Sabine i ośmiu
Pamiętna to była historia w 1982: Herbert von Karajan przyjął do Filharmoników Berlińskich młodą osobę (miała 23 lata!) grającą fantastycznie na klarnecie. Po zwyczajowym okresie próbnym orkiestra głosowała w absolutnej większości przeciwko niej. Oficjalnie, ponieważ „brzmienie nie pasowało do grupy”; w rzeczywistości, ponieważ była kobietą, a wielopokoleniowa tradycja wymagała, by w orkiestrze grali sami mężczyźni. Sabinę Meyer więc wyrzucono, dzięki czemu została fantastyczną solistką – ze swojej klarnetowej rodziny (ojciec oraz brat Wolfgang, też znany) jest najlepsza. Dziś u Berlińczyków grają kobiety – nadal w mniejszości, bo na całą orkiestrę zaledwie 14 (i to zwykle w dalszych pulpitach – typowe), ale pomału i tam wkracza normalność.
Za to Sabine, dziś profesorująca w Lubece, gra solo lub kameralnie. Wśród różnych zespołów kameralnych, w których gra, jest też Bläserensemble Sabine Meyer, w którym gra też ośmiu innych panów (sytuacja się odwróciła – tu pani rządzi!), w tym jej mąż, także klarnecista. Zespół powstał już ponad 30 lat temu w związku z działanością Sabiny w ramach letniego festiwalu w Lucernie. Grają w nim w większości Niemcy, ale jest i angielski oboista, i norweski fagocista; drugi zaś fagocista to muzyk Filharmonii Berlińskiej. Ten sympatyczny ansambl odwiedził wczoraj Filharmonię Narodową. I bardzo miło było obserwować pełną salę, i to koncertową, na wieczorze muzyki kameralnej, co zdarza się tu doprawdy rzadko. No, ale Sabine Meyer to nazwisko.
Przemiły to był koncert. Przede wszystkim z powodu repertuaru: Mozart, Beethoven oraz parę lat młodszy od Mozarta (ale piszący blisko jego stylu) Franz Krommer (František Kramář). Rozbrajające było opracowanie fragmentów Don Giovanniego dokonane przez Josefa Triebensee, oboistę współczesnego Mozartowi (grał w orkiestrze podczas prawykonania Czarodziejskiego fletu); przypominało podobny „kawałek” – opracowanie Non più andrai wstawione przez Mozarta do ostatniego aktu (co Don Giovanni kwituje: Questa poi la conosco pur troppo). Jedno trochę może denerwować, jeśli, jak ja, jest się maniakiem Don Giovanniego: że nie można śpiewać sobie w myślach, bo są (zgrabne!) skróty, a to o takt, a to o kilka taktów…
Ale ogólnie i te zabawy, i bardzo przeze mnie lubiana Serenada Es-dur, i reszta programu, w tym to urocze i mało beethovenowskie Rondino, skłaniały do żalu, że nie znajdujemy się na zielonej trawce w jakimś pałacowym ogrodzie i nie popijamy szampana. Trochę nam to muzycy wynagrodzili grając na bis Arię szampańską – znów z Don Giovanniego.
Komentarze
Złota (Doree) Pani Kierowniczko, podzielam żal za trawką i Bollinger, ale z powodu de gustibus byłem opuściłem rzeczony występ w jego połowie ..
Do zobaczenia dzisiaj w S1
A na http://krrit.gov.pl/bip rozne sprawozdania i manifesty nowe, a nic, ze Wasze spotkanie 9-III w ogole mialo miejsce – niewazni jestescie, 1 z wielu, S-1 malo wazne dla ustawy KRRiT?
Dla dywanowych miłośników frankofonii, coby mieli w czym przebierać
http://www.meilleursprenoms.com/site/EnVogue/EnVogue.htm
Orkiestra złożona z samych mężczyzn jest widokiem smutnym. Dobrze, gdy oprócz uszu można cieszyć i oczy. Dotyczy to melomanów obu płci, bo przecież i panie chętnie zawieszą wzrok choćby na kreacjach pań z orkiestry.
Pisząc o celowości miałem na myśli wydatki, które pochłonęły sporo pieniędzy a ich przedmiot nie jest wykorzystywany. Mogą być to sprawy dyskusyjne oczywiście.
lesiu – a druga część była duuużo lepsza niż pierwsza… zwłaszcza Serenada, w której Sabinka mogła się wykazać, bo tam klarnet ma wiodącą rolę.
Do S-1 dziś nie idę. Nie idę też niestety na koncert promocyjny nowej (świetnej) płyty Tria Marcina Wasilewskiego, choć każdego innego dnia bym poszła. Po prostu orkiestra La Scali często tu nie przyjeżdża, ja się tam (do Mediolanu) z kolei jak na razie nie wybieram, więc jak już dają bilet, to pójdę. Może będę żałować, nie wiem.
Niestety dyskryminacja w niemieckich orkiestrach tyczy się tak płci, jak i tradycji wykonawczej – co w przypadku instrumentów dętych jest szczególnie dotkliwe. Choć w tym przypadku, można by zrozumieć i to wyjaśniać wspomnianą dbałością o szczególnych charakter brzmienia orkiestry.
Z moich ostatnich doświadczeń melomana mogę przytoczyć sytuację, gdy obecność kobiety na fotelu (a właściwie podwyższanym krzesełku 😉 pierwszego kontrabasisty [-tki (?)] francuskiej Orkiestry Narodowej i wyraźne zainteresowanie czynione z wzajemnością względem lidera drugiej grupy kontrabasów – podział był wyraźny, gdyż układ orkiestry był nietypowy, choć typowy dla miejsca, czyli Großer Saal w Musikverein – z korzyścią wpływało na precyzję wykonywania trudnego dzieła Strawińskiego. W pewnych sytuacjach, sama muzyka także zyskuje na równouprawnieniu.
Czy ktos moze polecic dostepne nagranie II koncertu fortepianowego G-dur op.44 Czajkowskiego? Sluchalam w Dwojce retransmisji Lortie + orkiestra filharmonii i chetnie bym jeszcze posluchala tego koncertu. pozdrawiam
Dziś o 18.00 w Dwójce: http://www.polskieradio.pl/8/402/Artykul/328907,Muzyka-dawna-w-Krakowie
O kurcze, a ja muszę być koło 19. w filharmonii, nie mogę wysłuchać 🙁
Wracając do tematu równouprawnienia w orkiestrach, to w jeszcze mniejszym stopniu istnieje ono w dalszym ciągu u Wiedeńczyków – zaledwie kilka pań, i to w najdalszych pulpitach. Kiedyś też widziałam koreańską orkiestrę, w której grali rzeczywiście sami panowie. Wyglądało to bardzo dziwnie.
ewgar: Polecam Gary Graffmana z Ormandym. Do kompletu pierwszy z Sellem i trzeci także z Ormandym. Sony S2K 94731.
Pierwszy z Sellem genialny!
Z Szellem chyba 😈
Oczywiście Pani Kierowniczko.
Ja to Czajkowskiego nawet z Serem nie mogę 🙄
Ale cyta sie chyba Sel, bo ón z Węgier?? Czasem nawet każą mówić György. Co prawda zawsze mnie intryguje z czym pożenić jego nazwisko, bo to z Żydów austriackich, więc jakoś chciałoby się, żeby coś z jidysz było… Pewnie pan Piotr wie 🙂
W Dwójce rozmawiają o Capelli Cracoviensis. Hawryluk zaprosił kupę luda.
Przepraszam, Beata doniosła. Spieszyłem się donieść. Nie nagrywam niestety. Nie mogę.
A na 20 na Wasilewskiego 🙂
Stanisław pisze:
2011-03-17 o godz. 12:36
Orkiestra złożona z samych mężczyzn jest widokiem smutnym. Dobrze, gdy oprócz uszu można cieszyć i oczy.
Ja tam wole cieszyc przede wszystkim uszy. Patrzenie na roznych wykrzywiajacych sie muzykow jest czasami przykre.
Tak czy inaczej jesli mowa o oczach – pamietam przed wielu laty byla pani w Warszawskiej Filharmonii – znaczy orkiestrze – ktora na wiolonczeli grala po damsku (wiolonczela z boku, nie miedzy nogami).
Czy ktos to jeszcze pamieta?
Layton, oczywiście, Stephen.
Dziś jestem wniebowzięty!!!
W PR II usłyszałem , że w ramach naszej prezydencji w UE, w P-niu w listopadzie będzie duuużo muzyki dawnej!!! Sprawdziłem przed chwilą na stronie NInY – to prawda!
To chyba będzie jeden z lepszych listopadów w moim życiu!
Przepraszam, że nie na temat, ale w przypływie radości nie mogłem się powstrzymać.
Pozdrawiam!!!
Tadeuszu, wprawdzie nie posiadam żadnych informacji, ale tak na czuja mógłbym sobie niemal ogon dać uciąć, że ten Szell poszedł od dość powszechnego w strefie niemieckojęzycznej Schella, który w pewnym momencie zaczął się z węgierska dziwnie pisać i inaczej wymawiać.
Gdybym przypadkiem nie miał racji, to uparcie będę twierdził, że z tym ucinaniem ogona tylko żartowałem. 😎
Kierowniczko, nagrałam audycję, podzielę się drogą mailową. Najbardziej nie zazdroszczę w tej chwili J.T. Adamusowi…
Chyba się skuszę na tego „Mesjasza” recommended by Piotr, skoro dobry.
Ale póki co upajam się tą zapowiedzią: Julia Lezhneva / Rossini: opera arias 🙂
Nie ma co ukrywać, że Koreańczycy są bardzo dumni ze swej narodowości, co może razić pewnego rodzaju „rasizmem” i etnocentryzmem nawet nawet w stosunku do przedstawicieli innych kultur azjatyckich, a co dopiero – mieszkańców świata zachodniego, którzy postrzegani są jako przykładowi indywidualiści i egocentrycy.
Dotyczy to również tradycyjnego podziału ról, wg których kobieta jest podległa mężczyźnie i nie zadaje zbędnych pytań. Zawiera się to w zwanej „jeong” (kor. 정) bezwarunkowej lojalności, głębokim uczuciu przywiązania, nierozerwalnej więzi oraz umiejętności zupełnego poświęcenia się bez oczekiwania na nagrodę lub uznanie.
Można to obrazowo nazwać „koreańską koncepcją miłości”. Dość skomplikowaną, ponieważ odnosi się zarówno do osób jak i np. sfery symbolicznej, np. przedmiotów, które są ubóstwiane na równi z ludźmi i np. jest się gotowym oddać za nie nawet życie lub zabić – taka specyficzna atrybucja, związana czasem z przeciwstawnymi uczuciami, np. nienawiść-miłość (kor. mieun-jeong) do tej samej bliskiej osoby, którą generalnie uwielbiamy, choć czasem potrafi wkurzyć tak, że…
Stąd np. wyłącznie męska współczesna orkiestra symfoniczna nie ma tu co dziwić, są ciekawsze i bardziej pouczające obrazki. Co kraj to obyczaj. CBDO 🙂
Mesjasz jak Mesjasz, ale jeśli chodzi o Julię Doyle, to ona Josquina też śpiewa i podobne
http://www.alamire.co.uk/discography.cfm
Póki co to nie wiem jeszcze, czy mi akurat o tę Julię chodzi, za to o Haendla chodzi mi zawsze 😉 Za linka dzięki. Wodzu, a ten zespół wart polecenia? Pytam, bo jak słyszę o niebiańskości i harmonii w tym repertuarze, to się robię nieufna. Tak mi się zrobiło po festiwalu w Jarosławiu.
Zespołu znam tylko Josquina i Henryka VIII, z całkiem innej bajki. Niebiańskości i harmonii nie stwierdziłem. 🙂 Nie śpiewają według starej angielskiej szkoły sprzed 40 lat, bardzo przyzwoicie się słucha. Gdybym miał wyrzucać jakieś płyty z Josquinem, to ta zostaje.
Z tych próbek na stronie firmy płytowej wynika, że lokują się gdzieś w połowie drogi między stojącymi płaszczyznami w angielskim niebie sprzed 40 lat a zindywidualizowanym prowadzeniem każdej linii a la graindelavoix. Słowem: całkiem znośnie 😉
Po wysłuchaniu tej audycji o Krakowie mam przemyślenia, ale są niecenzuralne i się nimi nie podzielę. 😛
Bobiku, mój pies przyszedł ze schroniska z obciętym ogonem i zawsze mi żal jak na nią patrzę, więc…. nie przyjmuję tak cennych fantów. Może być zwyczajowa głowa 🙂
Znalazłem coś ciekawego:
The surname, in some cases, may be an Anglicization of the Hungarian Szell, from a topographical name for someone who lived in a spot exposed to the wind, derived from the Hungarian „szel” meaning wind
Ani to jidysz ani inny dialekt niemiecki jednak… jeżeli prawdę piszą 🙂
Proszę o głowę.
Po wysłuchaniu dzisiejszej audycji Hawryluka o CC odnoszę wrażenie, że porozumienia w tym konflikcie prędko nie będzie (o ile jest to możliwe). Gdyby to ode mnie zależało, to rozpędziłbym to całe towarzystwo, a zespół instrumentów dawnych stworzyłbym od podstaw.
Skoro pan Adamus potrafił zdobyć zewnętrzne fundusze na nowe projekty, to niech ci wszyscy związkowcy i inni pieniacze spróbują też to robić pod własnym szyldem – ciekawe, czy też tak będą ględzić.
mam też wrażenie, że ten konflikt to część mentalnych zmian, jakie zachodzą w samorządowych instytucjach kultury: do przeszłości odchodzi istna armia przeważnie nisko opłacanych amatorów ustępując miejsca mniej licznym fachowcom, a skoro czas tej armii się kończy, to słychać przy tym hałas.
Na koniec życzę nam wszystkim i panu Adamusowi cierpliwości w przeprowadzaniu reformy,
Pozdrawiam i dobranoc!!!
I ja właśnie odsłuchałam, a to dzięki Beacie – un grand merci! 😀
No, niestety. Właściwie tego się spodziewałam. Nie myślałam tylko, że Jacek Hawryluk nie jest na tyle zorientowany, żeby wiedzieć, że CC działała już od bardzo dłuższego czasu na zasadzie mydło-powidło. Cóż, prawa historii. Kiedyś uważano, że zawężenie się do jednej epoki zubaża. Dziś jest czas specjalizacji i przeważa zdanie, że niedobrze jest się rozdrabniać. To ostatnie zdanie jest o tyle słuszne, że doprawdy trzeba być geniuszem, by być równie dobrym zarówno w muzyce Bacha, jak Milhauda… A CC na pewno geniuszami nie byli, choć pojedynczy muzycy na pewno są nieźli – Marka Mleczkę, który wystąpił w audycji, pamiętam jako naprawdę przyzwoitego oboistę-kameralistę.
Cóż, cele są teraz inne. I racje miasta oraz Tomasza Adamusa są całkowicie zrozumiałe. Że nie jest on łatwym zawodnikiem, to wiem. Ale że muzycy CC też nie są – o tym też już wie cała Polska, postarali się o to. I z „rozmowy” w audycji widać, że porozumienia być nie może. Teraz już wóz albo przewóz – jeśli Adamus ma zostać, to ich tam być nie może, bo podrywają jego autorytet. Gorzej, że próbują go podrywać montując akcje oszczercze. Przykre. Jak ktoś jeszcze pojedzie tym Arystotelesem, że niby to muzyka łagodzi obyczaje, to chyba coś mu trzeba będzie powiedzieć… 👿
Myślę, że niecenzuralne przemyślenia Wielkiego Wodza mogą być podobne do moich 😉 I miderskiego też…
A jak to „CC” moze byc uzyte PORownawczo jako precedens? Co S-1? Jacek Hawryluk byl wlasnie tez w Jury FFR http://www.man.torun.pl/archives/arc/muzykant/2011-03/msg00166.html
A miedzy piaskowym dziatkiem a pobutka, to zapraszam:
http://www.cdmc.asso.fr/fr/actualites/concerts/bibliotheque_polonaise_paris_23_03_2011
jezeli kto nad Sekwana bedzie, chlebem i sola ugoscimy (i winem tyz!, a co)
a teraz naprawde Morfej, bo juz na polu bitwy chyba tylko jeden Bobik pozostal
Pobutka!!
(głośniej głośniej głośniej 😀 )
http://www.youtube.com/watch?v=EVho-EyOu8E
Ech, przecież to wspólny cel (w tym muzyka jednocząca wysiłki obu hemisfer) łagodzi obyczaje, weźmy na ten przykład topik „co w duszy gra”. A skoro już rozbrzmiewa, to błogo jest jak w niebie! 😀
ad CC i ichnie transformacje – chyba najlepiej zastosować się do zasady : „Rozwiązujemy i zapisy od początku”.
Dotyczy każdej dziedziny !! Nie da się zbudować dobrego nowego na nawykach ze starego..
To mogą być nawet ci sami ludzie, ale sytuacja jest już zupełnie inna ..
Może to okrutne, ale – działa.
—
Koncert na orkiestrę Bartoka – znakomicie wyćwiczony (dużo lepiej niż koncert fort. A Liszta) i wreszcie dobrze grająca SV.
Czelesta jeszcze stoi !
Jak ciekawe może być porównanie sprawy CC i wywiadu z Cywińską. Akurat przeczytałem prawie równocześnie wywiad z Cywińska z 2008. We wcześniejszym skarży się, że Gustaw Holoubek dopuścił do obniżenia rangi artystycznej Ateneum. Przyjąłem na wiarę (niemiłą dla mnie – staruszka). Teraz widać, że IC nie była w stanie zrobić więcej. Co prawda dyrektorów Ateneum rozłożyły gwiazdy a nie artyści średniej jakości. Ale mechanizm ten sam – walka zespołu z kierownictwem, które wymaga od artystów sztuki. Zjawisko jest szersze i dobrze znane w przedsiębiorstwach państwowych i spółkach Skarbu Państwa, także na państwowych wyższych uczelniach. Interes grupy przeciwko misji.
Cywińska w jednym ma wielką rację, którą GWIAZDY mogłyby rozważyć. Udział w nowych rzeczach przynoszących sukces zespołowy świetnie służy gwiazdom. Bo tak ogólnie blask niektórych gwiazd Ateneum nieco przyblakł. Pamiętam kiedyś świetne role Małgorzaty Pieńkowskiej łącznie z jej pierwszą rolą w Ateneum – Nastazją Pietrowną w Śnie wujaszka. A teraz zestaw kilkunastu minek w serialu M jak miłość i odwalanie chałtury. Pisałem nie dalej niż tydzień temu na tym lub sąsiednim blogu o świetnej roli Mariana Kocinaka w Balu manekinów. Teraz czytam, że grał pierwsze skrzypce w przywoływaniu do porządku IC. A przecież nazywając go świetnym aktorem nie nazwałbym gwiazdą teatru dramatycznego. W Balu wykazał się wszechstronnością, ale na co dzień wykorzystywał głównie vis comica. Był w tym świetny, ale gwiazdą nazwałbym raczej Kobuszewskiego i Michnikowskiego, który też potrafił być doskonały w rolach dramatycznych.
Niech żyje demokracja w sztuce, stworzymy wielkie dzieła na miarę screalizmu. Tam był centralizm demokratyczny co prawda, ale na jedno wychodzi, rządy satrapy czy grupy.
Pisząc o sztuce – wybieramy się dziś do filharmonii, a przedtem na wystawę obrazów Alberta Lipczynskyego, sopockiego malarza żyjącego w latach 1876-1974. O długowiecznym malarzu nie mogę znaleźć prawie nic. W gazecie wyczytałem, że chyba był żonaty z Angielką i jakiś czas mieszkał w Liverpoolu. Urodzony w Lęborku. Ojciec produkował instrumenty muzyczne, w tym, fisharmonie, pianina i fortepiany. W początkach XX wieku brat Alberta, Max, po praktykach w wytwórniach niemieckich otworzył warsztat w Gdańsku przy Piwnej 50, a potem warsztat i sklep przy Piwnej 7/8, gdzie oprócz własnych instrumentów oferował także pianina ze Szczecina. Pianina były bardzo eleganckie i podobno dobre.
Nazwisko słowiańskie, ale sądząc po pisowni nazwiska Albert Lipczinsky był Niemcem. Rodzina była liczna, a w okresie międzywojennym większość jej członków wyjechała do USA. Albert już w 1987 r. wyjechał do Liverpoolu, gdzie stał się malarzem liczącym się, wystawiającym na wystawach postimprtesjonistów z największymi, a także z Picassem (nie wyłączam go z największych tylko z postimpresjonistów). Ale jest i Erich Lipczynsky, SS-man rozstrzelany w Belgradzie w 1945 za zbrodnie wojenne. Tylko te wszystkie rozwazania tracą sens, gdyż malarz pozostał po wojnie w Sopocie, gdzie mieszkał jeszcze prawie 30 lat do swojej śmierci.
Dwa obrazy Lipczinskiego wisza w gdańskim Muzeum Narodowym od dawna. Obecne zainteresowanie wynika z „odkrycia” Lipczinskyego w Anglii.
Jednak Lipczinski pisał się przez „i” na końcu, gdy brat od fortepianów przez „y”. Link do ciekawych informacji dotyczących okresu angielskiego:
http://www.cinoa.org/artists/detail/5728
Zdumiewające, że przyjęty w Anglii jako dezerter z armii niemieckiej (ale w roku 1897 nie było żadnej wojny z udziałem wojsk niemieckich, czyli zdezerterował w czasie pokoju), po wybuchu I wojny światowej został internowany, a po wojnie deportowany. Polskie źródła dezercję pomijają.
Recunia raz:
Marcin Wasilewski Trio w kinie parafialnym, wrażenia moje i Gostkowej.
Chłopcy niewątpliwie grają bardzo pięknie, ale jeśli przyjrzeć się temu głębiej, są to (podkreślam – bardzo piękne) mimo wszystko typowe ECMowskie smęty. Dynamika muzyki prawie w ogóle się nie zmienia. Wasilewski leje nastrojowe, impresjonistyczne plamki, które jednak na dłuższą metę się nudzą. Jak się wyraził mój kolega, jego gra jest wyrafinowana, ale trio boi się, albo nie chce przyje….
Muzycy są bardzo dobrze zgrani. Terminowanie u Tomasza S. na pewno zrobiło swoje, ale odnoszę wrażenie, że grają każdy z osobna. W zagranych przez nich kawałkach nie słyszę wspólnej narracji, nie słyszę dialogu muzyków, jakby brakowało im lidera.
Wszystko to złożyło się na bardzo miły, relaksujący wieczór, przywitałem się z moimi przemiłymi znajomymi z UMP i… udaliśmy się do domu.
Osobnym problemem było nagłośnienie. Po pierwsze, sala kinowa nie jest najlepszym miejscem na jazz, bo dość mocno tłumi odbicia. Po drugie nagłośnienie sprawiało, że instrumentów słuchało się, jakby były nagrane. Perkusja brzmiała dość pudłowato i sztucznie. No i znowu ten cholerny dysonans wzrokowo-słuchowy 🙂 Widzę Miśkiewicza grającego tu, a słyszę go gdzie indziej.
W domu dla równowagi zapodałem „Explorations” pp. Evansa Motiana i LaFaro i wszystko stało się jasne.
Nie jestem pewien, czy do końca uprawnione jest porównanie tria Evansa do Wasilewskiego, bo w końcu jest to inna estetyka (i epoka), ale w każdym utworze Evansa słyszę opowieść, jest początek, środek i koniec. Właśnie tego wczoraj brakowało mi najbardziej.
Jeśli chodzi o drugi koncert fortepianowy Czajkowskiego, to może najpierw należałoby skompilować wszystkie nagrania w ogóle, a dopiero potem zastanawiać się, które jest najlepsze… 🙂
– Stephen Hough + Osmo Vanska na Hyperionie.
– Żukow + Rożdiestwienski (na czarnej, nie wiem, czy wyszło na CD)
– Leonskaja + Masur na Warnerze (Apex)
… ?
Zapraszam pod nowy wpis 🙂
W sprawie CC zgadzam się z „lesiem”;
W kwestii specjalizowania się w danej muzyce, zgadzam się z autorką bloga: jeśli chodzi o barok, to tyle zostało jeszcze nieodkrytej muzyki do przypomnienia, że starczy jej z powodzeniem na kilka dziesięcioleci. A przeskoki między różnymi gatunkami muzyki przeważnie kończą się nie tak, jakby sobie tego słuchacze życzyli – przykład Paula McCartneya i jego romansu z symfoniką.
Pozdrawiam!
Tadeuszu, głowę na razie zatrzymam, ponieważ to, co cytujesz, też jest tylko podejrzeniem („may be”, nie „is”), nie pewnością. A moje podejrzenie równie dobre, jak cudze. 😀
A nie chcę z mojej intuicji zrezygnować z następującego powodu: nazwisko Széll istniało na Węgrzech od dawna, ale było to nazwisko raczej arystokratyczne (włości posiadali, a niejaki Kálmán Széll był nawet jakoś tak na przełomie wieków premierem), z jidysz nic wspólnego nie miało. Równolegle na terenach niemieckojęzycznych istniało nazwisko Schell albo Schöll, które nosili również Żydzi. Na podstawie tego, co wiem o mechanizmach zwęgierszczania, spolszczania czy innego z-czania nazwisk, wydaje mi się wysoce prawdopodobne, że niemieckiego Schella zapisano kiedyś (może nawet niejeden raz) w lepiej urzędnikowi znanej formie Széll i tak już zostało. Możliwe nawet również, że całkiem niezależnie od tego jakichś Schellów fonetycznie spolszczono na Szellów, bo w Polsce też takowi istnieją. Do pewnego momentu była to normalna, częsta praktyka. Sam mam podstawowo niemieckie nazwisko rodowe tak zabawnie spolszczone, że wszyscy podejrzewają mnie o pochodzenie greckie. 😆
Z ciekawostek: Szellów o takiej właśnie pisowni nazwiska jest w Polsce 12, w Niemczech 24, w Austrii 6. A we współczesnej węgierszczyźnie szell znaczy wentylacja. 🙂
Bobiczku, wspaniała dyskusja! Pewien kłopot z Twoją interpretacją jest taki, że Szell czyta się z węgierska sel, a Sell jak szel (no tak dziwnie u nich). Schell więc powinien być zmadziarzony na Sell. A nie chce być. To jednak pozostaję przy swojej wentylatorowej zapożyczonej interpretacji.
Te nazwiska i imiona faktycznie zabawne. Ja mam hebrajskie imię, a tak polski przymiotnik od łacińskiego wyrazu, że każdy się dziwi, jak mówię, że mam łacińskie!
Głowęć zostawiam!
Tadeuszu, ja wiem, że to się czyta na odwrót (we wczesnym szczenięctwie potrafiłem nawet nieźle po węgiersku się dogadać, z czego do dziś pozostała mi już tylko umiejętność prawidłowego odczytywania węgierskich słów, niekoniecznie ze zrozumieniem 😉 ), ale o co innego mi chodziło. Może nie dość wyraźnie rozgraniczyłem dwie sprawy. Jedna rzecz to zapisanie fonetyczne, a druga to upodobnienie nazwiska brzmiącego obco do rodzimego, lepiej zapisującemu znanego. W przypadku Szella węgierskiego podejrzewałem tę drugą możliwość. A że równolegle mógł się pojawić i jakiś fonetyczny Szell polski, to było tak na marginesie. 🙂
Przy czym ja nie kwestionuję pochodzenia węgierskiego nazwiska Széll od wiatru czy czegokolwiek innego. Do tego nie mam żadnych danych. Rozważam tylko, w jaki sposób mógł się ewentualnie zwęgierszczyć niemiecki Schell i nadal moja myśl nie wydaje mi się nieprawdopodobna. Porównajmy polskie spolszczenie Schillera – istnieją wersje Sziler, Szeler, Szylar i Silar. Albo Weissa – Weys, Weisz, Wajs lub Wais. Jak widać, s i sz czasem lubiły wzajemnie płatać sobie figle 😉 Mogło tak być i w węgierszczyźnie. A mogło i tak, że jeden urzędnik zapisał fonetycznie po węgiersku Sell, a następnemu cosik to nie pasowało i poprawił na „prawidłowo”.
Oczywiście dalej nie upieram się, że moja idea jest jedynie słuszna. 😉 Po prostu w przypadku, kiedy nie ma niezbitych dowodów na żadną wersję, ciekawe wydaje mi się rozważenie różnych opcji. Bo poza wszystkim – jakąż przyjemnością towarzyską jest taka dyskusja. 🙂
Głowę zachowam z najwyższą radością. 😆
A propos fonetycznego zapisywania nazwisk.
Pod Toronto (a wlasciwie nad Toronto 🙂 ) jest obszar zwany Kaszubami ( http://www.kaszuby.net/index_files/Page857.htm). Sa to tereny zasiedlane przez emigrantow z terenow polskich gdzies w polowie XIX w. Spotyka sie nazwiska takie jak Dombroskie. Pytale sie znawcy historii tych terenow skad ta forma. Ponoc w urzedzie, na pytanie o nazwisko, padala odpowiedz ” My som Dabrowskie”. Urzednik zapisal jak uslyszal – Dombroskie.
I tak zostalo.
Na Kaszubach zasadniczych jest tak samo. Kaszubi mówili, Prusak pisał i w niektórych rodzinach są trzy albo i cztery pisownie nazwiska.
„Rozwiązywanie i zapisy od początku” – taki scenariusz był już ćwiczony w PORze i jakoś niewiele pomogło, lepiej było tylko na początku dyrektorowania Rajskiego i ewentualnie przy gościnnych dyrygentach (oczywiście nie przy wszystkich, Rajski baaardzo nie lubił wpuszczać lepszych od siebie).
Potrzeba dyrygenta z prawdziwego zdarzenia, żeby zespół zbudować i nie zepsuć. Miernoty do tego nie wystarczają, co właśnie widać na przykładzie POR. Łukasz Borowicz składu nie zmienił, doszło kilka nowych osób, a pozostali chyba nagle nie zaczęli lepiej grać, a orkiestra jakoś ruszyła. Może własnie CC potrzebuje kogoś, kto potrafi PRACOWAĆ z orkiestrą, a nie z zespołem max. kilkuosobowym.
Jak zapewne wszyscy się domyślają – pracuję w POR (20 lat) i pewne doświadczenia w pracy z panem J.T. Adamusem posiadam.
Tadeusz (11:42) „zmadziarzony na Sell” – po polsku bedzie „zczlowieczony (uczlowieczony?) na Sell” … ? 🙂
bobiku, nie wiem jak na Wegrzech, ale w Polsce Zydzi nosili czasem szlacheckie nazwiska, z troche innym w ich wypadku znaczeniem – przykladowo Zyd o nazwisku Potocki nie byl Zydem z rodziny Potockich (mimo znanej opowiesci o prozelicie) lecz Zydem nalezacym do Potockiego.
Jak juz kiedys zeznalem, przez trzy lata mieszkalem w Korei w Seulu jako nauczyciel w jednej z bardzo licznych tam miedzynarodowych szkol. Chodzilismy na koncerty – rozne – miedzy innymi byl sam Maestro Penderecki z ktorym po koncercie udalo mi sie porozmawiac! W orkiestrze napewno byly panie. W samej sekcji pierwszych skrzypiec sa TRZY! Sklad orkiestry mozna obejrzec http://www.seoulphil.co.kr/english/orchestra/musicians.jsp. NB “assistant principal” – nie wiem co to za funkcja – jest Polak p. W. Dziembowski. Spotkalismy go jako soliste w koncercie Bacha w amatorskiej orkiestrze.
Spotkalismy tam tez Marka Szwarca (bylego koncertmistrza u Ochlewskiego, pozniej lidera zespolu), Jerzego Maciejewskiego i innych.
Szkola w ktorej uczylem ma niesamowicie rozbudowany program edukacji muzycznej. Sa orkiestry, zespoly kameralne, wokalne, jazzowe itd. Sala koncertowa jest niegorsza niz Studio Lutoslawskiego! We wszystkich tych zespolach panienki uczestniczyly na rowni z chlopcami.
Kontakty muzyczne między Polską (zwłaszcza warszawskim Uniwersytetem Muzycznym) i Koreą (głównie Uniwersytet Keimyung w Daegu) są bardzo ścisłe.
A pan z orkiestry nawet się kiedyś odezwał tu na blogu 🙂
@Pietrek: Mi opowiadała o koreańskich relacjach społecznych znajoma, która tam mieszka już z dziesięć lat. Jej perspektywa wynika długoletniej pracy dla różnych wielkich firm koreańskich (wokół głównie Koreańczycy, ale jest to po części środowisko mieszane i panują typowe, znane skądinąd stosunki korporacyjne, tutaj nacechowane narodowym etosem, co najlepiej widać podczas barwnych imprez integracyjnych) oraz z tradycyjnego koreańskiego małżeństwa i przełamania lodów z teściową. Ostatnie owocuje głębokimi rozmowami o życiu i roli kobiety w Korei.
Stąd moje przypuszczenie, że jeśli jakaś orkiestra jest wyłącznie męska, to panie Koreanki przyjmują ten stan ze stoickim spokojem i naturalnym podziwem.
Z połączenia tych zgoła odmiennych doświadczeń wynika pewnie, że im bardziej międzynarodowo dookoła tym więcej „powiewu” ze świata płynie, a miejsce bardzo sprzyja indywidualnemu rozwojowi zainteresowanych?
Ale jak już któraś stamtąd ucieknie, to jest mocną osobowością, jak kompozytorka Unsuk Chin.
Pierwszy raz jestem na tym forum. Pan szanowny Adamus niech stanie w konkursie!!!
To jest „podebranie nazwy”
Z wyrazami szacunku
Sławomir Pierzyński
Fascynujący byłby taki mariaż koreańskiej muzyki z europejską, czy chińskiej. Trudno mi nie myśleć, że jak ktoś jest z tak starej kultury jak chińska, a w utworach słychać tylko Ligetiego etc. to coś stracił. I my też. A może jest coś takiego, tylko ja ignorant totalny? A chętnie bym posłuchał.
Bardzo ciekawą postacią był zmarły kilkanaście lat temu Isang Yun. Mieszkał w Berlinie (był profesorem kompozycji) i tworzył niby europejskie z ducha dzieła, ale coś w nich jest bardzo specjalnego, trudno mi nawet to określić:
http://www.youtube.com/watch?v=C0MWDCsZi0A&feature=related
Uczniem Yuna w Berlinie był Toshio Hosokawa, kompozytor japoński, zaprzyjaźniony z Polską, wielokrotny gość Warszawskich Jesieni (w tym roku jego utwór sceniczny będzie wykonany w Operze Narodowej). Prowadziłam kiedyś spotkanie z Toshio i opowiadał niesamowite rzeczy. Po pierwsze, właśnie to, że w ogóle nie znał tradycyjnej muzyki japońskiej – rodzice, zwłaszcza ojciec, kochali Mozarta i Beethovena, więc na tym się chował. Dopiero gdy pojechał do Berlina na studia, profesor-Koreańczyk go namówił do zainteresowania się swoimi korzeniami muzycznymi. Efekt jest bardzo ciekawy.
Po drugie, Toshio pochodzi z Hiroszimy. O bombie nie wiedział również prawie nic; dopiero po latach rodzice mu powiedzieli, że byli wówczas w mieście. Ale w czasach jego dzieciństwa nie mówiło się o tym. I znów, dopiero kiedy pojechał do Europy i ludzie pytali, skąd jest, a on odpowiadał „z Hiroszimy”, to był zaskoczony, że ludzie wpadają w taki szok, jakby powiedział, że urodził się w Auschwitz 😯
Potem napisał Requiem dla Hiroszimy:
http://www.youtube.com/watch?v=aZUzYhuQe5I&feature=related
A propos Japonii, widzę, że nie tylko ja martwiłam się, co tam u kota Maru:
http://sisinmaru.blog17.fc2.com/blog-date-201103.html
😀
Na niektórych zdjęciach, zwłaszcza tych nie od spodu, niemal nie jestem w stanie odróżnić Maru od naszej Pręgowanej Julki. 😯
A „efekt Hosokawy” właściwie mnie nie dziwi. Po pierwsze to, co się ma na co dzień, od zawsze, często nie jest uświadomione – wiele łatwiej uświadomić sobie coś, co nie było takie codzienne i oczywiste. Po drugie pewne elementy swojej tożsamości – również tej, z którą się nie identyfikowało, ale jakoś tam chłonęło choćby z dalszego otoczenia – wiele łatwiej odkryć (czy też przetransponować do świadomości) w konfrontacji z obcym światem. A po trzecie do oglądania swoich korzeni trzeba dorosnąć. W wieku lat -nastu (a często i -dziestu) ma się inne problemy. 😉
Nie twierdzę, że tak całkiem z teorii to wszystko wziąłem. 😈
Ale Pręgowana Julka nie jest chyba taka opasła 😉
„Efekt Hosokawy” by mnie może aż tak nie dziwił, gdyby nie chodziło o taką rzecz jak bomba Hiroszima i o tak odmienną kulturę jak dawna japońska. Ale to, co piszesz, piesku, jest prawdą głęboką (tym bardziej, że nie tylko z teorii wziętą 😉 ).
O, protestuję. Maru wcale nie jest opasły, ma tylko krępą budowę ciała 🙂
E, Hoko, kto widział kota w kształcie gruszki, który nie jest opasły 😉
No bo krótki jest! Taka rasa. Są koty długie i koty krótkie 🙂
😆 A średnie?
Przy okazji wzruszająca opowieść:
http://www.wgnradio.com/lifestyle/pets/sns-pets-tsunami,0,6105533.htmlstory
A średnie też są ładne 🙂
Jak piesek ratuje pieska, to już pewnie wszyscy widzieli?
re internauta
Oczywiscie, ze to co donosi Ci znajoma to prawda – spoleczenstwo Koreanskie jest bardzo szowinistyczne damsko, narodowo itd.
Ale to zaczyna sie zmieniac – czesciowo z koniecznosci, czesciowo pryncypialnie. Na przyklad za moich czasow byla afera – sekretarka podala bossa do sadu, bo kazali jej pic wodke na spotkaniach biurowych – a w Korei pije sie duzo i ostro – nie gorzej niz w ….. 😉
Pietrku, wracając do orkiestry koreańskiej – sprawdziłam, to był 1986 r. i Orkiestra KRL-D! Ciekawe, że grała dwa utwory właśnie Isanga Yuna, który był przecież dysydentem i uciekinierem (ale potem uznanym światowo). A także Serockiego. Jeszcze wtedy pewnie sytuacja tam nie była aż tak straszna…
No i grali sami faceci 🙂