Pożegnanie José van Dama

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Dla tego wielkiego śpiewaka rola Don Kichota w operze Julesa Masseneta o tym samym tytule była jedną z ról-emblematów, choć gdy występował w tym dziele po raz pierwszy, był Sancho Pansą. Don Kichota wybrał też na pożegnanie ze sceną, w 70. urodziny i 50-lecie pracy artystycznej. Odbyło się to w maju w jego rodzinnej Brukseli, w Théâtre de la Monnaie, pod batutą Marca Minkowskiego i w reżyserii Laurenta Pelly, który tym spektaklem zadebiutował na tej scenie. A my już w dwa miesiące później obejrzeliśmy rejestrację spektaklu w ramach Ogrodów Muzycznych.

No i ta reżyseria jest niebywała. Pelly wymyślił (a Barbara DeLimburg Stirum scenograficznie zrealizowała), że większość akcji dzieje się na bardzo szczególnym wysypisku śmieci, złożonym z książek i papierów, na gruzach cywilizacji Gutenberga. W jakiś przewrotny sposób współgra to z zamysłem Cervantesa, który tworząc postać Don Kichota drwił przecież z nadmiernego zaczytania i przejmowania się anachronicznymi już romansami rycerskimi. Dopiero później, w drugim tomie, potraktował swojego bohatera łagodniej, jako raczej marzyciela, nie szaleńca. Jednak wszystkie jego przygody były wytworem jego wyobraźni, co w spektaklu zostało oddane w sposób niesamowity na samym początku: stary Don Kichot siedzi z książką w fotelu, w swoim pokoju; obok ma wielką górę z papierów, a nad tą górą jest balkon, na którym pojawia się Dulcynea – jak postać z marzeń. Chór z pierwszych scen ubrany jest w te same wzory, jakie pojawiają się w tapecie na ścianie – wniosek: wyszedł z wyobrażeń bohatera. Sceny plenerowe rozgrywają się na wspomnianym wielkim wysypisku; w III akcie zbójcy, którzy osaczają bohatera, w melonikach i z pistoletami, przypominają postacie z obrazów Magritte’a. Trzeba powiedzieć, że rzecz jest piękna plastycznie.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Z tej ciąży nie ma już co zbierać, mówi lekarz na USG. „I czego pani od nas oczekuje?”

Nie wrócę do ginekologa, który prowadził moją ciążę, bo musiałabym skłamać, że poroniłam, opowiada Wioletta. Przez kilka tygodni żyłam jak tykająca bomba, nie jadłam, nie spałam, wyznaje Karolina. Obie przerwały ciążę w drugim trymestrze.

Agata Szczerbiak

Poprzez takie poprowadzenie akcji reżyser przechylił ją raczej w stronę książkowego oryginału, faktem jest jednak, że Massenet pisząc swoją „komedię heroiczną” nie czerpał bezpośrednio z Cervantesa, lecz – jak wyczytałam u naszego ulubionego Piotra Kamińskiego – ze sztuki niejakiego Jacquesa Le Lorrain. Ten wprowadził do akcji żywą i działającą Dulcyneę, pannę o swobodnych obyczajach, lecz w gruncie rzeczy szlachetnej duszy (Pelly poprzez takie, a nie inne umiejscowienie odrealnia ją trochę z powrotem). W scenie ze zbójcami Don Kichot przewalcza ich „siłą i godnością osobistą”, a ci wpatrzeni w niego jak w nowego Chrystusa nawracają się. Jednak gdy, pozyskawszy naszyjnik skradziony Dulcynei, przynosi go jej i oczekuje nagrody za swe czyny – małżeństwa, ta daje mu kosza iście w stylu Carmen: jest wolna i chce wolna pozostać. Choć próbuje potem złagodzić swą brutalność, Don Kichot tego ciosu ostatecznie nie przeżyje.

Jak na śpiewaka żegnającego się ze sceną, van Dam śpiewa pięknie i szlachetnie, choć to oczywiście nie to, co kiedyś. Jednak aktorstwo jego jest po prostu wybitne. Świetna jest też Dulcynea – Silvia Tro Santafé (o której pierwszy raz słyszę) i Sancho (Werner Van Mechelen). MM prowadzi spektakl w tempach, wydaje mi się, idealnych. Tutaj możemy przeczytać parę słów o tym spektaklu; niestety film nie jest już dostępny, ale zdjęcie daje pewien obraz, jak również ta recenzja oraz parę drobiażdżków na YouTube: ten, który już tu wrzuciła wcześniej Beata, ten, tenten. A tutaj van Dam śpiewa innego Don Kichota – Jacquesa Iberta.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj