Ma sto lat i wciąż śmieszy

Kto? Kisiel. Dla świata muzycznego raczej po prostu: Stefan Kisielewski, kompozytor. I myślę, że byłby bardzo zadowolony z tego, co mógłby zobaczyć dziś: że wszyscy wychodzą z koncertu poświęconego jego muzyce z szerokim uśmiechem, podśpiewując i kiwając się w takt polki husia-siusia, w znakomitym humorze.

W gruncie rzeczy żałował, że jego życie potoczyło się tak, że tylko środowisko muzyczne pamięta go jako kompozytora. Felietony do „Tygodnika Powszechnego”, powieści i teksty wydawane przez paryską „Kulturę” – to historia, danina spłacana specyficznym czasom. Podobnie jak jego posłowanie z klubu „Znak”. I, prawdę mówiąc – dla niektórych może będzie to bluźnierstwo, co napiszę – jego teksty były bardzo nierównej wartości, a prognozy nie zawsze trafione. Ale nie sposób odmówić im jednego niewątpliwego waloru: Kisiel pisał zawsze jako człowiek wolny, co zresztą władzuchnę drażniło jak rzadko co – i ta pobrzmiewająca w jego tekstach wolność do dziś ujmuje.

Ale zdecydowanie wolę jego wolność w muzyce. A tę mało kto niestety poznał. Przeglądałam YouTube, czy może dałoby się tu podrzucić jakiś przykład – niestety nic nie ma. Tymczasem wolność w muzyce Kisiela jest dużo sympatyczniejsza, bo jest wolnością do wesołości, do mrużenia oka, do pokazywania jęzora – bez plątania się w kwestie gospodarcze czy ustrojowe. Jest także wolnością „od” – od dyktatu awangardy, wszelkich sonoryzmów i innych izmów. Kisiel zawsze był ten sam i taki sam: czy w Koncercie na orkiestrę kameralną, pisanym jeszcze podczas wojny, czy w Koncercie fortepianowym, ostatnim utworze w życiu, którego prawykonania w 1991 r. na Warszawskiej Jesieni miał jeszcze możność wysłuchać przez radio w szpitalu, na kilka dni przed śmiercią. I czy czasy trudne, czy lżejsze, zawsze w jego muzyce było to samo: humor, trochę zjadliwy, kpiący, ale jednocześnie ciepły. Zastanawiałam się właśnie dziś, słuchając jego utworów w wykonaniu Sinfonii Varsovii pod batutą Jacka Kaspszyka (Koncert fortepianowy grała Julia Samojło), co to jest, co sprawia, że ta muzyka jest rozpoznawalna – poza charakterystycznymi rytmami, predylekcją do polek, ale też pewną celową nieregularnością, drobnymi efektami niespodzianki. Wydaje mi się, że często powtarzają się też podobne harmonie. No, ale nie miejsce tu na wykład muzykologiczny.

Program (poza wymienionymi utworami jeszcze Cosmos I i suita z baletu Wesołe miasteczko) został otwarty Uwerturą (z 1943 r.) zaprzyjaźnionej z kompozytorem Grażyny Bacewicz oraz kompozycją Dramma e burla prywatnego ucznia Kisiela, Adama Walacińskiego (tu się trochę zdziwiłam widząc datę powstania 1988 r., bo to zdecydowane nawiązanie do konwencji neoklasycyzmu – wcześniej pisał całkiem inaczej. No, ale to też wolność.). Pan Walaciński przyjechał na koncert; cieszę się, że jest w dobrej formie.

To było zdecydowanie lepsze i sympatyczniejsze wspominanie Kisiela niż to, którego świadkiem byłam w poniedziałek w Muzeum Niepodległości. Tam było dużo pompy, nawet mimo to, że nad estradą wisiał ekran z wyświetlonym na nim zdjęciem Kisiela z wywalonym językiem. A już jak podszedł do mikrofonu jakiś siwy pan nauczyciel i wygłosił długaśną pompatyczną wierszowaną apostrofę, stwierdziłam, że Kisiel albo by się z tego śmiał, albo – co prawdopodobniejsze – czułby pewien niesmak.

Pamiętam, jak kiedyś na Poznańskiej Wiośnie Muzycznej odbyło się spotkanie z nim i jego wielbiciele tytułowali go: mistrzu, mistrzu; koncertmistrz Filharmonii Poznańskiej padł przed nim jak przed idolem na kolana, przyniósł mu ulubioną whisky itp. A on biedny mówił (a nikt nie słuchał): ludzie, przestańcie, to do mnie zupełnie nie pasuje. Spędziłam z nim wówczas trochę czasu, holując go (miał już 80-tkę na karku); ubieraliśmy to dla zabawy w teatr pt. Kisiel mnie podrywa – ale był w gruncie rzeczy wówczas bardzo smutny, a właściwie to jeszcze śmierć ukochanego syna Wacka tak nim tąpnęła (potem także śmierć żony). „Po co ja tak długo żyję” – mówił. Ewidentnie wybierał się już wówczas na tamtą stronę i wtedy właśnie mnie poprosił: „Napisz o mnie, jak umrę. Mój rektor, profesor Eugeniusz Morawski, powiedział mi kiedyś: zamawiam u ciebie tekst pośmiertny, bo ty mnie nie lubisz, ale o mnie uczciwie napiszesz. Więc ty zrób to samo dla mnie”. Do dziś mam wyrzuty sumienia, że wywiązałam się z tego tylko krótkim tekścikiem w „Wyborczej”. No, ale teraz właśnie nakładem PWM wyszła – w końcu, po latach powstawania – monografia pióra Małgorzaty Gąsiorowskiej, bardzo porządna, z analizami utworów. Czyli wreszcie – Kisiel jako kompozytor. Pewnie nie zrobiłabym tego lepiej. Jutro o 18. promocja tej książki w ulubionej kawiarni Kisiela (bo najbliższej od domu) – „Rozdrożu”.