Zimerman vs. pirat

Wczorajszy recital Krystiana Zimermana w londyńskiej Royal Festival Hall łączył się dla mnie z różnymi emocjami, ale akurat nie z tymi, o których pianista mówił w rozmowie z „Timesem”. Nie złamał mi serca, nie popłakałam się, żyję. Nawet bywałam zachwycona. Ale nie przez cały czas. Dlaczego?

Przede wszystkim mieliśmy wraz z kolegami bardzo niedobre miejsca: pod najwyższym balkonem (podejrzewam, że nawet na tym balkonie było lepiej słychać), tak, że słyszałam fortepian jakby spowity w watę. Albo – jak powiedział Jacek Hawryluk – jakby się podsłuchiwało sąsiadów. Wielu więc muzycznych czarów roztaczanych przez Zimermana musiałam się bardziej domyślać niż mogłam je słyszeć. I tu już mamy dowód fałszu jego twierdzenia, że muzyka to nie dźwięki. Po prostu dźwięk zniekształcony nie pozwala w pełni odbierać „przepływu emocji”, o którym mówi Zimerman. Po koncercie rozmawiałam m.in. z Pawłem Kotlą, dyrygentem mieszkającym w Londynie, który zachwycał się, że w Marszu żałobnym z Sonaty b-moll artysta użył chyba dziesięciu różnych brzmień akordów. Ja aż takich niuansów wysłyszeć nie mogłam. I zła też jestem na siebie, że nie zrobiłam tak jak Jacek, który na drugą część przemieścił się do przodu…

Po drugie, po jakimś czasie stwierdziłam, że coś się chyba dzieje niedobrego. Po czarownym Nokturnie Fis-dur, w pełni kompatybilnym ze swoją nazwą gatunkową, mrocznym i lirycznym zarazem, zabrzmiała Sonata b-moll. Zawsze mi się wydawało, że ona jest mniej w jego typie. Czy się sprawdziło? Połowicznie tak, bo właśnie w drugiej części, a także trochę w pierwszej, zdarzyło mu się, jak mówią muzycy, dawanie po sąsiadach, czego przecież on, perfekcjonista, nigdy nie robi. W Marszu żałobnym już złapał równowagę, a ową ostatnią, tajemniczą część, którą sam Chopin nazwał ogólnikowo „ogadywaniem po Marszu„, zinterpretował niezwykle ciekawie: wyłoniła się pomału z ostatniego akordu Marsza, a końcówka była dość zaskakująca, odmienna. Potem było jeszcze Scherzo b-moll i też parę niepewnych momentów. Co się działo?

Po przerwie pianista zachowywał się dość dziwnie: często i na długo odwracał twarz w stronę publiczności, jakby kogoś tam szukał – w pauzach i nawet podczas grania. To rozpraszało i słuchaczy, w każdym razie mnie. Ale Sonata h-moll była bardzo dobra, a nokturnowa III część – po prostu cudowna, przenosząca w jakąś inną, kontemplacyjną przestrzeń. A potem finał, w którym po poprzedniej części już nerwowo słuchało się: nie pomyli się w pasażach? Po raz pierwszy miałam takie odczucie w odbiorze tego pianisty!

Ostatni punkt programu, Barkarola, rozpoczął się przepięknie i zupełnie inaczej, niż zwykle się ten początek wykonuje: nie jak okrzyk, tylko jak westchnięcie zachwytu nad pięknym światem, nad rozpoczęciem podróży gondolą po mrocznym kanale pod rozgwieżdżonym niebem. Póki było delikatnie i lirycznie, było wspaniale. Ale niestety końcowa kulminacja była znów zagrana w rozproszeniu, niewyraźnie jakoś. Jakby grał ktoś inny. Entuzjazm jednak był ogromny, długa standing ovation, i zdarzył się cud: Zimerman zabisował. Walcem cis-moll, z którego zrobił po prostu bibelocik. I tak się skończył ten koncert.

A potem był bankiecik zorganizowany przez Instytut Adama Mickiewicza (współorganizatora koncertu w ramach Polska! Year). Przyszedł znów książę Mark, była Camilla Panufnik, był Ryszard Kaczorowski. I tylko Maestro jakoś nie docierał. W pewnym momencie wpadł dyrektor IAM Paweł Potoroczyn z wieścią, że Zimerman jest wściekły i nie wiadomo, czy w ogóle zajrzy, bo złapano pirata, który nagrywał koncert i została wezwana policja. Jacek potwierdził, że widział, jak wyprowadzano pirata po pierwszej części – jakiś człowiek z Azji, siedział głuptas w drugim rzędzie, a przecież Zimerman znany jest z tego, że ma po prostu radar na takie rzeczy. Nie zapomnę, co się działo 10 lat temu, kiedy jeździł po kraju z Polską Orkiestrą Festiwalową; i w Gdańsku, i w Łodzi widziałam, jak łapał piratów na gorącym uczynku. Tak było i teraz. No i wyjaśniło się, czemu był taki rozproszony: już w pierwszej części wywęszył delikwenta, a podczas drugiej tak się oglądał kontrolnie, czy nie ma jeszcze jakiegoś łowcy dźwięków…

No, ale jednak w końcu zajrzał na chwilę. Natychmiast został otoczony wianuszkiem znajomych, potem my, grupka dziennikarzy z Polski, podeszliśmy do niego. Oczywiście mówił wyłącznie na ten temat: że człowiek miał profesjonalny sprzęt i tak dziwnie dukał, jak go złapali, że „na pewno reprezentuje jakąś większą organizację” (tak jakby tak trudno było kupić sprzęt profesjonalny – to już od dawna nie te czasy, kiedy był dostępny tylko dla fachowców!). Kiedy kolega z „Rzepy” zapytał go, kiedy będzie w Polsce, odpowiedział, że w kwietniu, ale prywatnie. A dlaczego nie chce grać? – Bo nie walczycie z tym, o czym właśnie mówię. – To kolejna odpowiedź na to pytanie, po np. takiej, że polskie drogi są tak złe, że musi potem remontować fortepian. Każda odpowiedź dobra… Potwierdził też, że w 2011 r. robi sobie przerwę. Może to i lepiej? Może przestanie być taki nerwowy?

No, bo i po co taka nerwówa? Był rozproszony, bo wyczuł pirata, więc grał gorzej; jest przeciwny pirackim nagraniom, także dlatego, że rejestrują, kiedy gra gorzej. Błędne koło! Jakże inny punkt widzenia ma np. Andras Schiff, który parę tygodni temu grał w Warszawie, ale go nie słyszałam (czego żałuję), ponieważ byłam wtedy w Nantes. Był z tego występu tak zadowolony, że nawet odezwał się do Romka Markowicza (z którym się koleguje), czy on przypadkiem nie wie, czy może ktoś spiratował ten koncert, bo nie rejestrowano go oficjalnie, a tak dobrze mu się wtedy grało, że aż chciał sobie posłuchać…

PS. Wczorajszy dzień to także było wiele wrażeń natury kulturalnej (plastycznych przede wszystkim, o których jeszcze napiszę osobno), jak również kulinarnej (obiad we włoskiej knajpce). W sumie, mimo, że było chłodno, deszczowo i wietrznie, spędziłyśmy uroczy dzień z Heleną i wielkie jej za to dzięki!