Koncert z akompaniamentem tańca
Spektakl Kurt Weill w Operze Narodowej jest zaadaptowaną do tutejszych potrzeb realizacją obecnego szefa naszego baletu, Krzysztofa Pastora, sprzed ośmiu lat z amsterdamskiego Het Nationale Ballet. W programie cytowane są niezwykle entuzjastyczne recenzje. Jak się je przejrzało, można było się spodziewać przede wszystkim wspaniałego tańca. Ale to było coś zupełnie innego.
Spektakl jest bardzo estetyczny. Nad sceną wisi duży ekran, kilka mniejszych zjeżdża i wjeżdża, przemieszcza się po scenie; na nich wyświetlane są filmy dokumentalne, pokazywane akwarele Georga Grosza, również fragmenty filmów fabularnych, np. z Dyktatora Chaplina, a nawet, w jednym z numerów… Zbyszek Cybulski w Popiele i diamencie. W tle bardzo ciekawy zestaw przedstawiający wszechstronnie sylwetkę twórczą Weilla; niby chronologicznie, ale z powrotami i zakrętami. Zarówno powszechnie znane songi z Mackie Majchrem czy Alabamą na czele, jak fragmenty muzyki poważnej (taka typowa entartete Musik), m.in. dwóch symfonii i sonaty na wiolonczelę i fortepian, i jeszcze kawałki z Hollywood. Tu niestety operowe śpiewanie, które w tej muzyce zupełnie się nie sprawdza (Lada Biriucov, Katarzyna Trylnik, Małgorzata Walewska, Angelo Antonio Poli, Robert Gierlach). Ale wszystko razem tworzy interesujący kolaż. No i do tego taniec, który doprawdy w tym kontekście staje się już tylko tłem. Zbyt wiele bodźców atakuje nasz zmysł wzroku, a jednocześnie przecież słuchu.
Ale to się zmienia w pewnym momencie drugiej części, kiedy na scenę wychodzi holenderski tancerz, który tańczył ten spektakl u Pastora w Amsterdamie: Rubi Pronk (niestety wystąpi jeszcze tylko dwa razy, w sobotę i niedzielę), tańczący obecnie w nowojorskiej grupie Morphoses/The Wheeldon Company. I dopiero zobaczyliśmy, co to jest prawdziwy taniec. Wszyscy nasi, nawet ci czołowi, a także nowi zdolni tancerze przybyli do nas z Teatru Maryjskiego w Petersburgu, różnią się od niego w dół o kilkanaście klas. Każdy gest ma taką ekspresję, że zaczynamy rozumieć, dlaczego tym spektaklem w Amsterdamie tak się zachwycano – jeśli wszyscy tak tańczyli… Ech, ile jeszcze nasi muszą się uczyć. Ale wszystko przed nimi, może Pastorowi uda się tego dokonać.
Komentarze
Ooooo, to cos co BARDZO bym zobaczyla. Troche mnie zdziwil ten Z Cybulski w tym 😯 , no ale trudno.
Wszystko wydaje się interesujące (z wyjątkiem poziomu tańca naszych tancerzy – ale to oczywiste) – ale śpiewania operowym głosem songów Weilla chyba bym nie ścierpiał. Jesli słyszało się Lotte Lenya, Milvę, Catherine Sauvage czy najlepszą chyba w tym Gisele May – to operowy zaśpiew musi być czymś okropnym. Nasi śpiewający aktorzy też nie całkiem sobie z tym radzą. Byłem kiedyś na recitalu aktorki- piosenkarki, która Surabaya Johnny rozciągnęła do 10 minut (wydawało się to wieczxnością), z „prawdziwym” szlochem i głębokim przeżyciem, po prostu chciało się w nią czymś rzucić – ale nie było niczego pod ręką. Wpis świetny.
Byłem na próbie generalnej Weilla wczoraj i jestem zachwycony! Wspaniały spektakl i piękna muzyka! Nasz balet powoli staje na nogi 🙂
Właśnie nie mogę się zdecydować…
w sprawie Pobutki (tak, czy inaczej — pobutka do oglądania bardziej niż do słuchania).
No, niezle, niezle 😆
Do pobutki chciałem jeszcze dodać dla Wszystkich ‚obamowe’ ukłony i życzliwe życzenia, z okazji Dnia Życzliwości! 🙂
PS.
Piotrze, a ja wczoraj byłem na koncercie, gdzie do współwykonania Harnasiów zaproszono góralską kapelę. I muszę powiedzieć, że zaśpiew góralski (autentyczny) był także atutem 🙂
Dzień Życzliwości! Najlepszego! Choć wydaje mi się, że tutaj mamy go codziennie 😀
To na miły początek dnia Rubi solo:
http://www.youtube.com/watch?v=uGCItCirUEo&feature=related
On ma jakąś taką niesamowitą naturalność zwierzęcia. Ciekawam, czy z tym trzeba się urodzić, czy ciężka praca wystarczy…
operoman – zgadzam się, że nasz balet idzie do przodu. Ma świetnego fachowca na czele i widać, że patrzy w niego jak w tęczę.
Z tym Zbyszkiem Cybulskim to było tak, wedle słów Pastora, który w programie opowiedział o zamyśle swojego spektaklu: „Przebywając w Ameryce, Weill aktywnie działał jednak na rzecz przyłączenia się USA do koalicji antyhitlerowskiej. Wierzył głęboko, że skróciłoby to udrękę narodów europejskich. Wtedy właśnie komponuje swój song Wie lange noch?, który skojarzył mi się z nastrojem filmu Andrzeja Wajdy Popiół i diament. Słowa tej kawiarnianej piosenki mają dla mnie zresztą podwójne znaczenie: „jak długo jeszcze” potrwa nieszczęśliwa miłość opiewana songiem i „jak długo jeszcze” trwać będzie ta tragiczna wojna?”
W drugiej połowie filmiku z Rubim Koncert klawesynowy Góreckiego z Elżbietą Chojnacką 😀
Byłam na wczorajszej premierze. Spektakl zrobił na mnie ogromne wrażenie, na wiosnę chciałabym zobaczyć go raz jeszcze. A od Rubiego Pronka, jak tańczył, nie mogłam oderwać oczu.
Witam Elę. Ja to marzę, żeby na wiosnę wszyscy nasi tańczyli już tak pięknie jak Pronk, ale to chyba za szybko 😆
Przyznam, że mimo ogólnie życzliwego nastawienia trochę już chwilami byłam znużona (po męczącym dniu), ale jak zobaczyłam Pronka, szczęka mi opadła 😉
Stanowczo twierdzę, że z naturalnością zwierzęcia trzeba się urodzić. Ale nie jest to sytuacja bez wyjścia. Jak ktoś miał pecha urodzić się człowiekiem, to może ciężko nad sobą popracować i urodzić się po raz drugi, już jako zwierzę.
Wiem coś na ten temat i to nie tylko z teorii! 😀
Widzieliśmy, widzieliśmy… Gracja poruszania się Bobika (o szybkości nie mówiąc) jest doprawdy imponująca i jakże miła w obserwowaniu… 😉
😳 😉
Dobry wieczór,
Dzień Zyczliwości, a wszyscy śpią? 🙂
Uprawiają życzliwość w realu 🙂
U nas słońce świeciło dziś bardzo życzliwie: cieszyli się ludzie i zwierzęta 🙂
A u nas pochmurno i dlatego myślalam, że Towarzystwo pochrapuje zamiast bawić się na Dywanie 😀
U mnie też pochmurno i fakt, trochę chce mi się chrapać, ale jeszcze dziś idę na koncert, i to, mam nadzieję, niezły. Niejaki Alexei Volodin – młody zdolny pianista, będzie grał II i III Koncert Rachmaninowa.
Relacja wideo z próby „Kurta Weilla”: http://www.polskieradio.pl/kultura/zblizenia/artykul122546_walc_z_weillem.html
Beato, dzięki za udostępnienie tego fragmentu.
Hortensjo, w ramach Dnia Życzliwości, o którym przypomniałaś, chciałbym Ci podarować wielkie przezycie operowe, za którym tęskniłaś. Musisz jednak przedtem uprosić Panią Kierowniczkę aby mi przekazała Twój adres e-mailowy, albo Tobie mój, jak wolisz – ponieważ muszę się z Tobą skonsultować no i potem wysłać.
Piotrze,
Dziękuję Ci bardzo, jestem bardzo, ale to naprawdę bardzo mile zaskoczona . Oczywiście, jak najbardziej się zgadzam. Myślę, że Pani Kierowniczka bez problemu poda Ci mój adres. 😀
Podanie
Szanowna Pani Kierowniczko, z uwagi na wyrażoną powyżej zgodę Ob.Hortensji, uprzejmie proszę o podanie mi jej adresu. Proszę o przychylne ustosunkowanie się do mojej prośby. Z poważaniem PM
Beato,
mimo najszczerszych chęci nie moglam tego fragmentu obejrzeć, bo komp bardzo dlugo go ladowal i w pewnym momencie przestal. Nie wiem co się stalo, ale na YouToubie byla zachęta, aby film, który akurat oglągalam, obejrzeć w większym rozmiarze i dalam się na to nabrać. Od tego czasu chcąc obejrzeć jakikolwiek film, który proponują Bywalcy Dywanu, muszę poczekać aż się film zaladuje /mam nadzieję, że prawidlowo to określilam/. Na YouToubie to mi się sprawdza, natomiast tej realacji z próby nie udalo się odtworzyć. A szkoda. 🙁
Pozdrowienia
Hortensjo, może uda się bezpośrednio na tubie: http://www.youtube.com/watch?v=-Ugy0rdLCBQ (pewnie też będzie trzeba trochę poczekać, ale może chociaż się nie zatnie).
A ja z tego samego przedstawienia wyniosłem nieco odmienne wrażenia. Dla mnie to był jednak taniec z akompaniamentem muzyki (ciekawej i bardzo różnorodnej) Nie przeszkadzał mi też specjalnie śpiew operowy (z wyjątkiem jednego wykonawcy). Może dlatego, że innego śpiewu niż operowy zwyczajnie nie lubie. W każdym razie ja spektakl polecam.
Szerzej napisałem o wrażeniach na Trubadurze (taka forma autoreklamy 🙂 )
Beato,
dziękuję Ci bardzo. Wprawdzie tu też trochę się zacinalo, ale na tubie mam wypracowany sposób; czekam, aż przejdzie polowa filmu, wracam do początku i film oglądam już bez przeszkód. Bylo warto! 😀
Pani Redaktor: urodzić się z tym – warunek wyjściowy (jednak). A później już tylko ciężka praca. Recepta krótka – w zasadzie jak żywot tancerza na scenie.
A w tej Holandii – obydwa amsterdamskie zespoły prezentują poziom taki, że pojęcie corps de ballet traci swoje znaczenie. Jednak pokazana tu choreografia do Góreckiego – jest – jak dla mnie – kompletnie obok Góreckiego. Rozmija się z muzyką, po prostu z niej nie wynika. Zresztą silne osadzenie Pastora na bazie klasycznej chwilami nuży. Jestem jednak zdeklarowanym zwolennikiem koncepcji i języka choreograficznego Nacho Duato z Compañía Nacional de Danza: http://cndanza.mcu.es/eindex.htm Zespół solistów z całego świata (ale to akurat już standard) tworzących fantastyczne, porywające spektakle, w któych – gdy się je ogląda – nie myśli się o warsztacie choreografa, tylko po prostu – chłonie się teatr wyrażany poprzez ruch, taniec. ALe jaki ruch i jaki taniec.
Niewątpliwie praca ogromna przed tym zespołem (TWON), a desant zza wschodniej granicy… Hm, teraz najlepsze kompanie taneczne uprawiają import z całego świata. Dance-globalizacja. Popieram.
A propos Dnia Życzliwości. Polecam stronę http://www.zyczliwosc.terazwroclaw.pl. Można z niej wysłać bardzo życzliwe donosy.
Dobry wieczór. Jako Rzyczliwa 😉 przyjmuję podanie ob. Piotra M i zaraz jego prośbę zrealizuję 😀
Wróciłam z koncertu. Znowu to samo: cała sala się zrywa, ja siedzę. Chłopak sprawny, ale jak dla mnie nic z tego nie wynikało. Rąbał bez duszy, co zwłaszcza raziło w wolnych częściach i w zagranym na bis Preludium gis-moll (które notabene wykrakaliśmy z Kacprem Miklaszewskim – mieliśmy zresztą te same wrażenia co do pianisty). Natomiast mile mnie dziś zaskoczyła orkiestra pod dyr. Witem 🙂
A desant zza wschodniej granicy też mnie nie martwi – już zresztą się wcześniej rozpoczął. P. Maksim Wojtiul, nasz pierwszy tancerz – to niby skąd? 😉
Niedawno zwierzyłam się mężowi ze swojego zdziwienia modą na standing ovation. Moja druga połowa, bardzie bywała na koncertach havy metalowych niż symfonicznych, stwierdziła, że to przecież zupełnie normalne zjawisko – na jego koncertach nie tylko klaszczą na stojąco, ale i słuchają na stojąco 😉 I tak sobie pomyślałam, że jest w tym jakaś myśl. My tu się zastanawiamy, dlaczego wstają, a może oni (znaczy ci, którzy wstają zawsze) po prostu przez cały czasa trwania koncertu walczą z potrzebą podniesienia się z krzesła, bo usiedzieć nie mogą. Gdy artysta kończy, potrzeba powstania zwycięża. Publika zsocjalizowana bardziej klubowo i stadionowo niż filharmonicznie, daje upust powtrzymywanej energii. Nie wiem tylko jak ta hipoteza da się dopasowac do średniej wieku filharmonicznego audytorium. To chyba najsłabszy punkt tej argumentacji 😉
No tak, bo jeśli chodzi o średnią wiekową, to nie widzę dużych zmian, raczej jej podniesienie niż przeciwnie…
Dziś zresztą jako współorganizatorka była p. Penderecka, wraz z „Marylką” (p. prezydentową) i swoją przyjaciółką Księżną. Ona (tj. p. Elżbieta) zrywa się natychmiast, jak tylko rozpoczynają się oklaski…
Mnie to prawdziwie potrafią załamać zdarzające się czasem „rytmiczne” (cudzysłów ze względu na często zróżnicowane interpretacje słyszanego rytmu) oklaski na bisie, które zagłuszają muzykę.
No to jest jasne. Przecież pani Elżbieta nie mogłaby współorganizować koncertu, po którym nie należy się owacja na stojąco 🙂
Beato – czy jak podczas Marsza Radetzky’ego? 😉
http://www.youtube.com/watch?v=9Ll9bZXgj3A
To już wyższa szkoła jazdy – publiczność czujna 😆 Najlepszy ten całusek z zaskoczenia 😉
Jam nie Beata, Kierowniczko, ale nie sądzę. To prostactwo nieokrzesane we Wiedniu klaszcze na siedząco, więc się nie liczy 🙂 Mam taki wniosek racjonalizatorski i potrzebuję ludzi do wdrożenia, mianowicie: podczas najbliższej owacyji trzeba wejść na krzesło i wywijać marynarą, czy inną częścią garderoby (w miarę możliwości wierzchnią, ale nie będę się upierał). Może się przyjmie. Nawet na pewno. Ja niestety nie mogę, bowiem Fisharmonia w mojej okolicy jest trochę poniżej dna i ten numer nie przejdzie, tylko pogotowie by wezwali. 🙁
😆 Ja nie mogę… 😆
Strach pomyśleć, co by było, gdyby się przyjęło 🙂 Uważaj bowiem człowiecze, co wdrażasz, bo możesz zainicjować nowy trynd 😉
Klaskaniem mając obrzękłe prawice
lud nowych tryndów szukał gorączkowo,
aż odpowiednią wygłówkował nowość
i rzekł: za marynarę teraz chwycę! 😆
Bo gdy wywijać będę marynarą,
Ręce od klaskań mi już nie opuchną,
Nie będę także już brawa hałasu
Tak generować, że wszyscy ogłuchną…
Lepiej nie głuchnąć, tyle mojej rady,
Niech lud, miast klaskać, entuzjazmem dyszy!
Dosyć hałasu mamy już z estrady,
My swe owacje wypowiemy w ciszy!
Natenczas pośród ludu, jak również beau mondu
zjawili się wyznawcy innego poglądu
i policzki wzgardliwie wzdymając jak banie,
krzyczeli: jaka cisza? Czemu nie tupanie? 😯
A inni słuchający, wieczni malkontenci,
Po każdym wykonaniu wzgardliwie nadęci,
Rzekli zaś: ni tupanie – butów dziurawienie –
Ni klaskanie, ni cisza; stosujmy buczenie!
No to dobrej nooocyyy…
Stanąwszy raz owacja przykład dawszy, siada
I tu zaskoczenie: coraz niżej spada,
ma być standing! – słyszy, aż salą zatrzęsło
i faktycznie grzmotła, ktoś jej świsnął krzesło…
Buczenie?! – na to sfery szerokie zawrzasną –
dobrze! Ale najlepiej każdy z trąbką własną
i nie na samym końcu, ale od początku.
Każdy ma przecież prawo do swojego wątku
i w demokracji jest to podejrzana sprawa,
by orkiestra od innych miała większe prawa!
Pobutka!
„Pobutka” to ja piszę…
Pobutka!!!
PS
pierwsze zdanie wpisu wydaje mi się jakieś dziwne 🙄
1). Nie zapominajmy o św. Cecylii.
2) Hoko, dlaczego spektakl nie może być realizacją człowieka? Zwłaszcza — samorealizacją? 😉 🙂
3) Hoko, dziękuję za wykrzykniki! 😉 🙂
Ach, to dziś dzień św. Cecylii! Niech nam żyje i gra 😀
Pani Redaktor,
korzystając z chwilowej przerwy w pracy podsumowałem się na boczku z poprzedniego tygodnia i wyszło mi ciut przydługie resume. To ja może jednak w ramach skrótu powiem, że było różnorodnie – powyżej stanów średnich w Zawichoście. Ale z drugiej strony – jak mawiał pewien mleczarz – jakiś donos się należy. Choćby po to, by ktoś powiedział, że nie mam racji. Zatem, uprzejmie donoszę, że:
W człowieku potrzeba pokazania się z najlepszej strony jest niemal instynktowna (nawet gdy jedyne co ma się do okazania to nicość, małość lub w najlepszym razie nudna nijakość). Potrzeba zwana próżnością, megalomanią, czasem – umową o pracę. Dotyka – jak zaraza – równo, wszystkie stany. I, podobnie jak z zarazą, można zaszczepić się, czasem trzeba. By uratować… pytanie: co? Pytanie szczególnie zasadne, ba – egzystencjalne – w przypadku pewnej szczególnej kategorii nieszczęśników, zwanych przez lud pospolity: artystami (wszelkiej maści i spod różnej gwiazdy). Gdyż to, co pozaartystowski plebs zaledwie poruszy, tych – jako się rzekło – nieszczęśników zabić może, spopielić lub… zmusić do działania.
Gdy pewnego dnia powszechnie już znany i uznany LvB dostał propozycję oddania swego rodzaju hołdu nijakości muzycznej (za to podszytej biznesowym konkretem), rzecz skwitował krótko, ze znawstwem i dosadnie. Czy pan (nomen omen) Diabelli miał wówczas przeczucie, jakich to zdarzeń i emocji stanie się przyczyną? Może… Nie od dzisiaj wiadomo, że nadepnięcie EGO na odcisk musi skończyć się czymś więcej niż wrzaskiem lub wzgardliwym milczeniem. Nie inaczej stało się i w tym przypadku – rzecz skończyła się po paru latach fantastycznym cyklem 33 Wariacji nt. nijakości… przepraszam – nt. Walca Diabellego. Powstało iście czarcie dzieło, skrojone z myślą jedną: dopiec, upiec i spopielić adresata. A przy okazji dać popalić konkurencji – tej żyjącej i w następnych pokoleniach. Udało się. Co jakiś czas kolejne grające EGO wyzywa na swego rodzaju pojedynek – Beethovena (na pewno nie p. Diabellego, któremu jednakowoż chwała się należy za tę swiadomą lub nieświadomomą prowokację), wyzywa na pojedynek swoje umiejętności i… słuchaczy wytrzymałość. I EGO – jako ten paw – dumnie demonstruje swój ogon z jego 33 piórami.
Po koncercie (16.XI.) Piotra Anderszewskiego w wiedeńskim Konzerthausie powiedziałem, że PA z 33 wariacji wykonał około 40. Ale w tym stwierdzeniu kryła się jednak tylko pewna gra słów. Gdyż wrażliwość moja dostała solidną strawę tak naprawdę w 4 ostatnich wariacjach. Znamy jego świetne nagranie sprzed 9 lat. I ono, plus chęć zobaczenia jaki jest w tym dziele PA dzisiaj, zachęciło mnie do eskapady. A, jeszcze jedno – próbuję zrozumieć i zobaczyć dokąd zmierza ten artysta. Mogę powiedzieć jedno: nie ułatwia mi zadania. W piewszej części tego recitalu (znanej mi już częściowo z Łodzi) – z Schumannowskimi Gesänge der Frühe op. 133 oraz V Suitą angielską (ale również i w drugiej) – odczuwałem w jego grze brak emocji. Albo inaczej – potrzebę takiego ich powściągania, że w końcu ostała się już tylko okiełznana forma. Pięć miniatur Schumanna, ów cykl pieśni bez słów, jest wielkim wyzwaniem (zastanawiam się, czy ten opus w ogóle jest na estradę). Ładunek emocji w nich zawarty nie da się zbyć samą tylko potrzebą wniknięcia weń. Tutaj chcieć to za mało, Tu trzeba rozchwianej osobości kompozytora przeciwstawić niesłychanie silną osobowość pianisty. Tu klucz debussy`owski za cholerę nie pasuje. A miałem takie wrażenie (i teraz i w Łodzi), że tym wytrychem (i taką swego rodzaju wszechnokturnowością) próbował Anderszewski ten niezdobyty zamek pokonać. Piszę niezdobyty, bo nie słyszałem jeszcze takiej interpretacji, która wyjaśniłaby ten gąszcz emocji, a przede wszystkim zbliżyła się do tajemnicy.
W V Suicie angielskiej (podobnie jak w wykonywanej w Łodzi VI Particie) miałem nieodparte wrażenie, że potrzeba znalezienia jej drugiego dna przesłania pewną oczywistość – że jest to zbiór tańców. I tej właśnie taneczności oraz zwykłej pogody, ciepła zabrakło mi w nich. Dopiero w Sarabandzie pojąłem koncept PA i wówczas dałem się uwieść tej grze. Ale głowy dla niej nie straciłem. No, a co z jego wariacjami – jego, czyli Pana Piotra. Odszedł od tego co znamy z płyty – tam była z jednej strony nieokiełznana żywiołość, a z drugiej widoczne już podejście analityczne. Teraz mamy przede wszystkim spekulatywne rozbieranie tych wariacji – nie powiem, że na czynniki pierwsze, ale chwilami do gaci i owszem. A gdy wszyscy w gaciach, to mamy do czynienia ze swego rodzaju zredukowaniem. A w przypadku cyklu wariacyjnego redukcja to nieszczęście. Ja, Broń Boże, nie chcę powiedzieć, że słuchanie PA było nieszczęściem – wręcz przeciwnie. Zawsze przyjemnością jest spotkanie z artystą myślącym. A że jego myśl idzie chwilami inną drogą niż moje wyobrażenie – to tylko wzbogaca mnie i moją wrażliwość. I choćby za to należą się mu słowa uznania. A przede wszystkim za ostatnie cztery wariacje – w nich hipnotyzował już zupełnie, zaś kończący menuet to była prawdziwa perełka. Podobnie, jak wykonana na bis beethovenowska pierwsza Bagatela z opusu 126.
Tydzień zacząłem panami B. (Bachem i Beethovenem), a skończyłem również panem B. (Brahmsem) w Łodzi (20.XI.), gdzie II Koncert B-dur grał Arcadij Wołodos. To już moje czwarte z nim spotkanie – ale pierwsze, gdy gra z orkiestrą (Filharmonii Łódzkiej, pod dyrekcją Carlosa Miguela Prieto). Specjalnością tego pianisty są utwory wirtuozowskie, ale nie tylko. Ostatnia płyta CD to program wyłącznie lisztowski, zaś ostatnia rejestracja (na DVD, w wiedeńskim Musikverein rok temu) jeszcze nie ukazała się – jest praktycznie powtórzeniem jego zeszłorocznego koncertu na festiwalu w Dusznikach (cudem jakimś szklarze duszniccy nie zarobili po tym koncercie grosza; byłem, słyszałem, przygłuchłem ciupinkę). Swoją sprawnością budzi i podziw i respekt, ale szukam w jego pianistyce – nie powiem, z pewną trudnością – pewnej delikatności, poezji, czegoś – tu wyrzeczę to słowo – romantycznego. Dlatego z taką ciekawością jechałem do Łodzi. Czy znalazłem czegom szukał. Krótko: nie. Radości grania (i słuchania) Brahmsa musiałem się raczej doszukiwać niż odczuwać. Miałem do czynienia z niesłychanie sprawnym rzemiechą, natomiast kreacji, sztuki – ech, chciałoby się, ale widać nie ten adres, nie tym razem. Dowiedziałem się tylko, że Volodos odbył tylko dwie krótkie próby w czwartek, natomiast planowana piątkowa w ogóle się nie odbyła. Natomiast jeżeli ktoś będzie marudził, że któryś z naszych dyrygentów prowadzi dwie orkiestry równocześnie, to dedykuję informację z biogramu dyrygenta: Carlos Miguel Prierto jest dyrektorem artystycznym czterech orkiestr równocześnie (3 w Meksyku i 1 w USA), do tego zajęcia uboczne.
Znacznie ciekawsza (choćby ze względów poznawczych) była druga część koncertu z muzyką kompozytorów meksykańskich. Męczyły co prawda nieco niedźwiedzie w łódzkim wykonaniu synkopy (a to podstawowy rytm serca tej muzyki), ale w miarę rozgrywania się nastrój fiesty wzrastał, by w zagranej na bis zarzueli Jeronimo Gimeneza La Boda de Luis Alonso osiągnąć nastrój iście karnawałowy.
W połowie drogi między jednym a drugim koncertem (18.XI.) zatrzymałem się na szekspirowskim Romeo i Julii, w wykonaniu litewskiego teatru prowadzonego przez Oskarasa Korsunovasa. Jeszcze jedna inscenizacja, w której czas i miejsce akcji „uwspółcześniono” – ale z szacunkiem potraktowano tekst oryginalny. No, prawie z szacunkiem, może szacuneczkiem. Rzecz – wedle Korsunovasa – rozgrywa się we włoskiej (bo z szacunkiem) pizzerii (tu już szacuneczek), gdzieś tak w epoce Dalidy (to ze względu na ówczesną, jakże nośną z teatralnego punktu widzenia, modę, muzykę etc.). A właściwie w dwóch sąsiadujących ze sobą pizzeriach (gdzieś ten konflikt musi się w końcu zrodzić, przecież nie na linii piec – kelner). W prześmiesznym preludium bez słów, na tle gorących rytmów rodem z San Remo prezentują się nam dwa rodzinne biznesy kucharskie, za podstawowy rekwizyt mając ciasto. Surowe ciasto, jako rekwizyt – o Santa Madonna, co można z niego ulepić. A że Włosi przesiąknięci Erosem do szpiku, to rzecz pozostawię wyobraźni czytających. W koncepcji Litwina młodzi kochankowie są przeciętni przeciętnością najbliższą każdemu przeciętnemu widzowi – średnio urodziwi, średnio rozpustni, średnio nienawidzący. Ale mający potrzebę zakochania się – powyżej średniej. Wszyscy – włącznie z ojcem Laurentym (mikroflircik z nianią Julii pokazany gdzieś w tle – ślicznie wręcz). I tak toczy się – po bożemu, zgodnie z szekspirowskim tekstem, z którego nie wycięto ni słowa, ta jedna z najbardziej znanych i uniwersalnych opowieści. To, że reżyser (zwłaszcza w pierwszej części) ugarnirował swoje danie mniej lub bardziej śmiałymi gagami (trochę w tym było i komedii slapstickowej, i dell`arte), idącymi chwilami „po bandzie”, mogło bardziej statecznych „przeciętnych” mieszczan-teatromanów irytować, ale – dla mnie – było w tym coś absolutnie logicznego, wynikającego z miejsca i czasu akcji. Zarówno według Korsunovasa, jak i według Szekspira. Jak ktoś twierdzi, że nie – niech wróci do filmów Felliniego lub włączy jakikolwiek kanał włoskiej telewizji.
O kurcze, coś za dużo mi wyszło. Muszę kończyć.
I na koniec tylko jeszcze jedno – na marginesie Anderszewskiego i Wołodosa – ich występy uświadamiają mi wielkość, jednorazowość, niepowtarzalność pianistyki Sokołowa. Lub krócej – genialność Sokołowa.
Pani Redaktor,
przepraszam za przydługaśność tekstu. I proszę po „wyboldowanym” Vołodosie usunąć kursywę – widać, że źle wprowadziłem kod kończący kursywę „oops: – co zresztą widać po „koncercie B-dur”
Dokonałam korekt i teraz zabieram się do czytania 😀
No tak. Moje wrażenia z Anderszewskiego, kiedy ostatni raz grał w FN parę lat temu (czyli wówczas, gdy kręcono Podróżujący fortepian), były podobne: Schumann i Bach kompletnie zimni. Wariacji w swoim nagraniu już nie prześcignie. Coś on rzeczywiście ostatnio mędrkuje, mało w tym spontanicznego, szczerego muzykowania – owszem, było w bibelociku Bartóka zagranym na bis. Ale to mało.
Wołodos? Jakiś czas temu po jego kolejnym recitalu w Warszawie miałam nadzieję, że już dojrzał, że zamiast cyrkowca stanie się w końcu muzykiem. Widzę, że się jednak myliłam 🙁
Wrażenia co do Wołodosa mam identyczne, ale Bacha w wkonaniu Anderszewskiego kocham niezmiernie. Właściwie od jego nagrania VI Suity angielskiej datuję stałą obecność Bacha w moim życiu. Przedtem oczywiście doceniałam piękno tej muzyki, ale słuchając jej czułam się trochę tak, jakbym podsłuchiwała pod drzwiami – pięknie, bosko pięknie, ale nie do mnie. Już pierwsze przesłuchanie płyty „Bach, Beethoven, Webern” Anderszewskiego dało mi do ręki ten kluczyk, dzięki któremu nie musiałam już więcej podsłuchiwać pod drzwiami 😉
Dlatego do Anderszewskiego w Bachu mam duży sentyment.
Tak, ta płyta jest super. To ta pierwsza, jeszcze polska z CD Accord 🙂
Pani Redaktor, dziękuję za poprawki i cierpliwość.
Vespers: kiedy ostatnio byłaś na koncercie PA z JSB?
60jerzy – w czerwcu tego roku w Łodzi, na recitalu który odbył się w ramach cyklu „Piotr Anderszewski i przyjaciele”
Tośmy byli w jednym miejscu i o jednej godzinie. Ale wrażenia – tu już nie mam pewności co do jedności. Ale w końcu iluż jest artystów, którzy budzą te same emocje.
Ja na tym koncercie niestety nie byłam, bo bujałam wówczas po Paryżewie…
Wrażenia mieliśmy nieco inne, ale nie diametralnie. Czytałam Twoją recenzję i z większością Twoim uwag się zgadzam, ale Bacha PA nadal kocham. A kocha się nie dla zalet, a mimo wad 😉 Mi w każdym razie nie przeszkadza wyjęcie Bachowskich partit z tanecznych ram i oglądanie ich pod mikroskopem. Mam zresztą w ogóle doś liberalny stosunek do interpretacji. Każdą traktuję jako propozycję spojrzenia na dzieło, nie wymagam też żeby artysta pozostawał wierny raz przyjętej przez siebie koncepcji. Krzywię sie jedynie, gdy ktoś wychodzi przed publiczność (osobiście lub z nagraniem) i nie ma kompletnie nic do powiedzenia. A o PA tego chyba nie można powiedzieć, chociaż to jego wieczne poszukiwanie trochę zbija z tropu. Mogłoby się wydawać, że na tym etepie życia człowiek przynajmniej wie, gdzie i czego szukać. A on ciągle się ciska. Widocznie ten typ tak ma.
Jak poskładać razem uwagi Vesper i moje – to właściwie mówimy to samo. Z tym zastrzeżeniem, że Vesper – jak czytam – ma do PA stosunek nieomal matczyny. Ja – na swój sposób – ojcowski. Z rodzaju tych: dostałeś z klasówki 5 z minusem? A dlaczego nie 5. A gdy dziecię przyjdzie z piątką, to słychać: no tak, nieźle, ale gdyby się postarać, to byłaby szóstka.
Nadmienia się, że powyższa zasada nie stosuje się do mego własnego dziecięcia. Wobec niego stosuję arytmetykę liczb urojonych…
Matczyny? 😯 🙂 🙂 🙂 Po chwili zastanowienia przyznaję, że może rzeczywiście nieco matczyny, choć to dość zabawne skojarzenie 😉
No właśnie, te stereotypy 😆
Ale jakie obrazowe i przydatne 🙂
Tylko do czego? 🙄
Och, do czego? No … Niektórym do niczego, ale wielu ludziom służą jako wielozadaniowy algorytm do oceny sytuacji. Bez odpowiedniego stereotypowego instrumentarium czują się zupełnie zdezorientowani.
To może coś stereotypowego na dobranoc? Na przykład hałaśliwy początek historii o męczeniu solenizantki Cecylii 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=i8fY7R7f25E&feature=related
Całkiem wesolutki ten wstęp do męczarni… 😉
Dalej też jest wesoło, dwie godziny ją męczą, a ona sobie raźno podśpiewuje. Najgorzej na tym interesie oczywiście wyszedł Walerian, wycierpiał chłop jeszcze więcej, a nikt o nim ód nie ułożył, ani nie dał nic zaśpiewać. Takie to stereotypowe. 😉
Dać mu waleriany… 😉
Kocia muzyka to na pewno są tajne ody o Walerianie. 😀
Pies to rozumie… 😉
Nie jest w końcu tajemnicą, że doskonale władam kocim 😆
Po takiej porcji wrażeń czytanych
tylko do łoża i lizać rany.
Złożon maligną i ciągle słaby
brak sił by choćby zagrać w warcaby.
A tu o tylu muzycznych dziełach
że aż z zazdrości choroba wzięła
I o baletach i o Minkowskim…
Tutaj pękamy prawie z zazdrości.
a propos Pronka contra „Nasi” – chyba nie moze być zadnego contra – po pierwsze biały człowiek nie będzie NIGDY tańczył i ruszał się jak ciemnoskóry (nie chce być posądzona o rasizm bo jest dokładnie odwrotnie – wedle powiedzenia „biali nie potrafią skakać”). Po drugie Pronk wychowany i wykształcony jest w tradycji tańca współczesnego, jazzowego i jakiego tylko chcesz – nasi, nawet najmłodsi wciąz jeszcze tylko lub niemal wyłacznie w klasyce która raczej usztywnia niż uplastycznia (co dla klasyki dobre dla współczesnego zabójcze). Po trzecie Pronk nawet na tle znakomitych tancerzy holenderskich czy amerykańskich jest gwazdą czyli tancerzem wybitnym, tak jak na tle klasycznych tancerzy wybitny jest Malakhov czy dawniej np. Baryszników. Owszem, chciałoby się żeby po naszej scenie latały same „Barysznikowy” ale to raczej niemozliwe, więc i niemozliwe jest by nagle cały nasz czy jakikolwiek inny klasyczny zespół pozamieniał sie w samych „Pronków”. No ale młoda krew, równiez rosyjska pokazała w Weillu swietny rozwój, przygotowanie i precyzje – oby tak dalej, polski balet rozkwita 🙂
Czy grypa świńska, czy może ptasia
Złapała w szpony naszego Stasia?
(Przepraszam, że tak z poufałością,
To ze współczucia dla mego gościa)
Zdrowia życzymy! Idź precz, chorobo!
Proszę najszybciej mieć ją za sobą 😀
Dlaczego Filharmonia Pomorska może a Bałtycka ani ani. Myślałem, że po objęciu dyrekcji przez Baumana będzie więcej gości z górnej półki. Tymczasem są może rzeczy interesujące od czasu do czasu, ale wystrzałowych bardzo brakuje.
Balet można dość często oglądać w Mezzo. Można zobaczyć wspaniałe pomysły, wspaniałych tancerzy, a czasem jedno i drugie na raz. To, o czym pisze PK, to znaczy, że po pierwszym geście nawet, a nie po pierwszym pas, czuje się, że tancerz lub tancerka ma muzykę i taniec we krwi, to wcale nie tak rzadki na świecie. U nas tego brakuje, ale to chyba normalne. Nie jesteśmy w większości zbyt muzykalni, a prawdziwe talenty, jeżeli się trafiają, chyba wyjeżdżają tam, gdzie mogą uzyskać właściwą zapłatę za to, co potrafią. A potem jeszcze trzeba się uczyć u wybitnych choreografów.
Tymczasem musimy się zadowolić dobrymi pomysłami i umiejętnością zrobienia czegoś strawnego z tego, co jest do dyspozycji.
Odpocząłem sobie przez parę dni, ale w międzyczasie zerwałem się na Sprawę Dantona, bo biletów zmarnować nie mogłem. Spektakl na żywo robi wrażenie dużo większe niż w TV, co zrozumiałe. Jest to kawał świetnej roboty teatralnej. Dostrzega się mnóstwo szczegółów przeoczonych w TV. Ale jeszcze bardziej zaczyna doskwierać miałkość przesłania prawie kabaretowego. Ale twórcy przedstawienia mają prawo tak widzieć politykę. Nie będę się upierał, że nie mają racji. Sam coraz częściej mam wątpliwości, czy są tu jeszcze jacys idealiści. Wydaje mi się jednak, że znam co najmniej kilku.
Zresztą nawet w tym spektaklu reżyser związany w końcu tekstem utworu nie może pominąć wątpliwości, jakie miotają Robespierrem, więc nie jest on do końca tylko wyrachowanym graczem, choć ten element bierze górę.
Po kilku miesiącach obrobiłem wreszcie trochę zdjęć z Portugalii zrobionych przez Ukochaną. Do tego parę z Warszawy i Paryża. Jeśli kogo interesują: http://kawa.fotopic.net/. Już kiedyś z portugalii były, ale beznadziejnej jakości.
Z przyjemnościa sobie popatruję 🙂
Dzięki za wsparcie. Szczęśliwie wszystko mam poza sobą. Ptasie to nie było na pewno. Świńskie czy sezonowe, nie ważne, bo na pierwsze symptomy zareagowałem poważnie i zdusiłem w zarodku. Najbardziej poszkodowany jest ogród, który daremnie czekał na zapowiedziane zabiegi, w tym ucięcie złamanej gałęzi na wysokości 9 m.
Prawda, że biali skaczą gorzej, ale oglądając niektóre balety współczesne można się szczerze zachwycić i niektórymi białymi. Cieszy, co czytam o obecnym poziomie baletu Opery Narodowej. Nie musi to być poziom holenderski, ale jeszcze nie tak dawno raził nieporadnością. Teraz można w Polsce obejrzeć też kilka niezłych przedstawień operowych i to cieszy. Pamietam czasy, gdy w operze u nas wystawianej prawie wszystko było nieudolne.
Minkowski prezentował się w Wersalu we Wrześniu, gdy byliśmy w Paryżu. Jednak bilety były trochę drogie i nie zdecydowaliśmy się. Ten sam program w Grenoble i w klasztorze (nie pamiętam, gdzie) był dostępny dla osób znacznie mniej zamożnych. Doszliśmy do wniosku, że to będzie prawdziwy Wersal i nawet strojami możemy nie pasować, bo nie zabrałem do Paryża fraka ani ukochana nie zapakowała sukni z dostatecznie długim trenem. Ba, żeby zabrać, należało przedtem to sobie sprawić ;-):
miało być 😉
Zaczęłam oglądać Portugalię i ogarnęło mnie saudade… 😉 Zarówno na widok miejsc znanych (Lizbona, Sintra, Cascais, Estoril), jak nieznanych. Ale tego jest dużo, jak „przekroczyłam granicę” (Santiago de Compostela), postanowiłam przerwać na czas jakiś, bo jednak do roboty trzeba 😀
Paryż zostawiam sobie na deser…
Stanisławie, piękne zdjęcia! Zaraz by się dokądś pojechało 🙂
Ja mogę tylko poglądać, bo do podróży nie palam w ogóle milością, dobrze więc, że czasem ktoś udostępni mi zdjęcia. 😉 Zdaję sobie wprawdzie sprawę, że to nie to samo, ale przezwyciężyć się nie mogę, a szkoda, jest bowiem tyle miejsc, które chcialo by się i powinno by się zobaczyć. 🙂
Prawda, że najlepiej ogląda się miejsca sobie znane. Inne, gdy zdjęcia szczególnie dobre, o co trudno.
Mnie w wielu miejscach zafrapowały rzeźby. Estoril, Sintra i nie tylko. Sintra to miejsce, gdzie kicz wydaje się wszechobecny i na tym tle dopiero można docenić artystyczne walory secesyjnej Barcelony. Można mówić o paru interesujących elementach niektórych budynków w Sintrze. Ale ogrody i rzeźby uliczne mnie zachwycają. Takich rzeźb na ulicach dużo też we Włoszech, nieraz w zupełnie małych i niezbyt turystycznych miasteczkach.
Ten kicz w Sintrze jest rozkoszny, ale nie ma wątpliwości, że to kicz. Natomiast Gaudi w Barcelonie to bardzo specjalna jakość – owszem, można go nazwać prekursorem gargameli, ale to, co on tworzył, jeszcze gargamelem nie było. A ta nazbyt przeładowana secesja, jak w Palau de la Musica Catalana, ma też w sobie bardzo szczególny walor.
Hortensjo, dlaczego nie możesz się przezwyciężyć? Rozumiem, że ciężko wytrzymać na wycieczce, bo cała ta organizacja wymierzona przeciwko naturze. Ale teraz tak łatwo zaplanować i zrealizować samemu jakiś program. Na początek np. do Pragi, potem do Rzymu. A potem już samo pójdzie
Absolutnie się zgadzam co do Gaudiego. Nawet Sacrada Familia nie jest Gargamelem. Czy kicz w Sintrze jest rozkoszny? Nie zastanawiałem się nad tym. Teraz porównując z innymi znanymi kiczami, np. niemieckimi, dochodzę do wniosku, że tak. Jest to kicz tworzony z jakimś wyczuciem.
Stanisławie, pytałeś „Dlaczego Filharmonia Pomorska może a Bałtycka ani ani”? Wszyscy w okolicy wiedzą, że to z powodu kładki, a ściślej z powodu jej braku. Kładka jest brakującym elementem pomnika, który wznosi sobie skądinąd dobry organista i stawia on sprawę jasno – będzie kładka, będzie co chceta. Ja wprawdzie sądzę, że na dobrą imprezę ludzie jakoś dotrą, wpław, kajakiem, czy (o zgrozo) przechodząc sobie dookoła, ale ten pogląd ma słaby oddźwięk w mediach. 🙁
Czyżby Wielki Wódz również reprezentował Wybrzeże? 🙂
Nie inaczej, choć to bardziej prowincjonalne 😉
(myślałem, że kierownictwo takiego bloga może każdego umiejscowić po IP)
Ja się nie znam, pewnie koledzy z redakcji internetowej by mogli… 🙂
Nie zgadzam się z opinią pana 60jerzy. Uwazam, ze Volodos to mistrz. Czy kazdy musi grac Brahmsa (czy innego kompozytora) tak samo? Wole kontrowersyjnego Volodosa niz setne wykonanie koncertu e-moll Chopina (ktory uwielbiam) pod palcami Blechacza. Ten to dopiero rzemieslnik. To wszystko juz bylo – nie wprowadza w swoim wykonaniu nic nowego. W przeciwienstwie do Arkadiego. To mistrz nad mistrze!