niż w roli Tigrane. To niestety jedyna rola, w jakiej miałem zaszczyt poznać pana kontratenora.
Mogę takie rzeczy spokojnie głosić, bo nie należę do „środowiska”i żaden kolega na mnie nie wyskoczy z zębami jadowymi. Wyrazy współczucia dla Pani Kierowniczki. Cóż, taka praca. 😉
No tak, ciężka praca. A właśnie dziś miałam też ciężki orzech do zgryzienia z pewnymi opiniami, które pojawiły się na moim blogu, ale nie wypuściłam ich poza poczekalnię. Jedna – to były jakieś brednie o Lutosławskim, że to rodzina obrzydliwych endeków i niech to nazwisko ulegnie zapomnieniu. To prawda, że rodzina była endecka, że w Drozdowie często przebywał Roman Dmowski, a mały Wituś nieraz był brany przez wujka Romana na kolana. Ale co on był temu winien? We mnie właśnie budziło ogromny podziw, że pochodząc z takiego gniazda Lutosławski nie miał w sobie nic z endeka, takie poglądy były mu obce, o czym sam mówił.
Drugi komentarz, którego nie wpuściłam, dotyczył bardzo ostrej wypowiedzi na temat Pasji Mykieryna, w sposób bardzo nieprzyjemny.
Dobrze zrobiłam, że nie wpuściłam? Powód: takie zdanie nie rokuje zdrowej dyskusji.
Pani Kierowniczka zawsze może mnie poprosić, żebym kogoś ugryzł w łydkę w rewanżu. 😎
Tylko lojalnie uprzedzam, że moje zęby nie są jadowe. 🙄
Nie, no przecież nie chodzi o to, żeby się podgryzać 🙂
My się na przykład z zeenem czasem podgryzamy i ile mamy przy tym zabawy… 😆
No tak, ale to już takie przyjazne pogryzanie raczej niż podgryzanie. Pamiętam, co było kiedyś, jak jeszcze kły wampirze były ostrzejsze, a piesek nie wiedział, czy chcą mu zrobić przykrość celowo, czy tylko postraszyć…
No to ja właśnie takie niegroźne podgryzanie proponuję. 😆 Sam się zresztą przyznałem, że zębów jadowych nie mam i groźnie ugryźć nie potrafię. 😉
Groźnie może nie, ale celnie owszem 😉
Wy gryzonie… 😆
Droga Doroto, cieszę się, że mnie lubisz, z wzajemnością zresztą, dlatego nie będę próbował przełamywać twej blokady na punkcie w/w utworu. Szkoda tylko, że nie pozwala Ci ona dostrzec nic pozytywnego w naszym wykonaniu. Cóż, żyjemy w Polsce a tu się widzi tylko dwa kolory – czarny i biały, albo „be”, albo „cacy”. Pozostań więc przy swoim zdaniu, a my jeszcze nie raz wykonamy Stabat Mater w piątkę, dostarczając wzruszeń wrażliwym słuchaczom. Żeby temat zakończyć, poruszę jeszcze dwie kwestie. Całość muzycznego występu stanowią trzy elementy: dzieło muzyczne, wykonawcy i słuchacze. Wiem doskonale, że czasami audytorium inspiruje do znakomitego wykonania, a czasami śpiewa się w pustkę (te barykady, odwaga, mozół to jakaś militarna retoryka). Tym razem odbiór był średni, nie było najgorzej, ale przynajmniej jedna osoba na sali przyszła z blokadą – Co? w piatkę? To nie może być dobre! Słyszałem Cameratę Silesię śpiewającą ten utwór. Wielkość chóru pewnie by Cię zadowoliła, ale, dalibóg,
nie można było znieść tego nudziarstwa. Tak więc rzecz nie w ilości a w jakości i talencie. I jeszcze jedna ciekawostka, a’ propos przeróbek chóralnych utworów na pojedynczy skład. Śpiewaliśmy kiedyś „Kotka” Koszewskiego a po koncercie przyszedł do nas… brat p. Andrzeja, który nie krył zachwytu nad naszym wykonaniem i stwierdził, ze to dużo lepsza wersja od chóralnej. Przy okazji pozwolę sobie zapytać Cię, Doroto(Beata też miała taką wątpliwość) – a jak się czułaś śpiewając z AA madrygały, wiedząc, że autor nie napisał ich na chór? Pewnie też było do niczego…
Pozdrawiam serdecznie.
Michał S.
E, to w ogóle można powiedzieć, że madrygały są bez sensu same w sobie – nasz profesor na historii muzyki zawsze sobie żartował: Solo e pensoso na pięć głosów 😆
Ja naprawdę rozumiem chęć wykonywania tak pięknego utworu, ale jak słowo daję, to wykonanie Padlewskiego trochę mi przypominało nasze coroczne wykonania Bitwy pod Marignan na spotkaniach AA, kiedy to chodzi głównie o to, kto ile pamięta i kto ile wytrzyma 😆
Przecież nie chcę przez to wszystko powiedzieć broń Boże, że Wy w ogóle jesteście złym zespołem. Przeciwnie. Ale to akurat nie jest jego największe osiągnięcie i nie tylko ja na tym koncercie byłam tego zdania. Widzę, że i tak pozostaniemy przy swoich opiniach. Niech Ci będzie, Michale. Ja naprawdę chciałabym kiedyś usłyszeć Stabat Mater nie zdyszane i uduchowione.
Pozdrawiam wzajemnie 🙂