Na minus i na plus
Taki wieczór: każdy punkt koncertowego programu z innej parafii, to, czego się najbardziej oczekiwało, najbardziej zawiodło, a najlepsze było to, na co czekało się z pewną nieufnością co do jakości wykonania.
Gwiazdą wieczoru miała być Viktoria Mullova. Cóż, właściwie nawet nie zaskoczyła specjalnie – ogólnie już od dawna sprawia wrażenie artystki raczej chłodnej, angażującej się dość powierzchownie. Piękny dźwięk jest przede wszystkim zasługą instrumentu, Stradivariusa – to po prostu skrzypce, które niemal same grają. Dlaczego wybrała tym razem Koncert d-moll Sibeliusa? To muzyka, która ma w sobie z założenia pewną atmosferę chłodu, symbolizującą Daleką Północ, jednak same skrzypce powinny śpiewać, roztaczać przestrzeń liryczną, szybować jak orzeł nad tymi śniegami, ale z miłością, nie obojętnie. A obojętność wionęła mi z tej gry. Ja zresztą nie przepadam za tym utworem (obrzydziło mi go jeszcze wielokrotne wysłuchiwanie go w finałach Konkursów im. Wieniawskiego, łącznie z powtarzającymi się nieczystościami; parę z nich niestety i Mullovej się zdarzyło), ale solistka także sprawiała wrażenie, że za nim nie przepada – więc po co go grała? No, chyba że tak jest ze wszystkim. Jeszcze gorzej było na styku solistka-orkiestra; dyrygent Adrian Leaper niespecjalnie dbał o barwę i formę, a także po prostu o zgranie. Domyślam się, że była jedna czy najwyżej dwie próby z solistką…
„Puszczona” była też uwertura szkolnego kolegi Chopina, Ignacego Feliksa Dobrzyńskiego, do opery Monbar czyli Flibustierowie (do wykonania całej opery przymierza się Łukasz Borowicz z Polską Orkiestrą Radiową). Porządna, solidna robota romantyczno-akademicka, z ładną solówką klarnetu basowego, ale w całości zagrana bez przekonania.
I w drugiej części całkowita zmiana frontu. Widać, że dyrygentowi właśnie na tym utworze wyłącznie zależało, tu mógł pokazać się w pełni i pewnie miał więcej prób. Nawet dyrygował z pamięci; sam też zaproponował układ części (tj. które części oddzielić wiekszymi przerwami). Oratorium Iwan Groźny Prokofiewa, według muzyki do filmu Eisensteina, opracował na początku lat sześćdziesiątych, czyli już prawie dekadę od śmierci kompozytora, Abram Stasewicz. Rzecz w tym, że druga część filmu została przez Stalina zakazana (za bardzo się kojarzyła…) i poszła do lamusa. Warto było ją przywrócić życiu, tę muzykę o cierpkim, często sarkastycznym, bardzo rosyjskim i bardzo prokofiewowskim charakterze. Orkiestra wreszcie zyskała proporcje i stała się całością, chór został znakomicie przygotowany, świetna była występująca w dwóch częściach mezzosopranistka z łódzkiego Teatru Wielkiego Bernadetta Grabias. Ostatecznie więc: szłam na Mullovą, wyszłam z Iwana…
Komentarze
No to Panią Kierowniczkę ciut przymulliło.I to na zimno.Szybko zakąsić gorącym żurem avec jajo!
Przymulliło mnie, więc idę spać – dobranoc 😀
No to nura w pióra
Bez jaja i żura…
Pobutka.
Wyjście na koncert godne alpinisty
po którym tylko wziąć z kiełbasą żurek
i z poświęceniem niczym u czekisty
zimowe wejście na Mullovą górę.
Człek wycieńczony, na nogach się słania
zimno przenika ciało aż do kości
lecz on ambitnie w górę zaiwania
bo ma spotkanie w górze z innym gościem
Gość groźne imię ma, co za historia,
że przed spotkaniem z nim naprawdę wielka
już osiągnięta jest jedna Victoria
niewarta nawet z dywanu frędzelka…
Jeden na sto przypadek się wydarzył
historia jeszcze wciąż nieopisana,
że alpinista wejście swe wymarzył
szedł na Mullovą, wyszedł zaś z Iwana…
Cóż za wspaniała epopeja z samego rana 😯 😀
To nie ja, to Pani Kierowniczka 🙂
Ja tu jestem tylko takim małym, maciupkim alegorycznym podmiotem lirycznym 😉
Pani Kierowniczka –
byłem przekonany, że to byt fizyczny
a to tylko podmiot jest alegoryczny… 😉
Jam alpinistą? wszak to nie historia,
Lecz parabola to i alegoria… 😉
para boli bo gorąca
ale gloria jest kusząca 🙂
W tym temacie nie mogę się włączyć. Lęk wysokości mam… 🙄
Biedny piesek 😉
Ale za to Owczarek w tematach wysokościowych powinien być obszczekany. 😉
No pieseczku, z czym do gości?
z marnym lękiem wysokości?
gdyby kość na górę wsadzić
pewnie sobie byś poradził… 😉
Choć bez wątpienia kość jest szczęścia szczytem,
w praktyce wolę nie na szczytach skryte
kości, nie wiatrem tatrzańskim owiane,
lecz w mym ogródku pod bzem zakopane. 😉
Te co bieleją na gór szczytach kości
to tych co weszli, lecz nie zeszli – gości…
😆
Ależ tu bania pękła dziś z poezją –
piszą od rana, nawet żuru nie zją,
psi tylko gołe kości obgryzają,
żyją muzyką – czasem awek jajo.
Więc kotlet z Bacha, zupa z Beethovena,
deser z Mozarta, przystawka z Szopena,
Schumann Schubertem ugarnirowany,
Mahler maderą wytwornie zalany,
Haydn z jabłkiem w pysku, Kilar w majonezie,
Verdi wędzony w dymie ile wlezie,
Prokofiew jako wkładka do okroszki,
z Szostakowicza malutkie pierożki,
piure z Antona, Debussy o wę –
to zje meloman, muzyk oraz szję.
Jeżeli głodniście są mimo wszystko,
to na sąsiednie prosim Blogowisko.
Tfu! Co za ohyda! Kto to by spożywał?!
Tutaj nam Ich Troje z Dodą stół nakrywa…
Świeża Doda zdrowia doda. 😆
No to macie, czego chcieliście:
http://deser.pl/deser/1,83453,7652022,Nowy_Jozin_z_Bazin___WIDEO_.html
😉
O, widzę, że i u łasuchów już to padło 😆
Jak PK wrzuca, to odsłucham 🙂
Nisiu 😆
Nisia – pyszne 😀
Swoją drogą aż miło poczytać takie superlatywy dla Beni 🙂
Najbardziej mi smakuje deser z Mozarta i Haydn z jablkiem w pysku, a zupa z Becia i kotlet z Bacha, czemu nie…. ot i caly obiad! 😆
No to takich obiadków życzymy dziś hortensji na imieniny 😀
Takież życzenia dla pojawiającej się z rzadka (częściej u łasuchów) krystyny, no i dla Ukochanej Stanisława 😀
Także dla B., jeśli czyta 😉
Pani Kierowniczko,
dziękuję, obiadek smaczny. Najwięcej skonsumowalam deseru, bo najbardziej lubię. 😀 😉
Przepraszam, to prywata, ale ktoś mi przyslal meilem życzenia z okazji Dnia Kobiet, które dotarly dopiero teraz i chcialabym mu podziękować.
Podobny tekst napisalam na sąsiednim blogu, bo nie mogę w ogóle skojarzyć, kto to może być.
Anonimie dziękuję Ci bardzo. Najbardziej podoba mi się pierwsza kartka. 😀
Tytuł najnowsego wpisu Poni Dorotecki potwierdzo to, co śpiewoł kiesik pon Kaczmarek: bilans musi wyjść na zero 😀
Żył na blogach zeen wąsaty,
znakomity matematyk.
Czasem psu pomachał kością,
ale jego specjalnością
główną było dodawanie.
Kiedy zeen był na Dywanie
i zabierał się do działań,
Kierowniczka go błagała:
zeenie, proszę (mam powody!),
ty odejmij trochę Dody,
albo ją przez troje podziel –
to przyjemność sprawi Dodzie,
bo to sztuka jest dopiero,
by przez trzy podzielić zero!
Lecz zeen tylko ruszał wąsem
i dodawał z oczopląsem,
sapał, dyszał, w szyję dawał,
lecz w wysiłkach nie ustawał.
Tak za rokiem roczek płynął,
już niejedno poszło wino
(a czasami nawet wódka),
nieraz brzmiała już pobutka,
a zeen, uparciucha kawał,
wciąż dodaje jak dodawał… 😉
No i pękłam 😆
Bobiku: standing ovation 😆
Co za dzień dzisiaj jakiś natchniony, od rana do wieczora 😯 😆
Żyć czy nie żyć, to pytanie
niechaj właśnie teraz stanie
bo już bowiem w pierwszym wersie
zeen z Charonem w jednym rejsie
z czego zatem wprost wynika
robi zeen za nieboszczyka
by w ostatnim akapicie
zwrócić mu łaskawie życie
w które co tu dużo gadać
jego wkładem jest dodawać
zatem jak się tu wydaje
tak zeen trafił na rozstaje
półżyw półtrup ni to ni sio
a dodaje z miną lisią…
Ależ kto jest bardziej żywy
Niż zeen, ten nasz wieszcz prawdziwy? 😉
Kto tak umie swymi usty
Mówić, jak nasz złotobiusty? 😉