Ravel. Ostatnie lata
Pisałam właśnie recenzję na papierowy Afisz „Polityki”, ale i tu chcę o tej książce, książeczce właściwie, bo ma zaledwie 86 stron, to i owo powiedzieć. Nie wiem, czy ktoś z Was (z wyjątkiem Tereski, o której już wiem, że tak) zetknął się już z prozą Jeana Echenoza. Wcześniej wydano w Polsce dwie inne jego powieści, z których czytałam jedną: Przy fortepianie (Au piano), wydaną cztery lata temu przez oficynę Noir sur Blanc. To dość niesamowita opowieść o słynnym pianiście (postaci fikcyjnej), paryżaninie, bardzo znerwicowanym i z problemem alkoholowym, mieszkającym pod jednym dachem z siostrą i nieumiejącym nawiązywać kontaktów męsko-damskich (choć bardzo tego pragnął), który zostaje zabity przez chuliganów na ulicy. Po śmierci odzyskuje świadomość w dziwnym ośrodku (zwanym w skrócie Centrum), ni to szpitalu, ni to eleganckim hotelu, ni to biurze, a w pewnym sensie więzieniu – w sumie jest to coś w rodzaju czyśćca. Po tygodniu zadecydowano o jego losie: zostaje wysłany z powrotem do Paryża, ale po zmianie rysów twarzy i na fałszywych papierach. Nie wolno mu powrócić do dawnego zawodu, nie wolno mu się kontaktować z dawnymi znajomymi, którzy zresztą po zmianach nie mają prawa go rozpoznać. Cóż, ale jednemu to się udaje… Co z tego wynika dla odmienionego już trochę bohatera – opisywać nie będę, ale akcja rozwija się dość przewrotnie.
Choć proza Echenoza jest bardzo francuska w swojej stylistyce, nie ma w sobie cienia francuskiej pompatyczności, jest zwięzła i elegancka. I dlatego tak bardzo pasuje do bohatera kolejnej książki o muzyku. Tym razem chodzi o postać prawdziwą: Ravela. (Predylekcja autora do muzyków nie wynika bezpośrednio z wykształcenia: jest on socjologiem i inżynierem, ale zapewne jakoś muzyki liznął. Inna sprawa, że jest jeszcze autorem kryminału, a najnowsza jego powieść, jeszcze w Polsce nieznana, traktuje o czeskim biegaczu długodystansowym, Emilu Zatopku.)
Ravel to postać bardzo szczególna, w gruncie rzeczy wiemy o nim niewiele. Zdumiewające jest zestawienie kapryśnej, rozkosznej zmysłowości jego muzyki z powściągliwością jego sposobu bycia, zamknięciem w sobie. Zespół Aspergera czy co to mogło być – nic nie wiadomo o jego uczuciach, jakichkolwiek jego związkach osobistych i predylekcjach, w gruncie rzeczy sam sobie wystarczał ze swoją muzyką. A o swój wizerunek dbał perfekcyjnie. Nieskazitelne garnitury, koszule, krawaty, fryzura, nawet w brwiach nie miał prawa sterczeć jeden włosek. Przy tym wszystkim był bardzo niski, drobny i szczupły; chyba to sobie tym wszystkim kompensował.
Książka rozpoczyna się wyjazdem kompozytora w długą, triumfalną podróż po Stanach Zjednoczonych. Pozostało mu jeszcze 10 lat życia. Płynie transatlantykiem w eleganckiej kajucie, biorąc ze sobą m.in. 60 koszul, 20 par butów, 75 krawatów i 25 piżam. Eleganckie transatlantyki bywały wielokrotnie w literaturze opisywane, ale równie szokujący jest opis pociągu, którym podróżował po USA: „Wagony oferują wszelkie możliwe usługi: biurowe dla ludzi interesu, dancing i kino, salony fryzjerskie i manikiur, porady kosmetyczek, salę koncertową z organami na niedzielne nabożeństwo, bibliotekę oraz liczne bary. Apartamenty, wyłożone szlachetnym drewnem, pełne dywanów, witraży i tkanin obiciowych, wyposażone są w łoża pod baldachimem i wanny z wodą słodką lub morską, do wyboru. Na końcu składu panoramiczny wagon otwiera się na taras, o balkonowym wystroju, zwieńczony kopułą”.
Podróż mija, Ravel wraca. Otrzymuje dalsze zamówienia kompozytorskie – na balet od Idy Rubinstein (skończyło się to Bolerem) i na koncert fortepianowy na lewą rękę od pianisty Paula Wittgensteina. Perypetie jego są zwięźle opisane, aż w końcu spada cień: ciężki wypadek samochodowy. Ravel podnosi się z niego, ale pozornie. W wyniku urazu głowy nigdy już nie wydobrzeje, przez ostatnie lata życia on, tak dokładny i precyzyjny, tak rozpoznający wszelkie niuanse, będzie się pogrążał w świat pozbawiony smaku i sensu, zapadał w chorobę przypominającą Alzheimera. Cztery lata koszmaru, opisanego wstrząsająco prosto i zwięźle, zakończonego tragicznie nieudaną operacją mózgu.
Znakomita to proza. Choć przygnębiająca.
Komentarze
Pobutka!
Właśnie dziś w Poranku Dwójki puścili La Valse w dwufortepianowym wykonaniu Marthy Argerich i Nelsona Freire, w nagraniu z zeszłego roku z Salzburga 😀
Taaa… właśnie takiego budującego wpisu dziś potrzebowałem…
Nie ma na świecie nikogo, kto nie rozpozna Bolera po krótkim fragmencie, chyba najbardziej rozpoznawalnego utworu muzyki klasycznej.
I to jest słuszne i sprawiedliwe, ale to, że wiek cały minął a u nas takich pociągów wciąż nie ma, to granda…
Z tą rozpoznawalnością to nie wiem, czy przynajmniej w UE Becio nie wysunął się na czoło peletonu. 😉
A za grandę uważam przekonanie, że niscy, drobni i szczupli muszą sobie coś kompensować! 👿
Oj, tak, tak 🙁
Łajza – powyższe dotyczyło oczywiście pociągów 😆
Jak ja nie cierpię Bolera… 🙄
w szyję gryzie takie bolero… 🙄
W szyję? 😯 Raczej w biuścik. Bolero to nie szalik.
grzeczne bolero nigdzie nie gryzie, a niegrzeczne gdzie popadnie, w szyję też, i w ramiona…
Trochę o genezie Bolera u Echenoza:
„[Ravel] Zawsze bardzo lubił automaty, lubił zwiedzać fabryki, przemysłowe pejzaże, przypomina sobie pejzaże Belgii i Nadrenii, kiedy przepływał tamtędy jachtem rzecznym ponad dwadzieścia lat temu, miasta najeżone kominami, kopuły plujące ogniem, rude i niebieskie dymy, zamki stalowni, rozżarzone katedry, symfonie pasów transmisyjnych, świstów i uderzeń młota pod czerwonym niebem.
Być może ma po kim dziedziczyć owo upodobanie do mechaniki, jego ojciec porzucił trąbkę i flet dla kariery inżyniera i wynalazł m.in. kocioł parowy na oleje mineralne, używany w transporcie, silnik dwusuwowy doładowany, karabin maszynowy {?! – DS], maszynę do produkowania papierowych torebek (…)
No tak, komponuje właśnie coś, co przywodzi na myśl pracę taśmową. (…) Ravel dobrze wie, co zrobił,utwór tak naprawdę nie ma formy, rozwinięcia ani modulacji [o nie, modulacje dwie ma na końcu – DS], jest samym rytmem i aranżacją. Krótko mówiąc, jest to coś, co dokonuje samozniszczenia, partytura bez muzyki, bezprzedmiotowa fabryka orkiestralna, samobójstwo, którego orężem jest wyłącznie narastanie dźwięku. Fraza do znudzenia powtarzana, rzecz pozbawiona nadziei, taka, od której nie można niczego oczekiwać: oto przynajmniej kawałek, którego niedzielne orkiestry nie ośmielą się wprowadzić do swojego programu. (…)
Ale wszelkie prognozy okazują się zawodne. (…) Ta rzecz bez nadziei odnosi triumf, który zadziwia wszystkich, począwszy od jej autora. Co prawda pod koniec jednego z pierwszych wykonań jakaś wiekowa dama krzyczy na sali, że autor to wariat, ale Ravel kiwa głową: przynajmniej ona jedna coś zrozumiała, mówi do brata”.
No i przepadło, teraz będę miała bolerowo-fabryczne skojarzenia 🙁
Haneczko, to nieunikniona konieczność dziejowa. Gdzie jeszcze w dzisiejszych czasach wytwarza się bolerka ręcznie?
Ale możesz się pocieszać, że w końcu nie każdy wyrób przemysłowy jest snem wariata śnionym nieprzytomnie, więc ten jest jednak w jakiś sposób wyjątkowy. 😉
Tak się zastanawiam, czy bolerko może gryźć w szyję. I wyszło mi, że gdyby miało jakiś doszyty kołnierz wełniany a la futro, z takiej gryzącej wełny właśnie…
Dzień dobry. Recenzja PK pojawiła się bardzo dobrym dla mnie momencie, bo właśnie dotarłam do przedostatniego rozdziału w książce, którą właśnie czytam, w drugiej też już widać koniec, a stan „między książkami” wprawia mnie zawsze w lekki niepokój. Zacznę więc Echenoza, unikając tym sposobem kłopotliwego międzyksiążkowia.
Tylko nie wszyję, ona dla nas zarezerwowana…
spacja się wymknęła 👿
No właśnie, każdy ma tu swój przydział miejsc gryzienia. Wampiry w szyję, ja w łydkę, trolle w rękę, która karmi… 😉
Dobrze, dobrze, niech będzie, że bolerku też się czasem zachciewa być wampirkiem… Chociaż mam pewne podejrzenia, że foma w gruncie rzeczy miał na myśli boa 😉
właśnie o takim bolerku myślałem…
Boa dusigrosz
foma nie byłby tak okrutny. Wszystko, tylko nie wijce 🙁
Jednak jest 😥
A dla mnie jest intrygujące, ile książek jednocześnie czyta vesper i czy to tak jest zazwyczaj 😯
Zawsze czytam co najmniej trzy. Chciałoby się napisać, że trzy na raz, ale to od razu sugeruje, że wszystkie trzy leżą przeda mną i częstuję się po jednym zdaniu z każdej. To byłby hedonizm ponad miarę. Czytam więc w tym samym czasie, ale nie jednocześnie 🙂 Tak było odkąd zaczęłam czytac samodzielnie. Zawsze mi się wydawało, że jest to najbardziej naturalna forma czytelnictwa. Czyżbym się myliła? Czyżby inni tak nie robili? 😯
Robią, dwie w porywach do trzech.
vesper:
Realizacja równoległa procesów z podziałem czasu? 😉 😀
Ale trzy książki w lekturze ‚równoległej’ to bardzo dobra liczba. Też czytam trzy (nie licząc tych czterech pozostałych, ale kto by je liczył!). 😉 😀
Właśnie. Tak jak przeczuwałam. Lektura równoległa jest najbardziej naturalną formą praktykowania czytelnictwa.
A u mnie to zależy, czy wsysa, czy nie. Jak wsysa, to lecę równo od pierwszej do ostatniej strony, a jak nie albo tak średnio, to przechodzę na czytelnictwo równoległe. 😉
skoro jesteśmy na blogu Co w duszy gra, to mnie dziś w duszy gra Kurt Weill bo dziś w Wielkim warszawskim premiera baletu do muzyki tegoż.
Moja dusza ma jakąś dziwną ramówkę i wciąż jest Becio, choć powinien być już Szymanowski…
Moja ostatnio jest monotematyczna i ciągle gra Schuberta, choć uszy w tej chwili słuchają Włodka Pawlika.
A u mnie szkicujący po hiszpańsku Miles.
Idę dziś na tego Weilla, zeznam…
Jakąś lampkę do poświecenia w oczy przygotować, czy Pani Kierowniczka tak dobrowolnie będzie sypać, bez wstępnej obróbki? 😉
Poradzę sobie 😀
Przygnębień ciąg dalszy, mimo słonecznego dnia. Właśnie dowiedziałam się, że zmarł mój kolega – Andrzej Grabowski.
http://muzyka.onet.pl/0,2081645,newsy.html
Poznaliśmy się jeszcze kiedy był pierwszym szefem Gazety w Krakowie – jeszcze wtedy był nie siwy, lecz czarny i czarnobrody, trochę nieprzystępny. Po latach spotkaliśmy się jako miłośnicy jazzu. Tu też w dyskusjach jazzowych pojawiał się – jako AEG. Ostatni raz się spotkaliśmy na WSJD.
Robił wspaniałą robotę – Diapazon jest bardzo porządnym portalem jazzowym, jedynym takim w Polsce. Nie wiem, co się z nim teraz stanie. Może ktoś to pociągnie dalej…
Straszna szkoda Andrzeja. Nie był łatwy i ugodowy. Miał swoje zdanie i nie wahał się go bronić, ostro, jak było trzeba. Bardzo cenię takich ludzi.
Smutna idę gapić się na tańce… 🙁
Oj, za duzo juz bliskik, znajomyk i znajomyk znajomyk poumierało w tym roku. Ale moze w takim rozie ten następny bedzie pikniejsy? Na scynście do tego następnego juz daleko nie jest.
morska (slona?)woda w wannie jadacego pociagu!!!!!!! z falami !!!
moze wygladal tak ten pociag
http://africatamed.co.za/blog/comments.php?y=08&m=09&entry=entry080915-145337
😀
O, Rysiu, rzeczywiście! Ale pewnie jeszcze bardziej bogato 😉