Pani weterynarz śpiewa
Dziś w Warszawie można było posłuchać z niemałą przyjemnością tego, co wczoraj w Poznaniu. Niestety było dużo wolnych miejsc. Warszawa odzwyczaiła się od muzyki dawnej czy jak? A może, jak próbowaliśmy się domyślać w czasie przerwy, piątkowa publiczność woli zwykłą orkiestrę symfoniczną?
European Union Baroque Orchestra prowadzona od klawesynu (ale bardzo plastycznie) przez Larsa Ulrika Mortensena grała lekko, przejrzyście i niemal tanecznie (w Concerto grosso F-dur op. 6 nr 2 Haendla i III Koncercie brandenburskim). Nie było to może granie idealne, ale jak na młodzież – bo to przecież orkiestra młodzieżowa – bardzo sprawnie i z zapałem. Wyróżniał się doświadczony koncertmistrz, Huw Daniel. W tym międzynarodowym zespole gra w tej chwili jedna Polka, wiolonczelistka Magdalena Brostek.
Gdy jednak na scenie pojawiała się Maria Keohane, przyciągała całą uwagę. Myślę, że jest ona tak lubiana także dlatego, że ma wiele wdzięku osobistego i sprawia wrażenie przesympatycznej osoby. Dopełnia tego wrażenia dobranym stylowym strojem, a nawet równie stylowym dygiem. No, ale przede wszystkim piękny ma głos – jak instrumencik, flecik. Ta Szwedka o irlandzkich korzeniach śpiewa przy tym w sposób absolutnie naturalny, co w Skandynawii zresztą jest raczej regułą.
To głos zdecydowanie sopranowy – gdy tylko wspina się do góry, ujmuje dzwoneczkową barwą. W dole skali dźwięk jest bardziej sztuczny, ale śpiewaczka potrafi nadać mu wymiar dramatyczny. Tak było w przydługiej zresztą i nużącej jak na mój gust kantacie Il Pianto di Maria autorstwa G.B. Freeandiniego (przypisywanej niegdyś Haendlowi, ale to nawet koło Haendla nie leżało).
Najbardziej czekało się na Bacha – cudowne Jauchzet Gott in allen Landen, rzecz dość karkołomną, dla bardzo sprawnych sopranów. Głosowi towarzyszy tu trąbka, która wchodzi z nim w dialog, nawet chwilami dość ozdobny (Sebastian Philpott grał oczywiście na trąbce naturalnej). Nie wiadomo, co się stało Marii na początku tego utworu – rozproszyła się jakoś i zaczęła śpiewać ze środka; Mortensen bardzo dobrze zrobił, że przerwał i rozpoczął jeszcze raz. Potem było już bez zarzutu. Bis – ten sam, co w Poznaniu, przepiękny.
Jednak spotkałam znajomą, która słyszała Marię Keohane tego wieczoru po raz pierwszy i nie była nią zachwycona. Cóż, nie wszystkim podoba się to samo. Swoją drogą nie jest dziwne, że w tutejszym blogowym gronie lubiana jest osoba, która kocha wiernie i muzykę, i zwierzątka.
Komentarze
Doniosę jeszcze, że na koncercie spotkałam nie tylko mt7, ale i lesia z lesiową (zwaną Kicią).
I mówię dobranoc, bo skoro świt do pociągu (dawno nie wyjeżdżałam 😉 ). Tym razem do Bielska.
Ja właśnie jestem w trakcie pisania o tym, co usłyszałem w P-niu w tym tygodniu (min. EUBO), ale wrzucę chyba jutro, bom zmęczony z lekka…
Pozdrawiam!
Jednak dokończyłem i wrzuciłem.
Dobranoc!
PK się wybiera do Bielska? Muszę wirtualnie pomachać ręką, jako komentator niemal* przydrożny. Czy przytorowy raczej.
—
*) W rozsądnej odległości paru kilometrów.
—
Pobutka niebarokowa.
Dyg ma piękny, głos anielski, a bis był rzeczywiście nieziemski.
Ale Jauchzet stawia dodatkowe wyzwania. Głos powinien być mocny (żeby był wyraźnie słyszalny – i słowa też – w dialogu z trąbką) i możliwie krystaliczny (ta gama do wysokiego c).
Jauchzet nie może być grana zbyt szybko (Marriner, Donath 1985) bo z tego prześmieszne miaukania kocie wynikają. Przesłuchałem jeszcze po powrocie stare nagranie Schwarzkopf (z 1950) – ES nie powinna się zgodzić na jego publikację. Tak więc Giebel nadal pozostaje dla mnie niedościgłym wzorcem (a może to już tylko wyobrażenie). Nie pamiętam, kto jej towarzyszył na trąbce (Guttler?).
Aha, Keohane miała o pół tonu łatwiej, bo – jak sprawdziłem eksperymentalnie ex-post, wszystko się odbywało wg a=415
—-
Tak, że z całego programu najbardziej podobał mi się trzeci „Brandebur”.
Kiedy byłem pierwszy raz w życiu na koncercie symfonicznym (w auli Politechniki Wrocławskiej) pierwszym utworem był właśnie tenże (dyrygowany bodaj przez W.Krzemińskiego). Ten wczorajszy od tamtego dzieli cała epoka – i czasowa i interpretacyjna. Wczoraj z najwyższą przyjemnością słuchałem i OGLĄDAŁEM, jak melodia przewija się przez poszczególne instrumenty, zmieniając koloryt i rytm… Jaka cudowna polifonia.. I bardzo piękne klawesynowe passe między pierwszą a trzecią częścią
Zgadzam się z Lesiem co do tamtego, pierwszego nagrania Schwarzkopf, z Peterem Gellhornem, która najwyraźniej próbowała jakiegoś dziwnego chwytu stylistyczno-artykulacyjnego (śpiew „détaché”), choć miała wszystkie konieczne środki, żeby rzecz zaśpiewać inaczej.
Za wolno też nie należy, a „kocie miaukania” wynikają zazwyczaj z niedostatecznej giętkości głosu. Giebel miała bardzo piękny głos, ale brakowało jej niestety rzeczywistej techniki koloraturowej, która jest tu konieczna, nie do popisu, ale do artykulacji.
Jeżeli chodzi o nagranie dla Eterny, z Kurtem Thomasem, to na trąbce gra tam Armin Männel. Guttler miał wtedy 16 lat. Nagrał to po latach z Pommerem i Moniką Frimmer (która ma głos jak papier ścierny), a potem z Christiane Oelze. Giebel powtórzyła to potem z… Jaapem Schroederem i Leonhardtem, 1966.
Najznakomitsze wykonanie tej kantaty (która nie składa się tylko z części skrajnych…), jakie słyszałem w życiu, zawdzięczam Margaret Marshall, na próbie z Abbado w pewnym weneckim kościele, w 1979 roku. Już na koncercie trema nieco z tej doskonałości ujęła, choć i tak było wspaniale. Na tej próbie siedział za nami jakiś starszy pan, który się po prostu… rozpłakał i powiedział, że nie słyszał tego zaśpiewanego w ten sposób od czasu młodych lat Marii Stader (Richter, 1959). Ja też jestem do tego ostatniego nagrania bardzo przywiązany. Bardzo udane jest też nagranie Elly Ameling z Winschermannem (Philips 1970).
Nie wiadomo do dzisiaj napewno, dla kogo (możliwy jest nawet kastrat) ani dokładnie kiedy powstała ta kantata. Znam tylko jedno wykonanie „chłopięce” (Allan Bergius), ale go nie słyszałem. Nawet na Teldecu panowie dali to dziewczynie (skądinąd bardzo ładnej Marianne Kweksilber).
Akurat Bach w wykonaniu Keohane z całego programu też zachwycił mnie najmniej. Ona w ogóle bardziej „u siebie” zdawała mi się na tym koncercie w Haendlu i we włoskiej kantacie, bo śpiewa b. żarliwie i retorycznie (jej brzmienie bardziej przypomina mi obój niż flet), a po włosku lepiej niż po niemiecku. Na Bachu oczywiście zmieniła styl, ale czułam, że musi się mocno pilnować i nie rozwija w pełni skrzydeł (chociaż momenty były i całość ogólnie zadowalająca, no a sam utwór zawsze robi na mnie wrażenie).
A moja odpowiedź na pytanie „co w duszy gra”, brzmi od przedwczoraj: Tu del Ciel ministro eletto. Haendel to wiedział, skubany, jak skończyć oratorium, żeby potem za człowiekiem jeszcze długo łaziło 🙂 Jak się przycupnie na kilka minut na progu jakiegoś lepszego świata, to trudno tak po prostu wstać i sobie pójść.
Tu chyba najpiękniejsza była Cangemi, jeszcze w swoich dobrych latach (2004, Grenoble), choć Hartelius z zuryskiego wznowienia (2007) też jest niezła – no i Pani Oleńka, oczywiście. Tam się czas zatrzymuje, jak nie przymierzając w Pieśni o Ziemi. Skąd ten smarkacz (22 lata!) wiedział takie rzeczy? To jeden z licznych dowodów na absurdalność „biograficznej” interpretacji sztuki, która od romantyzmu tyle złego narobiła i wciąż robi.
Dzień dobry państwu dywaństwu, odmachuję PAK-owi z niedaleka. Dziś i jutro dżezy 😉
A propos Czwartego Brandenbura, ja z kolei przypominałam sobie wykonanie dawnej Polskiej Orkiestry Kameralnej z Maksymiukiem, pamiętam jak dziś – w sali kameralnej FN. Z dzisiejszego punktu widzenia oczywiście parę epok do tyłu, ale jakaż to była radość grania… A finał Czwórki oczywiście też zapędzony (co słychać zawsze po ozdobniku w altówce, grywanym w tym tempie jak glissando 😆 ).
Beato: 🙂 🙂 🙂 Już po trzynastej, wznoszę więc toast za przycupnięcia. 😛
Kierownictwo to zdrowie i kondycję! 😯
To niech się dżezi. 😀
Chciałam wrzucić uwagę w sprawie śpiewu.
Może to zależy od budowy ucha słuchacza, Eustachy inaczej trąbkę zawinął, czy co, bo dla mnie niektóre głosy brzmią jakby ktoś szkło rysował.
Bywa zresztą, że u tej samej osoby raz jest taki efekt, a raz nie.
Kierownictwo ‚ma’
@ Piotr 11:25
Czy z tą „biograficzną” interpretacją sztuki to chodzi o szablon „postępu”, że im starszy twórca tym lepsze dzieła, a młody to ledwie wprawki popełnia, bo jeszcze niedojrzały i co on tam w ogóle wie? I lekceważenie tzw. dzieł młodzieńczych?
A swoją drogą to też się zastanawiam, skąd Haendel to wszystko wiedział… Jak go słucham, to mi się wydaje, że też wiem. Ale potem już nie.
@ Kierowniczka 12:18
Brandenbur był trzeci nie czwarty 🙂
@Aga 13:05
Taki toast to najlepiej ambrozją 🙂 Wyczuwam, że też zdarzało Ci się tu i ówdzie przycupnąć.
Brandenbur to by było bardzo dobre imię dla kota. 😎 Odmieniałoby się: Brandenbur, Brandenburego, Branderburemu… 😈
Ten aspekt „postępu” napewno się pojawia, bo jest w tym kontekście nieunikniony, ale podstawa jest taka, że wszelka sztuka w ogóle jest zawsze, i nie może być inaczej, autobiograficznym zwierzeniem artysty. Artysta nie tworzy z głowy, czyli z niczego, nie ma wyobraźni ani warsztatu, tylko się spowiada, czy chce, czy nie chce zresztą.
Dlatego np. z Oniegina i Petera Grimes’a uporczywie robią gejów, bo Czajkowski (choć nie Puszkin akurat…) i Britten byli gejami. Głupiej byłoby trudno, ale skoro dzisiaj historię, a nawet nauki ścisłe, interpretuje się jako „subiektywne narracje”, czy coś w tym rodzaju, to można tylko nos zatkać i czekać, aż się to wywietrzy…
Tfu! Trzeci oczywiście. „Koncert Brandenburski Trzeci”, jak u Gałczyńskiego 😀
Aaa, rozumiem, kurczowy biografizm bez polotu. W przypadku Haendla trzeba by zatem założyć, że jako młodzieniec (a i później też) zwierzał się w swojej sztuce z kilku poprzednich wcieleń płci obojga i to bardzo bogatych w różnorodne doświadczenia 😉
A ktoś jeszcze poza Warlikowskim zrobił z Oniegina geja? 😯
W takim razie przy wykonywaniu utworów Rossiniego trzeba coś gotować i jeść na scenie?
Na scenie to mi obojętne, ale gdyby dawano pojeść widowni, na pewno bardzo bym to lubił. 😎
Pamiętam obrazki z Oniegina w Royal Opera House w Londynie sprzed kilku lat (reż. Steven Pimlott) – w trakcie pierwszego aktu w tle przez cały czas był wyświetlany nagi chłopak, ot taka delikatna sugestia. Inny nurt interpretacyjny mówi, że zarówno Czajkowski, jak i Poulenc (w La Voix humaine) i Britten odzwierciedlali sami siebie w postaciach żeńskich swoich oper i w ten sposób przedstawiali swoje relacje z mężczyznami.
Zresztą, żeby docenić moc egzegetów, która nie ogranicza się tylko do Oniegina: gdzieś nawet czytałam, że Don Giovanni to chyba biseksualista, bo przecież wprawdzie „zalicza” mnóstwo kobiet, ale bliższą relację emocjonalną nawiązuje tylko z Leporellem…
Do tego stopnia napewno nie, to był już odlot totalny, na scenie niczego podobnego nigdy nie widziałem, ale w interpretacjach pisanych czytałem to wiele razy.
Nawet poważny biografi angielski Czajkowskiego, David Brown, wypisuje różne rzeczy w podobnym duchu: że Czajkowski jako gej nie był w stanie napisać przekonującej muzyki dla mężczyzny zakochanego w kobiecie („Tchaikovsky’s own nature stultified his capacity for creating music of truly masculine sexual declaration”, tom 2, s. 216). Brown jest tak zaślepiony wiedzą o skłonnościach seksualnych Czajkowskiego, że nie jest w stanie sensownie interpretować tej i paru innych postaci. Do głowy mu na przykład nie przyjdzie znacznie prostsza hipoteza: że jeśli Oniegin mówi Tatianie o miłości nieszczerze i nieprawdziwie (cokolwiek by o tym myśleć), to dlatego, że nieszczerze i nieprawdziwie kocha…
Podobnie francuski gej sztandarowy, Dominique Fernandez, który zapewniał kiedyś, że w wielu miłosnych utworach wokalnych (pieśniach i ariach operowych) tekst zwraca nie do kobiety, ale do mężczyzny, skoro mówi się do obiektu per „moj drug”. Był wstrząśnięty, ale bardzo nieufny, kiedy się dowiedział, że po rosyjsku mąż tak mówi do żony…
W końcu nawet sztubacko-emfatyczne czułości Frycka do Tytusa tak interpretowano.
Co do Grimes’a, wystarczyło, że w zasięgu oka są chłopcy, a nie dziewczynki. Choć interpretacja jest absurdalna, sprzeczna z utworem, a do tego niczego w gruncie rzeczy nie wyjaśnia, kijem nie zatłuczesz. Poczekajcie tylko, niech Warlikowski zrobi Grimes’a, to nam w pięty pójdzie.
A żeby wyjść z LGBT, to wszystkie teorie o tym, że Szekspir nie był Szekspirem, opierają się na przekonaniu, że nie mógł tego napisać, bo jako osoba nie odpowiadał romantycznemu rysopisowi wielkiego poety.
Anno: święte słowa. Napisałem kiedyś, że równie dobrze można by twierdzić, iż Puccini był w istocie gejszą.
Co do Voix humaine, trudno zaprzeczyć, że Poulenc do spółki z Cocteau coś tam jednak mieli na myśli…
W końcu u Brittena też jest jedna opera otwarcie na ten temat (nie licząc Death in Venice): genialny i nigdy w Polsce niegrany Billy Budd. Ale tam gej jest postacią czarną jak noc.
To mnie zresztą zawsze śmieszyło, że gejowscy autorzy tych interpretacji najbardziej lubią swoich gejów na szafocie, albo w piekle.
Z tym Leporellem, to Ci się tylko zdaje, Beatko, że żartujesz, Pewien reżyser zapewniał mnie o tym poważnie, cytując arię L z II aktu: „Del padron la prepotenza l’innocenza mi rubo” („szef mi odebrał niewinność”). Kiepsko rozumiejąc tekst, twierdził, że chodzi o fiki-miki: że DG dziabnął służącego. Jak to się u nas w szkole mawiało: kaczka-szuflada.
@PMK 16:16
Warlikowski wyłaził dokładnie z tym samym argumentem o zwrocie „sierdiecznyj drug”… Próbowałam go wyśmiać, ale nic do niego nie docierało 👿
A propos Rossiniego i jedzenia: widziałam raz realizację Włoszki w Algierze, w której w finale Mustafa żre spaghetti 😉
No dobra. Zaraz idę na dżezy. 🙂
Opera daje niezmierzone pole do smacznych badań: bo na przykład czy taka Morgana zakochująca się w Bradamante przebranej za swojego brata to przykład miłości lesbijskiej czy jednak nie? No i ta płciowa niejednoznaczność: kobiety śpiewające mężczyzn czy przebieranki postaci męskich za kobiety i odwrotnie (transwestytyzm?). Wystarczy wziąć to dosłownie i badać, badać – papier jest cierpliwy. A że w operze wcale nie o dosłowność chodzi, że to uczucia w przebraniu osób, którym oczywiście trzeba dać imię czy płeć, ale nie one są tu najważniejsze (podobnie jak orientacja) – no kto by się tym przejmował, skoro można sobie tak smacznie i zgodnie z duchem czasów (u-huuuu) pobadać.
Och, ach.
A wpadł ktoś może kiedyś na trop łączący Komandora i Zerlinę? W końcu obydwoje nawiązują z Don Giovannim bliski kontakt przez podanie ręki i określają jego działanie wobec nich :”son tradito/a”…
aaah, tournedos a la Rossini
aaalbo Chateau-briand w towarzystwie wielce złożonego Chateau-neuf
Podczas Włoszki w Algierze – Gelala
Po Podróży do Reims – Moet&Chandon, Bolinger, Vilmart, Ruinart albo wręcz Cristal Roederera
Bobiku
BrandenBury to tylko dla określonego umaszczenia.
Nasz zewnętrzny nazywa się Dorian bo jest szary..
Harnoncourt to opowiadał, że Zuzanna jest albo mogłaby być w ciąży z Panem Hrabią. A to, że Otello razem z Jagonem rywalizują o względy Kasja, to stary pomysł, to nawet nie Zeffirelli wymyślił (kręcąc w filmie scenę, gdzie w scenie rzekomego snu Kasja, Jago śpiewa „monologiem wewnętrznym”, przyglądając się łakomie gołemu mniam-mniam Urbano Barberiniemu (z tych Barberinich), który dublował tenora). I nawet się wielki Franco nie przejmował jawnym przecie faktem, że Jago łże i żadnej takiej sceny w ogóle nie było…
A to fajne, Szefowo, z tym Warlikowskim, bo to znaczy, że nie tylko głupi Żabojad, ale on Sławianin też nie zna rosyjskiego – czyli jeszcze jednego z języków librett, które reżyseruje… Ale pewnie jakby znał, to by się też nie przejmował – w końcu ważne, co tam sobie panowie razem ze Szwagrem Dramaturgiem wymyślili, a nie co tam jaki Puszkin z Czajkowskim nasmarowali.
Lesiu, jest taka pora, o niedopełnionym zmierzchu, kiedy wszystkie koty są szare. 😉
Myśmy dawno, dawno temu mieli w domu bardzo dystyngowanego dachowca o tysiącu ksywek, z których jedną było Earl Grey.
U mnie dziś Brunello di Montalcino. 🙂
Pani Starsza bazylikowa zarządziła wyjazd w piątek na zimny wschód – w Białymstoku zagrał Chaziajnow III koncert Rachmaninowa z miejscową orkiestrą i Chin-Chao Lin (III miejsce na tegorocznym konkursie im. Lutosławskiego). Mimo, a czasem wbrew dyrygentowi i orkiestrze, których Rachmaninow przerósł (sucho, głośno, na jedną nutę), nasz dywanowy faworyt stanął na wysokości zadania. Słuchało się po pierwsze dobrze, po drugie z niesłabnącą uwagą. Początek z chwilami wahania, ale potem już spokój i pełne skupienie. No i on zawsze tak wciągnie, w to, co robi! Prawdę mówiąc, przed miałam wątpliwości, czy da temu Rachmaninowowi radę, w końcu to wyjątkowo trudny koncert (przed wyjazdem odrobiłam przykładnie lekcję, w konkursie wzięły udział 4 nagrania).
U Chaziajnowa Rachmaninow – mam wrażenie – to jeszcze work in progress. Interpretacja musi troszkę dojrzeć i chyba scalić się w całość – to w niedalekiej przyszłości; ma czas, bo to i tak koncert nie dla młodzików. Troszkę jeszcze brakuje niezbędnego chwilami gorącego zapamiętania (że wielce niefachowo określę, przepraszam), ale to może kwestia braku jeszcze (znowu) pełnej technicznej swobody. Na dokładkę zdaje się, że był to jego „pierwszy raz”, a orkiestra niespecjalnie pomagała. Na szczęscie nie próbuje epatować tempami.
Granie tego koncertu wyraźnie sprawia mu radość, czuje się pewnie (kawaler był, już po, wyraźnie rozluźniony i zadowolony). Tylko ten dramatyczny rozziew, chuchro grające tak monumentalny koncert!
Sala w 90% pełna, bardzo gorąco przyjęty.
Ku sprawiedliwości: w drugiej części orkiestra pokazała się z Ravelu i Lutosławskim (okazja by wypróbować wszystkie nowe instrumenty współfinansowane przez UE 🙂 ) i okazała się całkiem inną orkiestrą niż w części pierwszej, zwłaszcza Ravel (Moja matka gęś) wypadł dobrze.
Dzięki za sprawozdanie, bazyliko. 🙂 I ukłony dla Pani Starszej bazylikowej.
O, to super, ze Kola zagral sobie Rachmaninowa. Bardzo o tym marzyl.
Al Ayre Espanol i Maria Espada w Poznaniu – wszyscy, bez wyjątku, RE WE LA CJA
Bobiku,
już przy tournedosach miałem napisać o sangiovese grosso, ale ze względów historycznych i geograficznych (Rossini się czuł bardziej Francuzem) zmieniłem na tę piękną mieszankę co to do 13 lub 15 szczepów zawierać może.. Wiedzieli ci les Papes z Awinionu jak by i tu zamieszać..
Cieszę się, że byliście na fajnych koncertach 😀 Ja też!
a ja widziałem w Met w Łodzi – Satyagrahę Glass’a nie było tam nic…ciekawego wg tego co Państwo piszą
z Ghandi’ego nie zrobili geja.
Przy okazji, Maria Espada z inną orkiestrą, prowadzoną przez groźnie wyglądającego łysego pana, śpiewa piosenkę jednego Baska z Malagi, niewykonywanego w Polsce, jeśli się nie mylę.
http://www.youtube.com/watch?v=1qljaAeuCxQ
Inna piosenka Baska z Malagi, to znaczy druga z dwóch na jutubie. 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=31L9fnCJ8yc
Mi się podoba. 😎
Z takim tekstem raczej bym tego piosenką nie nazwała…
Miałam na myśli to pierwsze.
Sądząc z pierwszych taktów – zacne.