Anderszewski w czterech kontekstach

Sobotni koncert w Filharmonii Łódzkiej był przeżyciem jedynym w swoim rodzaju. Szkoda wielka, że na sali było wiele wolnych miejsc; za granicą zapewne ludzie by się zjeżdżali, żeby takie wydarzenie zobaczyć: cztery kreacje, z których wszystkie łączyła osoba pianisty. Anderszewski mówi, że co jakiś czas powtarzają ten program w różnych konfiguracjach, czasem z jakąś zmienną składową (np. z innym skrzypkiem, czy z innym utworem, np. Janáčka) – i zawsze chwyta. Chwyciło i nas.

Zaczęło się od utworu solowego. Okazało się, że 6 Stücke in kanonischer Form op. 56 Schumanna, te same, które zagrał w lutym w Warszawie, są równie znakomitym utworem na początek, jak na kontynuację Bacha. To wykonanie zresztą było chyba jeszcze lepsze i głębsze od warszawskiego. Nadal odrealnione, ale nie w stronę snu, tylko jakiegoś mistycyzmu, bo ja wiem? Tym razem pobrzmiewało mi to nie tylko Bachem, ale i późnymi bagatelami Beethovena, które też są jakby spojrzeniem na drugą stronę, spowolnieniem czasu, oderwaniem od rzeczywistości… Ach, chciałoby się mieć nagranie i wciąż do niego wracać. Pomyśleć, że w wykonaniu organowym utwór ten wydaje się tylko dziwacznym przyczynkiem…

Później zagrali z siostrą Dorotą Mity. Doroty nie słyszałam jeszcze dawniej niż Piotra i cieszę się, że była okazja. Ona ma chyba duszę bardziej romantyczną niż brat, w każdym razie śpiewała na skrzypcach, a jego chyba ponosiło, zwłaszcza w ostatniej części cyklu (Driady i Pan).

Bardziej romantyczny jest też znakomity altowiolista Krzysztof Chorzelski (członek Belcea Quartet), ale też zagrali dzieło romantyczne – Märchenbilder Schumanna. Tu i Anderszewski złagodniał, razem snuli opowieść, a prawdziwa bajka była na zakończenie – wyciszenie, narracja na granicy ciszy. Prawie niesłyszalna, ale trudno było się z nią rozstać.

Wreszcie znów Szymanowski – Pieśni księżniczki z baśni. Tu zabłysnęła Iwona Sobotka. Jak tu wspominałam kiedyś, że nie lubię jej interpretacji pieśni Chopina, tak uważam, że Szymanowskiego, a zwłaszcza właśnie ten cykl, wykonuje wspaniale – ukazuje w pełni walory i możliwości swego głosu. Anderszewski właściwie kontrapunktuje z tą historią, opowiada rzecz, która współgra, ale jest jakby o czymś innym – w ogóle wydobywa z tej partii fortepianowej coś zupełnie nowego, czego zwykle się nie słyszy: zaczynamy zwracać uwagę na obsesyjno-senny zwrot we wstępie do pierwszej pieśni czy na wstęp do bodaj przedostatniej, stanowiący niemal osobną formę. Jakby dwie kreacje złożyły się na jedną, co robiło może nawet większe wrażenie niż gdyby pianista był „sługą i podnóżkiem” śpiewaczki. Powstało coś ogromnie intensywnego, po czym napięcie – jak wspominałam pod poprzednim wpisem – nie było w stanie szybko opaść.