Antydepresyjnie

Ludzie jakoś poddają się jesieni – podobno faktycznie coraz więcej jest chorych. Tereska, która jeszcze jest w Warszawie, ale wraca już do Paryża, opowiadała, że co się chciała z kimś umówić, to był chory, więc może rzeczywiście z tą epidemią coś jest na rzeczy? No i z humorkami też różnie, jak się z ludźmi rozmawia. Ja ostatnio byłam jak jaki raróg, kręciłam się po tym światku w całkiem niezłym humorze, przejmując się jedynie, jak zdążę w tydzień napisać trzy teksty (napisałam już jeden, kolejny w podróży na maluszku, trzeci po powrocie), a grypsko, tfu, tfu, dotąd mnie unika. Ale dziś mi się smutno zrobiło, po pierwsze, bo zobaczyłam znajomy nekrolog (cholera, człowiek się starzeje, bo coraz częściej znajome nekrologi widzi), a po drugie, bo zaraziłam się też nastrojem od osoby w dołku, z którą rozmawiałam dziś, a którą bardzo lubię. Nic to, z takimi rzeczami walczymy. Postanowiłam zamiast iść na koncert Moskiewskiej Orkiestry Symfonicznej, gdzie by mnie zasmędzili Czajkowskim i Szostakowiczem, wreszcie wysłuchać w całości Brandenburskich pod Gardinerem. To jedna z pozycji, która mnie, jak mawiam, przywraca do pionu. Antydepresyjny jest też dla mnie Haendel, Mozart nie we wszystkim, Bach też nie we wszystkim, ale Brandenburskie są niezawodne. Bo jak się tu nie uśmiechnąć słuchając słonecznej TROMBY z Drugiego (który mi się zresztą też kojarzy z opowiadaniem będącym przedmiotem mojego pierwszego wpisu na tym blogu) czy przypominając sobie o tym… Przyznam się też, że podczas słuchania wróciłam do naszej rozmowy spod tego wpisu i to już całkowicie poprawiło mi humor.

A nagranie Gardinera? Bardzo fajne, choć też mnie w różnych momentach zaskoczyło i nie zawsze zadowoliło. Najbardziej mnie zdziwiła pierwsza część Szóstego, strasznie pędząca i agresywnie brzęcząca. Później jakoś się wyrównało, ale dla mnie to było o wiele za szybko. Ja Szósty zawsze kojarzyłam z nieco ciemniejszym, zamglonym kolorytem altówkowo-wiolowym. Uwielbiam też środkową część. Ten koncert mnie rozczarował chyba najbardziej.

Pierwszy ma w sobie umiar, który mi bardzo odpowiada, fajne są rogi, których nie odczuwa się tu jak obce ciało, co się nierzadko zdarza; przesmutna druga część nie jest też za łzawa (ładne solo oboju Michaela Niesemanna i violino piccolo wyeksponowanej osobno z nazwiska na okładce Kati Debreceni), świetny rytm trzeciej części, w Menuecie znów szlachetny umiar. Ale jakąż niespodzianką jest moje ulubione ostatnie Trio! Pyszne zaskoczenie po prostu, zwłaszcza w drugiej połowie (prawdziwe TROMBY). Drugi – z trąbeczką wesołą jak trzeba, ale pierwsza część może troszkę za szybka, Trzeci – ze świetną solową kadencją Debreceni (trzecia część znów bardzo szybka). Kati też pięknie się sprawia w DrugimCzwartym i Piątym, zwłaszcza w drugiej części. Fleciki w Czwartym bardzo miłe, a traverso w Piątym ciekawie wibruje; Malcolm Proud na klawesynie nieźle odgrywa wiadome pszczoły. Ogólnie jednak to też jest nagranie z ADHD – w sumie 1h32′ (41’32” i 50’32”).

Tak mnie zaintrygowało i postanowiłam porównać czasy trwania różnych nagrań, o których sobie swego czasu tu dyskutowaliśmy. Wtedy Gostek wrzucił nam link do czeskiego Musica Florea, który zszedł poniżej półtorej godziny. Nie jest to jednak rekord. O dziwo, palmę pierwszeństwa zdobywa tu Hogwood: 1h26′. Równy czas z Gardinerem ma Antonini, o trzy minuty dłużej wypada Pickett, od Picketta trzy minuty więcej czasu zabiera to Savallowi, a Kuijkenowi 1h40′. 1h42′ gra Suzuki i Marriner, Harnoncourt zaś 1h45′. I co powiecie? Ten Goebel, który tu został okrzyknięty muzykiem z największym ADHD, gra owe koncerty w 1h47′! Nie do wiary…

To co ma Gardiner?

Na tubie są filmiki o projekcie: tu, tu, tu.