Remember Zbiggy
Obchodzimy w tym roku czterdziestolecie śmierci Komedy, ale także trzydziestolecie śmierci Zbigniewa Seiferta, muzyka, który przeleciał przez scenę jazzową jak meteor i zmarł mając zaledwie 33 lata w momencie, kiedy teoretycznie wszystko mógł mieć przed sobą, miał już ustabilizowaną pozycję w Niemczech, a w perspektywie kontrakt w Berklee School of Music; w Stanach nagrywał już płyty, najlepsze, jakie po nim pozostały. O Seifercie przypomniano na początku listopada w jego rodzinnym Krakowie festiwalem na jazzowe Zaduszki; kierownikiem artystycznym festiwalu był perkusista Janusz Stefański, przyjaciel i współpracownik Seiferta, członek jego Kwartetu, Kwintetu Tomasza Stańki, w którym grali razem, i zespołów niemieckich, gdzie także obaj grali. (Wybierałam się nawet na ten festiwal, ale ostatecznie nie byłam w stanie dotrzeć.) Motorem-koordynatorem festiwalu była skrzypaczka Aneta Norek, która napisała też książkę o Seifercie. Książka, świetnie udokumentowana, napisana z pomocą rodziny i przyjaciół skrzypka, ukazała się właśnie nakładem Musica Iagellonica. Do książki dołączona jest płyta z jego Koncertem jazzowym na skrzypce, orkiestrę symfoniczną i grupę rytmiczną. Muzyka to dość eklektyczna, taki produkt tzw. trzeciego nurtu – we fragmentach orkiestrowych przypomina to Hindemitha, to Szymanowskiego, ale gdy wchodzi zespół jazzowy, zaczyna odjeżdżać w Coltrane’owskim stylu. I znów orkiestra, uspokojenie, i znów kolejny odjazd, tak parę razy.
Coltrane był chyba największą muzyczną miłością Seiferta. Do tego stopnia, że choć w szkole Zbyszek uczył się grać na skrzypcach, jazz zaczął grać na saksofonie, najpierw pożyczonym, potem kupionym. Był na tym instrumencie całkowitym samoukiem, ale uczył się jak szatan, spisywał coltrane’owskie frazy z nagrania i je powtarzał, aż przesiąkł nimi całkiem. Założył swój zespół (grywał także tzw. big-beat i inne chałtury, ale to były rzadkie epizody); z czasem zaprosił go i kolegów (Stefańskiego i Bronisława Suchanka) do swojego kwintetu Stańko (piąty był Janusz Muniak). Seifert grał w obu zespołach (własny później rozwiązał), a jednocześnie kontynuował wyższe studia muzyczne na skrzypcach. Zdał dyplom z wyróżnieniem i nigdy więcej nie tknął klasyki. Za to pomału zaczął przemyśliwać o graniu jazzu na skrzypcach, czego wcześniej się obawiał myśląc, że zaczną mu wchodzić pod palce raczej frazy z klasyki. Paradoksalnie zdecydował się na to wtedy, kiedy zakupił wreszcie wymarzony, porządny, złoty saksofon. No i jakoś przestał na nim grać. Do powrotu do skrzypiec namówili go też koledzy z zespołu – takich brzmień było wówczas niewiele. I tak Seifert stał się w końcu najwybitniejszym polskim skrzypkiem jazzowym. I dalej, można powiedzieć, w dużym stopniu grał Coltrane’em. Ale też, jak sam mówił, u Stańki nauczył się free jazzu, swobodnej improwizacji.
Kwintet Stańki rozwiązał się w 1973 r. Seifert z żoną zamieszkał w Niemczech. Brał udział w międzynarodowych projektach. Po kilku latach wyglądało na to, że wychodzi na prostą, że wreszcie przeniesie się do wymarzonych Stanów. I wtedy przyszło nieszczęście – choroba nowotworowa. Heroiczna walka z nią trwała niecałe trzy lata. Ostatecznie Zbiggy, jak nazywali go jazzowi przyjaciele, zmarł w Buffalo po dwóch operacjach, ale na zawał…
Jest go troszeczkę na tubie, niestety w fatalnej jakości brzmieniowej: tutaj, tutaj, tutaj, tutaj. Ten początek Man of the Light nie zajeżdża aby trochę (choć nie wyłącznie) Mitami Szymanowskiego? Nauka nie poszła w las.
Komentarze
Pobutka!
Ooo, mniam, mniam, mniam… 😀
No niech to, dziś Pobutka szczególnie na mój smak, a nawet nie mam czasu uczciwie posłuchać! 🙁
Będę musiał skorzystać z Praw Względności Pobutki i pobudzić się w modusie popołudniowym lub wczesnowieczornym. 🙂
Dziś rano Tomasz Stańko i jego córka opowiadali w Dwójce o bielskiej Jesieni Jazzowej – tydzień temu grali tam Corea z Burtonem, podobno rewelacyjny koncert był. Teraz parę dni z ciekawymi muzykami, oczywiście też zespół Tomka z materiałem z najnowszej płyty Dark Eyes. Płyta jest piękna i melancholijna. Potem ruszają w trasę – tu jest harmonogram:
http://www.tomaszstanko.com/Tomasz_Stanko_trebacz_jazzowy_i_kompozytor.html
Niestety nie będę mogła być ani w Bielsku, ani w Warszawie 🙁 W piątek jadę do Wrocławia na premierę Opowieści Hoffmanna (trochę się waham, czy w sobotę jeszcze nie wpaść do Bielska, gra tam wtedy świetny Gonzalo Rubalcaba), a w poniedziałek w Łodzi prowadzę spotkanie (tzw. Salon „Polityki”) z Arturem Rucińskim (nie mogę się więc też wybrać na Jaroussky’ego do Katowic). Tak mi ciągle w poprzek. Ale płytę mam i polecam.
Nie nadrobię zaległości. Za dużo bieżącej roboty. Ale to, co napisał Wielki Wódz o Filharmonii Bałtyckiej, to częściowo moje sprawy służbowe, więc nawiązuję. Kładka by była. Czy pomnik zyska na kładce, to zupełnie inna kwestia. Ale kładkę w większości gotowa jest sfinansować Elektrociepłownia. Środki są jednak dość małe i stąd kręci się wszystko w kółko aż do koncepcji z kładką o szerokości 1,5 m. Kto będzie chciał taką kładką chodzić? Żeby się minąć, trzeba będzie stawać bokiem i się praktycznie o siebie ocierać. To co najmniej krępujące.
Dziwnych pomysłów wokół kładki jest więcej, a nikt chyba, jak widzę, nie sięga do dobrych wzorów zagranicznych, czy choćby ostatniego wzoru gdyńskiego, gdzie zbudowano kładkę o szerokości 6 m na dużej wysokości ze schodami da końcu. Koszt zbliżony do przewidywanego na ołowiance, ale na Ołowiance ma być kładka zwodzona. Wydaje mi się, że przy podobnym podniesieniu w górę nie musi już być zwodzona.
Problem jest w czym innym jeszcze. Kładka ma sie kończyć na skraju parkingu, skąd do wejścia do filharmonii jeszce co najmniej 500 m. Kto w wieczorowych toaletach na szpilkach będzie tak wędrował? Do tego zimą na przykład. A zdolny organista jest też zdolnym finansistą. I nie jestem pewien, czy sukcesy muzyczną są w tym przypadku najważniejsze.
Może przesadziłem z tą odległością, może tylko 300 m, ale to i tak za dużo.
Kładka zwodzona? A fosa pod kładką będzie? 🙂
Fosa i to napełniona wodą już jest. Dlatego właśnie kładka wydaje się niektórym potrzebna.
Tu można obejrzeć, jak to wygląda:
http://www.filharmonia.gda.pl/admin/upload/File/Panoramy%20sferyczne/index.htm
Dawno tam nie byłam i nie wiedziałam, że pomnik organów już jest 😆
W takim razie 1,5m szerokości to stanowczo za mało – dwóch zbrojnych na koniach nijak się nie minie 🙂
Zbrojny na koniu musiałby i tak po tatarsku – pod brzuchem – bo na wysokość się nie zmieści. Właściwie po tatarsku byłoby na końskim boku, ale tak też się nie zmieści. Same problemy, jak widać. Chociaż tatarskie koniki mniejsze.
Ze smiercia Zbyszka Seiferta lacza mnie osobiste wspomnienia. Zmarl, jak pisze Pani Kierowniczka w Buffalo, w domu lekarza, polskiego Zyda, ktory go wraz z Zona przygarnal po przyjezdzie na leczenie i po wyjsciu ze szpitala.
Nie pamietam kto, czy Zona czy ten lekarz zwrocili sie do mnie, abym sprobowala zalatwic w najblizszym, nowojorskim Konsulacie PRL bezplatne przewiezienie Jego trumny do POlski. Niechetnie podjelam sie tego zadania, gdyz w konsulacie noga moja nie postala odkad pare lat przedtem konsul zaproponowal mi napisanie donosu na wlasnych rodzicow gdy tygodnik Village Voice zwrocil sie o wize dla mnie na Festival Teatru Otwartego we Wroiclawiu, akredytacje od Litwionca juz mialam.
Szlam wiec tam jak na sciecie, pamietajac moja pierwsza i ostratnia rozmowa z konsulem, zakonczona moja kontr- propozycja, aby poprosil wlasna corke by zostala kurwa. No i mocnym trzasnieciem drzwiami.
Poprosilam zatem o rozmowe z jakim kulturalnym czv prasowym attache. Przyjal mnie w swoim gabinecie. Polozylam mu na biurku kopie pieknego nekrologu Zbyszka od muzykow , powiedzialam, ze Jego zrozpaczonej Wdowy absolutnie nie stac na wynajecie konsularnego samochodu , ktory by pojechal do Buffalo, a stamtad na lotnisko Kennedy’ego, oplate wszystkich zwiazanych z tym pieczatek, oplacenie po drugiej stronie jakiegos Biura Lacznosci z Grobami POlakow Zagranica czy cos takiego, bilety na samolot dla trumny i Wdowy etc.etc. Nie pamietam o jaka dokladnie sume chodzilo, ale o kilka tysiecy dolarow.
Attache mnie wysluchal, rzucil okiem na literature o Zbyszku, ktora przynioslam, i powiedzaial „NIE”. Zaproponowala zwolnienie z oplat za samochod, Biuro Lacznosci z Grobami i co tam jeszcze. Odpowiedz :Nie! Zagrozilam wowczas, ze pieniadze sie znajda z koncertu dobroczynnego na transport zwlok, ale bedzie przy tym NYTimes – strannie poinformowany przez mnie jak Polska Rzeczypospolita Ludowa traktuje swoich artystow. Odpowiedz dalej byla „nie!”.
Wyszlam z gabinetu starajac sie jak najglosniej trzasnac drzwiami,
A kiedy wyszlam, zorientowalam sie, ze w nerwach zostawilam swoja torebke na krzesle. 😳
Musialam wrocic, zlapac torebke, musialam drugi raz trzasnac drzwiami i wymaszerowac z resztka godnosci osobistej. 😆
KOncert benefisowy sie odbyl bodaj w Village Gate – udzial wzieli najlepsi polscy i amerykanscy jazzmeni z Nowego Jorku. Pieniadze zostaly zebrane. Trumna ze Zbyszkiem odleciala do Polski.
Aha, w NYTimesie ukazala sie notatka o koncercie benefisowym z zaznaczeniem, ze wladze PRL odmowily bezplatnego transportu zwlok artysty. Napisal o tym takze niezawodny Village Voice, pomny swych porachunkow z konsulatem PRL. 😆
http://www.youtube.com/watch?v=7ho4Lto7DlE&feature=related
W książce jest trochę inaczej.
Po pierwsze, Seifert zmarł nie w domu pp. Weissmannów, którzy faktycznie się nim i żoną opiekowali, lecz w szpitalu onkologicznym, po dwóch operacjach.
Po drugie: „Agnieszka [Seifert] bardzo podkreśla nieocenioną pomoc Jana Byrczka i jego żony w załatwianiu spraw w Stanach Zjednoczonych po śmierci Zbyszka. Przedstawiciel Pagartu, który był w tym czasie w Nowym Jorku, po otrzymaniu wiadomości o zgonie Seiferta natychmiast wrócił do Polski, aby uniknąć problemów i konieczności udzielania pomocy. Byrczkowie i Madajewiczowie troszczyli się o Agnieszkę, która była na skraju depresji.
Były duże trudności w załatwieniu transportu zwłok w sposób formalny, ze względu na bardzo wysoką cenę, zatem Agnieszka postanowiła przewieźć urnę [więc nie trumnę – DS] Zbyszka ze sobą w samolocie”.
Tak, Byrczkowie wraz z Ameryjkanami organizowali ten koncert dobroczynny, na ktorym sama zeeszta nie bylam (dlatgo nie pamietam dokladnie gdzie sie odbyl, chyba w Village Gate bo o tym klubie byla mowa od poczatku), bo oddawalam numer gazety do druku. Moglo osdatecznie skonczyc sie urna, ale poczatjowo miala to byc trumna. Urna byla rozwazana, ale nawet tej urny nie pozwalano, przynajmniej poczatkowo, ot tak, przewwozic na kolanach Wdowy czy nawet na dodatkowym siedzeniu. I pamietam bardzo dobrze, ze wszystko musialo przechodzic przez to Biuro Lacznosci z Grobami czy jak mu tam bylo. Trumna musiala na byc odebrana z zakladu oficjalnym samochodem i oficjalnym oddtransportowana na lotnisko. Z lotniska w Polsce musialo ja tez odebrac oficjalny samochod i odwiezc do zakladu pogrzebowego. I o zwolnienie oplat za te wlasnie procedury absolutnie nie godzil sie attache, kiedy z nim rozmawialam. Byc moze pomysl z „nieformalnym” zawieziem urny ( a i sama urna miast trumny) powstal pozniej i procedura odbyla sie nie do konca „legalnie”.
Seifertami zajmowalo sie znacznie wiecej ludzi niz Byrczkowie i Madajewiczowie.
Takze m.in. bardzo z nimi zaprzyjazniona i zwasze skora do udzielania pomocy Renata Gorczynska, ktora zwrocila sie do znajomego lekarza, aby Seifertow przygarneli. POczatkowo to ona miala isc do konsulatu, ale jej status „nielegalnej” uciekinierki z POlski na to nie pozwalal. Bala sie, ze ja zatrzymaja, wciaz miala polski paszport. Wiec padlo na mnie, ktora nie bylam tym zachwycona, a wrecz przerazona. No,a ale wdowie sie nie odmawia. Szlam tam bardzo zdenerwowana.
To prawda, ze Agnieszka byla wtedy w kosznarnym stanie psychicznym.
Trudno, żeby była w innym…
Biuro Łączności z Grobami – to brzmi dość upiornie 😯
A nie chodziło aby o BONGO?
http://www.bongo.com.pl/indexp.html
Bingo! Chodzilo o BONGO – Biuiro Opieki nad Grobami Obcokrajowcow!
Banda czerwonych zlodziejow i hien cmentarnych!
Jak widzisz – wciąż działa w najlepsze…
Niech sie sukinkoty trzymaja z daleka od moich zwlok!
Hehe, to zależy, czy będziesz chciała leżeć w Polsce 😉
Jeszcze sie nad tym dobrze zastanowie.
Tymczasem tylko strasze rodzine.
W Dwójce dzisiaj od 19.00 „Sirin” z tegorocznego Jarosławia 🙂 Pieśni religijne i liturgiczne dawnej Rusi, wczesna polifonia rosyjska, „duchownyje stichy”.
O tak, warto posłuchać 🙂
No nie, przed chwilą J.Marczewski powiedział, że w Łodzi na Wołodosie nie był, ale słyszał, że wypadł rewelacyjnie. Że wypadł – zgoda. A reszta, to już rewelacja.
Z kolei krytyk „Der Standard” po koncercie PA pisał o „genialnej grze w niemal każdym momencie recitalu Anderszewskiego”.
Oślepłem, ogłuchłem. Oślepłem? Ogłuchłem? Obiecuję milczeć.
Marczyński, nie Marczewski.
No proszę, jak się gusta różnią… 😆
Włączyłam tę Dwójkę – więcej gadania niż muzyki…
To oczywiście ciekawe. Ale tylko dla zaawansowanych…
Dziś rozmawiałam z sympatyczną osobą (i czytelniczką tego blogu – p. Aniu, pozdrawiam 😉 ), która mi po raz kolejny uświadamiała, jak niewiele o muzyce wiedzą dziś nawet ci, którzy jej lubią słuchać. A terminologia jest im zupełnie nieznana 🙁 Tutejsza wypowiedź NTAPNo1 sprzed kilku dni jest aż nadto wymowna…
O to mi chodziło:
http://szwarcman.blog.polityka.pl/?p=416#comment-53651
A przecież powinno się znać te terminy…
Fakt, że komentarz dość hermetyczny był. A „Sirin”, rajski ptak, śpiewa dla każdego! Chociaż na koncercie to zupełnie inaczej, ciepłe, wzruszające wręcz powitanie przez gospodarza świątyni, a potem już tylko (AŻ!) muzyka. Bardzo byłam szczęśliwa tego wieczoru – rozpoczynał się festiwal, a muzyka bardzo była wciągająca. I kontakt wzrokowo-duchowy z wykonawcami. Wszyscy pod wpływem tego koncertu wypięknieli w oczach – śpiewajacy i słuchacze.
No tak, złamałem nawet tę starą zasadę – nieważne, co piszą, byle nazwiska nie przekręcili. Czyli: tym bardziej milczeć.
Dodam jeszcze, że Sirin dokładnie tydzień temu śpiewał w Łodzi (Tydzień Kultury Chrześcijańskiej), i to w mieszanym składzie. Niestety nie mogłam się wybrać, bo praca, a dzień wcześniej artystyczny priorytet w Bydgoszczy 😉
60jerzy – tylko proszę Cię nie przesadź z tym milczeniem! Ja chcę czytać recki 😉
Ja też, ja też! 🙄
Przed chwilą Andriej zaśpiewał sam i tak mi się przypomniało, jakie wrażenie robi na mnie zwykle monodia. Chwilę potrzebuję, żeby zaakceptować tę „skromność środków” (bo nie wyrazu), a potem czuję, jak mi się oczyszcza wrażliwość, zagruzowana chwilami (jak się okazuje) nadmiarem dźwięków. I po takiej monodii, już dwugłos wydaje się wielkim bogactwem. Od czasu do czasu potrzebuję monodii.
A teraz właśnie leci dwugłos z gatunku tych, po których zrozumiałam, skąd się wziął Strawiński 😉
O, a ten trójgłos teraz jeszcze lepszy 🙂
Nie zapomnę opowieści – ale nie Andrieja, lecz Anatolija Grindienki, który ze swym Drewnierusskim Rasspiewem też podobne rzeczy jeszcze w Starym Sączu wykonywał – że tak naprawdę to ci, co to niegdyś śpiewali, wcale nie mieli poczucia wielogłosowości 😯
Bo każdy miał poczucie, że śpiewa swoją monodię?
Coś w tym rodzaju. Wcale nie słyszeli np. że śpiewają w sekundach. Mam jeszcze gdzieś w ciemnym kącie wśród szpargałów notatki, muszę kiedyś wygrzebać…
Takie suwerenne, zindywidualizowane, żarliwe, prowadzenie każdego głosu z osobna, jakbyśmy mieli do czynienia z sumą kilku monodii pokazał również w Jarosławiu dwa lata wcześniej zespół „Graindelavoix” w „Missa Caput” Ockeghema. Potrzebna pojedyncza (zaangażowana i wykwalifikowana) obsada. Świetny to był koncert. Wychodziliśmy z niego w gorączce.
Tak, to suma indywidualnych przeżyć osób śpiewających – może dlatego sumuje się w przeżycie większego kalibru 🙂
I zupełnie inny efekt brzmieniowy: rwące swoim rytmem strumienie, a nie jedna uregulowana rzeka 🙂
Pobutka.
W 1979 roku byłem gościem w rodzinie PP Seifertów w Jenie…. Nie , to nie pomyłka! Moje liceum organizowało wówczas takie wymiany z NRD – oni do nas my do nich. Kolegów – gospodarzy i później gości dobierano na podstawie listu, który sie pisało w ciemno – coś na temat własnych zainteresowań, pasji życiowych itp. I mój kolega Ulf pokazywał mi kiedyś jakie łapie stacje z RFN-u ( z miną bardzo konspiracyjną), a tu nagle puścili kawałki z płytyty Zbyszka Seiferta z bardzo entuzjastyczną zapowiedzią (o ile pamietam cos z zespołem Oregon); on- kompletnie zaskoczony, a ja mu na to tak: „jest taki gość, bardzo sławny w USA i Niemczech itd…. „. Byłem niesłychanie dumny, a On od tej pory innymi oczami patrzył na Polskę…
Dostałem wtedy od niego płytę Memphisa Slima, bo uznał mnie za superautorytet od jazzu (a ja wiedziałem głównie to co przeczytałem u Joachima Berendta). Niestety do rewizyty nie doszło, bo władze NRD uznały Polskę za zbyt niebezpieczny kraj, kontakt z Ulfem sie urwał.
A w ogóle to jestem dumny, że choć raz zdążyłem powiedzieć coś na temat zanim wątek odejdzie do archiwum….
Byłem np. 9 listopada w Berlinie gdzie nabyłem fajną płytkę K. Weila o którym niedawno było, ale jak zwykle otworzyłem blog za późno…
No i grał Daniel Barenboim z Filharmonikami Berlińskimi i śpiewał Placido Domingo, ale to juz inna historia trochę nie na temat, więc daruję sobie.
A blog nadal czytam.
To miło, zapraszam częściej, jak widać, nie wszyscy się przejmują tym, że coś będzie nie na temat 😉
Ciekawostka z tym Ulfem 🙂
A Berendt był wielkim promotorem i przyjacielem Seiferta. Bardzo mu w Niemczech pomagał, zwłaszcza kiedy ZS już był chory.
No to napiszę o tym Barenboimie w Berlinie 9 listopada ad 2009.
Bo to jest kuriozum, sam się z siebie do dzisiaj śmieję. Wiedziałem ,ze ww. wystąpi przy bramie Brandenburskiej, ale w najmniejszym stopniu nie skojarzyłem tego z rocznicą obalenia muru!!! No i niespodzianka. Kupę policji i trybuna pełna vipów (widziałem z rodaków tylko Jerzego Buzka, o Wałęsie dowiedziałem się dopiero później z polskiej telewizji) mnóstwo ludzi i przemówienia, przemówienia…. Orkiestra zagrała 7. symfonię Becia , jakies napuszone rzępolenie niejakiego Friedricha Goldmana „”Es ist als habe einer die Fenster aufgestossen””, potem pan Daniel przemawiał, a gdy już myslałem, że schlimmer gehts nicht mehr zaśpiewał Placido Domingo jakis kretyński marsz w którym co parę linijek sie powtarzało Berliner Luft Luft Luft! a tłum z nim podśpiewywał (chyba jakiś szlagier?)
No… I taki to był koncert….darmowy
Witam, witam,
Dorotko, w Jazzowni Liberalnej (Starówka) odbywają się filmowe środy – pokazywany jest koncert. Dwa tygodnie temu był Miles Davis (The Isle if Wight 1970), w zeszłym tygodniu Duke Ellington. Mają podobno zmienić dzień tygodnia, zapisałam się do newslettera, może kiedyś razem się wybierzemy? 🙂
Andoki, ale Placido przynajmniej samokrytycznie przyznał, że koncert był do luftu. 😉
Chociaż prawda, że mógł to zrobić na samym początku, żeby publiczność wiedziała, czego się ma spodziewać. 🙄
To był ten marsz: http://pl.wikipedia.org/wiki/Berliner_Luft
Alllo kochana, bardzo chętnie 😀 Kopę lat w ogóle 😀
Przeczytałem z zainteresowaniem. Sami kilkanaście lat temu załatwialiśmy powtórny pogrzeb w Polsce wuja zmarłego w Anglii. Załatwiliśmy wszystko w Polsce – u wojewody i w brytyjskim konsulacie honorowym. Gdybyśmy załatwiali w polskim konsulacie zamiast u wojewody, byółaby to makabra, o czym wiemy. Trudniej byłoby pominąć oficjalne procedury. A tak urna przejechała w torbie podróżnej i nikt sie nie czepiał. Na marginesie tej sprawy – miałem kiedyś kolegę, który przez rok mniej więcej pracował w polskim konsulacie w nowym roku. Był tuż po maturze, którą robił w NY. Jego ojciec był tam dyrektorem biura Gdynia America Lines. Wówczas (gdzieś w końcówce lat 60-tych) konsulem w NY została osoba w ogóle nie znająca angielskiego.
Barenboim nie ma na tym blogu dobrej prasy. Ja chętnie słucham sonat Becia w jego wykonaniu, szczególnie niektórych. Jego udział w rocznicowym obalaniu muru był niejako naturalny z racji kierowania miejscowa filharmonią. Mnie się podoba skupienie, z jakim gra na fortepianie. Ciekawe dla mnie jest, jak pracując głównie w Berlinie prowadzi izraelską orkiestrę z siedzibą bodaj w Barcelonie.
Errata: Barenboim chyba kieruje operą nie filharmonią, ale zdaje się, że ta orkiestra działa znacznie szerzej niż tylko towarzyszenie spektaklom operowym.
Tak, jest dyrektorem Staatsoper Unter den Linden.
Barenboim nie ma tu „dobrej prasy” jako pianista. Jako dyrygenta ja go cenię.
Żegnam do jutra, wszystkich pozdrawiam
Wzajemnie 🙂
Fajnego kota znalazłem
http://farm2.static.flickr.com/1392/580401331_ac6cdfc0b8.jpg
Coś trudno mi uwierzyć, żeby ten kolor był prawdziwy… 😆
Pani Dorotko,
Kot jest piękny, a kolor jak najbardziej prawdziwy, tak mniemam. Sama widzialam kiedyś kota o podobnym umaszczeniu i bylam nim autentycznie zachwycona 😀
Też takich widywałem. To się chyba nazywa kot szylkretowy. 🙂
To teraz się szylkret nazywa…
Rozumiem, że sprawy charakteru nie badamy.
Szylkretowy jest trójkolorowy w małe łatki. A to jest rudy tygrys.
Tu są różniste, szylkretowe też:
http://www.skogkatt.pl/skogkatt/rude_kremowe_szylkretowe.htm
Uroczyście przepraszam wszystkie szylkretowe koty za podejrzenie, że mogłyby być rudymi. Równocześnie pragnę wyrazić ubolewanie wobec kotów rudych, że podejrzewałem je o szylkretowość.
Jak jeszcze jakiś kot chce zostać przeproszony, to niech się zgłosi najpóźniej godzinę przed porą kolacji. 😎
witam !!!
dodam jeszcze jeden link do 9 XI w berlinie
http://www.staatsoper-berlin.de/de_DE/press_releases/13089/42068/4
😀
No proszę. Z konfrontacji wynika, że >b/b< albo jest kiepskim świadkiem, albo się spóźnił na początek akademii. Raczej to drugie, bo nie da się nie zauważyć, że grają Wagnera. 😉 Poza tym jest malkontentem, ponieważ z tego Goldmanna rzępolili tylko Fragment, a mogli ganze. No i nie ma Luft Luft! w programie, czyli był to gratis bonus. 🙂
no nie, tu powinien być podgląd, mam złe nawyki i kody mi tu nie wychodzą.
Miało być wytłuszczone „andoki” i zeżarło całość. Szajse.
😆
http://www.youtube.com/watch?v=H6lb5soL6Z8
Według programu to przed Beciem był jeszcze Ocalały z Warszawy 😎
No dobra przyznaję spóźniłem się i tyle…
A poza tym przysłowie ludowe mówi łże jak naoczny świadek