Mistrzyni

Anne-Sophie Mutter w ostatnich latach przyjeżdżała do Polski głównie po to, by grać muzykę Pendereckiego, no, czasem też Beethovena. Ale dawno nie grała Lutosławskiego.

A to właśnie dla niej, której zostało powierzone przez Paula Sachera prawykonanie Łańcucha II (miała wtedy zaledwie 22 lata), było pierwsze zetknięcie z muzyką współczesną i z kompozytorem osobiście. Nie było to z początku łatwe, ale ostatecznie skrzypaczka zafascynowała się tą muzyką do tego stopnia, że wzięła do repertuaru również Partitę na skrzypce i fortepian, a Lutosławski dokonał również instrumentacji tego utworu, by można było zagrać go z orkiestrą, po czym, również na zamówienie Sachera, napisał przepiękne orkiestrowe Interludium,, delikatne kilkuminutowe zatrzymanie czasu, specjalnie do grania pomiędzy tymi utworami, żeby dać wytchnienie osobie wykonującej partię solową.

Słuchałam już nieraz, jak Mutter gra te arcydzieła, również na płycie, ale dziś interpretowała je zupełnie inaczej. Też wszystko brzmiało perfekcyjnie, ale tym razem było jakby więcej swobody, luzu, a jednocześnie ciepła, niemal romantyzmu miejscami. A jednocześnie nie było w tym cienia ckliwości, za to wiele czułości. Tak jakby artystka jeszcze serdeczniej zaprzyjaźniła się z tą muzyką. Orkiestra FN pod batutą Andrzeja Boreyki była tą współpracą wyraźnie uskrzydlona. A publiczność natychmiast zerwała się do stojaka (w tym najwięksi zazwyczaj złośliwcy). Skrzypaczka zapowiedziała bis wspominając kompozytora, mówiąc o tym, jak otworzył przed nią nowy wspaniały świat, a jako że w tym roku obchodzimy 30. rocznicę jego śmierci (minęła 7 lutego), to zagra Bacha, który będzie rodzajem modlitwy. I zagrała Sarabandę z Suity d-moll – też przepięknie.

Niestety pierwsza część koncertu była mniej zadowalająca. Nie wiem, po co grać orkiestrową transkrypcję Kwartetu smyczkowego „Z mojego życia” Bedřicha Smetany – dokonał jej George Szell, więc wspaniały dyrygent, ale z dzieła kameralnego i intymnego zrobił ciężką artylerię. Paradoksalnie nawet myśliwskie motywy z II części lepiej brzmią grane przez smyczki niż przez róg i trąbkę – ma to specjalny smaczek niedosłowności. Orkiestrowa wersja brzmi łopatologicznie; zespół też chyba nie był tym zachwycony, co odbijało się w interpretacji. Na 200-lecie jego urodzin można było dokonać lepszego wyboru. Znajomy wychodząc powiedział, że jutro wybiera się jeszcze raz do filharmonii, ale tym razem tylko na drugą część koncertu.