W cieniu krucyfiksu
Monachijski Don Carlos, wbrew temu, co podejrzewałam, nie był bynajmniej uwspółcześniony. Jürgen Rose wystawił go w konwencji ponadczasowej. Ubrania – dość proste, ale jednak jakoś tam nawiązujące do kontekstu społecznego i sytuacji w danym momencie. Scenografia – jak najprostsza. Wszystko działo się właściwie w jednym klaustrofobicznym czarnym wnętrzu o podłodze podnoszącej się ku tyłowi sceny; miało ono rozsuwane ściany, więc można było je za ich pomocą modyfikować; czasem pojawiały się pojedyncze rekwizyty jak krzesła czy łoże (to ostatnie w słynnej scenie w sypialni króla Filipa z IV aktu). Jeden element był wszak niezmienny: dominujący nad sceną ogromny krucyfiks, z lewej strony, pochylony nieco do tyłu. Miało to swój sens – w końcu wydarzenia te odbywały się w złowrogim cieniu Inkwizycji. W tym mrocznym spektaklu – co znamienne – była jedna barwna scena: całopalenia, gdy na scenę wchodził orszak wzorowany na procesjach z Sewilli.
Nieważne w tej chwili, ile libretto operowe ma wspólnego z prawdą historyczną. Nieważne, że są w nim rozwiązania często sztuczne, łącznie z owym duchem Karola V, który pojawia się jako deus ex machina w finale. Ważne, że emocje w tej historii zawarte są prawdziwe i głębokie i że stały się one pretekstem do stworzenia muzyki prawdziwie niesamowitej. Daleko już odszedł Verdi od „katarynkowych” dzieł w rodzaju Nabucco. Tu są i odważne harmonie, i zaskakująca czasem instrumentacja – chyba nikt wcześniej nie wpadł na to, że barwiąc orkiestrę w scenie z Wielkim Inkwizytorem za pomocą kontrafagotu przydaje się grozy samej postaci.
Dobrze, ale wróćmy do inscenizacji w Bayerische Staatsoper. Nawet lepiej, że była ona prosta. Na jej tle bowiem lepiej jeszcze mogła zabłysnąć gwiazdorska obsada. Bo to naprawdę była uczta wokalna; przede wszystkim w wykonaniu trójki głównych bohaterów. Anja Harteros i Jonas Kaufmann nie tylko śpiewali fantastycznie, ale też stanowili wyjątkowo urodziwą parę (nie miałam tyle szczęścia co Urszula, żeby oglądać ich z II rzędu, musiał mi wystarczyć XI, z tej perspektywy doceniałam oboje, także ich grę aktorską). Renégo Pape, tak się składa, oglądałam po raz kolejny w roli wzgardzonego króla-małżonka (poprzedni raz jako Króla Marka w berlińskim Tristanie); był wspaniały, a słynną arię Ella giamai m’amo zaśpiewał po prostu wstrząsająco. Niestety jak na Wielkiego Inkwizytora, który pojawia się zaraz potem w owej niemniej słynnej scenie z kontrafagotem, Eric Halfvarson miał zbyt mało charyzmy (choć dobry głos).
Spektakl zapewne byłby zupełnie inny, gdyby w roli markiza Posy wystąpił jednak Mariusz Kwiecień, który zapewne grałby postać mocną i godną. Niestety odwołał występy, a występujący zamiast niego izraelski śpiewak Boaz Daniel (niegdyś związany z wiedeńską Staatsoper, teraz śpiewa już na całym świecie) wyglądał na poczciwinę, co do tej roli nie pasowało – choć głos ma naprawdę ładny; też dostał duże brawa. Nie wiem, czy musiał występować w okularach; że w jednej rękawiczce, to wyjaśnia się w scenie jego śmierci, bo wówczas zdejmuje ją i daje Carlosowi. Słabszym ogniwem była księżna Eboli – Anna Smirnova, o głosie potężnym, ale zbyt rozwibrowanym, trochę przy tym pulchniutka, więc zaskakuje, gdy śpiewa o własnej urodzie…
W sumie jednak spektakl był naprawdę znakomity i publiczność przez wiele minut klaskała, tupała, szalała. A i dyrygent zebrał swoje. Nie słyszałam jeszcze o nim: młody człowiek, Asher Fisch z Jerozolimy, zaczynał karierę jako asystent Barenboima, teraz już dobił się swojego, a w monachijskiej operze dyrygował w tym sezonie w sumie pięcioma realizacjami. Bystry i precyzyjny, wygląda na to, że go już tu polubili.
Komentarze
A czy nie sądzi Pani, że Rene Pape ma zbyt jasny głos do tej roli, a w arii Ella giammai m’amo zbyt mało jest w nim Władcy, a głównie jakby opłakiwał samego siebie?
No cóż, to jest akurat aria bardzo osobista, gdzie Filip jest nie tyle Władcą, co przede wszystkim niekochanym mężczyzną…
Ale władczy Pape też potrafił w tej roli być. Choć ogólnie to postać składająca się z samych rozdarć…
W 1974 roku widziałem i słyszałem Giaurowa w TW.
I mimo upływu lat wciąż widzę, jak w introdukcji do arii idzie z głębi sceny ze szkatułką w rękach, złamany tym, o czym się dowiedział. I w „ona mnie nigdy nie kochała” brzmiała nazwijmy to skarga niekochanego mężczyzny, ale potem był to Władca, urażony w swym Majestacie i jednocześnie cierpiący po ludzku . Wciąż mam w pamięci tamto wykonanie. Wiem, wiem – jak się człowiek zafiksuje na jedno wykonanie, to potem trudno jest zaakceptować inne.
Z przyjemnością przeczytałem Pani recenzję odnajdując w niej swoje własne wrażenia z oglądosłuchania tej opery poprzez internet. Dzięki wielkie!
Pfi! Ja tez jestem troche pulchniutki, ale urody mi to tylko przydaje. I Stara nie narzeka.
Sprokurowalismy tu, prze Panstwa, taki maly liscik do Komisji Etyki Poselskiej w sprawie kolejnej odzywki naszego ulubionego sposrod Genetycznych Patriotow i Polnych Wolakow, Pana Posla Marka Suskiego.
Prosze sobie rzucic okiem i jakby kto mial chec przylozyc do tego lape, to mysle ze Pies Bob sie ucieszy. Ja tez.
http://www.petycje.pl/petycjePodglad.php?petycjeid=8375
Ja nie widziałam. 🙁
I też dziękuję Kierownictwu za sprawozdanie. 🙂
Lubię ascetyczne scenografie, bo nie odciągają uwagi i nie przywalają nachalnymi rozwiązaniami akcji i artystów.
Procesja, mnie lub bardziej kołysząca się, to też chyba ostatnio spotykany motyw.
Widziałam w zakończeniu Fausta z Paryża i Anny Boleyny w MET.
Czy PK już w ojczyźnie, czy jeszcze na uchodźstwie?
Pani Szwarcman nie przepada za pulchnością śpiewaczek. Było o tym przy okazji Carmen. Ale tu akurat ta pulchność rzucała się w oczy poprzez śpiew rozwibrowany. I całość przez to była nieapetyczna.
klakierze – no, przecież Carmen mi się nawet podobała 😉
PK w ojczyźnie, przed własnym kompem. Ale jutro skoro świt znów wyfruwam. Co z tego jednak, że na parę dni ucieknę przez mrozami, jak ma dopiero łupnąć w przyszłym tygodniu 👿
Osobiscie uwazam, ze pulchnosc jest znacznie atrkacyjniejsza od chorobliwej anorektycznosci w kazdym gatunku Stworzenia. Pulchnosc jest przyjazna swiatu, podczas kiedy chudosc ma tendencje do pchel i paskudnego charakteru. Gimme pulchna Carmen anytime.
O matko, niech Kierownictwo odwoła te przepowiednie pogodowe, ja protestuję.
Przeprowadzam się do Lizbony – zimy łagodne, lata przyjemne.
To musi PK odpocząć, jeżeli skoro świt.
Podróżować jest przyjemnie, ale jakie to męczące.
To nie ja przepowiadam, EmTeSiódemeczko 🙁
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/10,114927,11045553,Nadchodza_siarczyste_mrozy__Od_3_lutego_nawet_do__20.html?lokale=warszawa
Kocie, pulchność kojarzy się właśnie z przyjaznością i poczciwością. A Carmen czy księżna Eboli – jakież to poczciwiny? 😈
To ja tylko jeszcze sobie pozwolę na chwilę wspomnień – jak Krystyna Szostek-Radkowa w 1974 roku zaśpiewała „O don fatale”, to mi jej „postawność” nie kojarzyła się z poczciwością. A na zakończenie Giaurow ją całował w rękę!
Może kiedyś tak się nie przywiązywało wagi do wyglądu śpiewaków. A może Pani Profesor – cóż poradzę, tak o Niej myślę – umiała wywołać odpowiednią atmosferę? Ja w tych czasach jeszcze nie chodziłam do opery…
Miałyśmy bardzo podobne wrażenia, Pani Kierowniczko. A Boaz Daniel to rzeczywiście bardzo miły facet (pamiętam go z filmowej „Cyganerii” z Netrebko i Villazonem, tam lepiej wyglądał), ale na Posę to on nie bardzo się nadaje. Smirnova mogłaby sobie być pulchna, gdyby nie czyniła tyle hałasu. Harteros to urocza dama, także po spektaklu. Natomiast stopień idolizacji Kaufmanna jest w Monachium tak wysoki, że nieszczęśnik musi się uciekać do podstępu, aby w miarę spokojnie i w kompletnym odzieniu oddalić się z miejsca pracy.Tutejsi potwierdzają niestety plotki o nałogach Pape, szkoda, bo przeróżne używki na głos nie działają dobrze.
Tak żeby było jasne – nie odmładzam się sztucznie. Po prostu przez niemało lat żywota mojego opera mogła dla mnie nie istnieć, a raczej zaczynała się od Monteverdiego i kończyła na Mozarcie, a potem zaczynała od Debussy’ego i już do współczesności. No tak miałam po prostu. Reszta repertuaru przyszła do mnie, kiedy zaczęłam pracować w „GW” i musiałam zajmować się każdym rodzajem poważki 😉
To smutne, Urszulo, z tymi używkami – może kiedy wystąpił w Warszawie, był właśnie po? 🙁 A dla Jonasa Monachium jest nie tylko miejscem pracy, ale i miejscem urodzenia, więc trudno się dziwić idolizacji – to też pewnie niemało patriotyzmu lokalnego 🙂
@Dorota Szwarcman godz. 20:49
Wtedy w „Don Carlosie” przeszła samą siebie (jak napisał Jerzy Waldorff).
Ale też w rejsowych spektaklach robiła wrażenie budując atmosferę. To była gwarancja, że jak śpiewa w spektaklu, to będzie wporzo!
Bo na co dzień to różnie z tym śpiewaniem w TW bywało. 😉
Kaufmann twierdzi, że poprzedni dyrektor Staatsoper nie wiedzieć czemu go nie cierpiał i zatrudniać nie chciał. Mało kto chciał (głuchawi byli, czy co?), więc kiedy Franz Welser Most wykazał się doskonałym słuchem i zechciał, Jonas z rodziną zamieszkał w Zurychu. Do Monachium wrócił chyba 3 lata temu – nowy dyrektor nie okazał się , idiotą zaproponował mu dowolny wybór repertuaru i terminów.
Zurych ma dobrą rękę do tenorów – i nasz Piotr Beczała wiele zawdzięcza temu ośrodkowi 🙂
Jeszcze teraz jako Filipiewna w Onieginie potrafi Szostek-Radkowa pokazać klasę i wzbudzić podziw formą wokalną.
To jest po prostu, jak to się mówi, kultura wokalna.
Ze zdjęć z czasów młodości widać, że Pani Profesor była również osobą urodziwą 🙂
O! 😀
http://www.teatrwielki.pl/zespoly_artystyczne/slynni_artysci_na_scenie_teatru_wielkiego/opera/krystyna_szostek_radkowa.html
Na dobranoc bryknięcie – fajne koty spotkałam:
http://www.eatliver.com/i.php?n=8326
I idę spać – samolot o 7:00 🙁
Czasem dobrze jest czegoś nie wiedzieć. W monachijskim przedstawieniu raziło mnie to, że ktoś dotyka króla Filipa. Hiszpańska etykieta dworska była tak wyśrubowana, że jak kiedyś któryś z królów przysnął przy kominku i zaczął się najzwyczajniej w świecie podfajczać, to obecni przy tym dworzanie, po chwili konsternacji, odsunęli go od kominka i ugasili, a następnie rozstawnymi końmi uciekli do Francji, aby zachować głowy. Dworski krawiec, czy też dostawca odzieży, gdy napomknął o pończochach dla królowej, to usłyszał, że „królowa nie ma nóg”.
Klakierze, chyba przesadziłeś.
Mnie obraz pani Szostek-Radkowej w roli Carmen prześladuje przez całe życie.
Chyba ktoś jej bardzo nie lubił i tak zaprojektował kostium. Stała gdzieś wysoko, odziana w jakieś krynoliny, czy coś podobnego, co czyniło ją podobną do wielkiej szafy i śpiewała mocnym głosem o swoim niebezpiecznym uroku.
Wiem, że Pan Piotr K. nie był zachwycony krytycznymi uwagami o wyglądzie dawnych gwiazd, ale nic na to nie poradzę, że ten szok, który przeżyłam w pierwszej odsłonie pozostał mi na całe życie i przysłonił niewątpliwie zasłużoną osobę.
Musi Kierownictwo szybko spać.
Dobrej podróży i przyjemnego lotu, może będą piękne widoki.
I o aparacie proszę nie zapomnieć.
Kierownictwo takie rozlatane, że ja się już kompletnie pogubiłem i nie wiem, dokąd to jutro skrzydła prowadzą. 🙄
Ale nic to, najważniejsze, żeby prowadziły bez przeszkód. 🙂
Tu Kierownictwo zeznawało coś o Lazurowym Nadbrzeżu, czy jakoś tak:
http://szwarcman.blog.polityka.pl/2012/01/24/idzcie-na-strawinskiego/#comment-101818
Kierownictwo chyba tu się wybrało:
http://www.culture.pl/kalendarz-pelna-tresc/-/eo_event_asset_publisher/L6vx/content/capella-cracoviensis-na-targach-midem-w-cannes
Trzeba było zapytać, a nie zgadywać, hi, hi.
@mt7 27 stycznia o godz. 23:02
Przesadziłem? Ale niedokładnie wiem z czym?
Z hiszpańską etykietą dworską, czy ze wspomnieniami o Krystynie Szostek-Radkowej?
Wygląd dawnych gwiazd… no tak, ja też mam swoje „obrazki” pod powiekami.
Tosca. Scena z II aktu Toski. Scarpia rzuca się na Toscę i przewraca ją na kanapę.
W roli Toski Birgit Nilson, kobieta obszerna i o wyglądzie kulomiotki, Scarpia, niewysoki, ascetyczny Jerzy Kulesza. Kanapa jedzie po scenicznych deskach. Tosca niczym niewzruszona skała. Na widowni szmerek radosnego uznania dla Toski… ;-D
Ale już szlus z tymi wspomnieniami, bo przyjdzie mi zmienić nick na operowy dziadek.
Zastanawiam się jednak nad tajemnicami dzisiejszej operowej kuchni. Dawniej śpiewacy żarli, aby nie opaść z sił w trakcie przedstawienia. Nie jest tajemnicą, że niektóre śpiewaczki chudną w czasie wyczerpującego spektaklu po kilka kilogramów. A jak dzisiaj godzą tę wyczerpującą pracę fizyczną, jaką jest śpiewanie z wyglądem modelek?
No może z tym wyglądem modelek to licentia poetica…
@klakier 8.42
Zagadnienie niezwykle ciekawe. Juz kiedys o nim wspominalismy… Przypomne – moze czujne oko i ciety jezyk niespelnionego profesora-wokalisty wystarczy?
Klakier
No może z tym wyglądem modelek to licentia poetica
Zwłaszcza obecnych modelek.
Też ich chyba projektanci nie lubią.
Kiedyś myślałam, że otyłość jest cechą niezbędną dla dobrego śpiewaka. 😆
A ja wczoraj skorzystałem i byłem za 2 zł na ostatniej próbie do prapremiery „Dnia Świra”.
Muzyka pełna nawiązań tematycznych i cytatów, z początku, gdzie nie poczyniono skrótów wydaje się monotonna. Ciągle ma się wrażenie, ze gdzieś się już to słyszało! Inscenizacja jest ciekawa i oryginalna. Na początku widzimy trzy piętra bloku, mieszkanie i sąsiadów tytułowego bohatera. W drugim akcie, po wyjściu z domu, akcja rozgrywa się przed tym budynkiem. W trzecim, najpierw mamy samotny przedział w drodze na wakacje na plaży, a potem samą plażę. Jestem pod wrażeniem tej inscenizacji, nastrojowego oświetlenia – nareszcie możemy zobaczyć to, z czego słynie Igor Gorzkowski (z Warszawy przyjeżdżają fani jego inscenizacji, by zobaczyć „O Genowefie”, pewnie teraz przyjadą na „Dzień Świra”). Trochę mi przeszkadzało, że z każdą sceną nasuwało się przypomnienie z filmu, chociaż akcja sceniczna różniła się od filmu diametralnie – ale taki jest chyba los remake’ów. Artyści spod pegaza dawno nie mieli okazji pokazać się jako zespół, tutaj bez problemów ludzie wychodzą z tłumu i stają się postaciami, w grupie Świrów każdy jest odrębny, a jednocześnie potrafią mówić jednym głosem – wzmocnionym przez grupę Audiofeels. Nie sposób odróżnić kto jest solistą, chórzystą statystą, czy też tancerzem, widzimy na scenie wspaniałą grupę postaci.
Mimo tych pochwał zastanowię, się czy pójść na „prawdziwe”, być raz to wystarczy!
„Być raz to wystarczy” ? Po tych pochwałach ?
Ogromnie jestem ciekawa tego eksperymentu, zwłaszcza że świrowe filmy należą do tych „moich”. Niestety bez szans na przemieszczenie się do Poznania. Liczę więc na szum w publikatorach.
Znalazłam link do strony, na której można posłuchać Ave Maria Gounoda w wykonaniu Alessandro Moreschi ostatniego kastrata:
http://www.coleccionfb.com/Sonido%2015.htm
A tu można poczytać trochę o:
http://maestro.net.pl/document/ksiazki/Raczkiewicz_Kastraci2.pdf
Ta strona z archiwalnymi nagraniami to jest bardzo ciekawa strona
http://www.coleccionfb.com/
pare miesięcy temu słyszałam Rene Pape w roli Filipa w Berlinie, w duecie z naszym Rafałem Siwkiem w roli Inkwizytora – co to był za wieczór i co to było za śpiewanie!
Bardzo ciekawe to o kastratach, ale przy czytaniu mróz po plecach chodzi. Zwłaszcza psu, bo dla naszego gatunku te straszne praktyki nie są jeszcze zamierzchłą przeszłością… 🙁
Z tym łabędziem to trochę drastyczne, ała! 😈
Dlaczego akurat z łabędziem?
A inne lepsze?
Serdecznie witam w Nowym Roku 🙂 Jako wilbicielka muzyki wszelakiej 🙂 cieszę się że Dzień Świra doczekał się muzycznej oprawy bo musze przyznać że tom mój ulubiony film. Co do grubości to przecież nic złego chyba??
To ja się wytłumaczę z tym łabędziem. Efekt ten sam, ale co innego ciach i po krzyku, a co innego kombinerkami. Tak mi się wydaje. 😕 😛
http://selkar.pl/krzyk_w_niebiosa_rice_anne_p_184675.html
Dobry wieczór z zadeszczonego Cannes. Wzięłam nawet aparat, ale chyba go nie użyję 🙁
Relację z Dnia świra obiecuję Wam z drugiego spektaklu (wtorkowego). Ale pewnie bez peanów. Zwłaszcza, że – inaczej niż w przypadku bazyliki i jarzębiny – to zupełnie nie moja bajka. Zobaczymy.
Co do śpiewaczek o figurach modelek – opowiadałam tu kiedyś o Oldze Pasiecznik, która bynajmniej się nie odchudza i nie ogranicza jedzenia, po prostu tyle spala na scenie.
Zabieram się za wpis midemowy.
Minus 20 celsjuszów lepsze od zadeszczonego Cannes? 😯 🙂
No, na temperaturę nie narzekam. Ale po bulwarze Croisette wolę spacerować bez parasola 😉
Niech Kierownictwo zaprosi tego pana, stare, ale:
http://www.youtube.com/watch?v=p7QL46cK7B8&feature=related
Ojej! To Pani Dorota we Francji?
Czy wpadnie Pani do nas do Lionu na festiwal Puccini Plus?
Tryptyk plus trzy wspolczesne Pucciniemu kompozycje, bardziej „modern”, podzielony na trzy wieczory. Lub jesli kto woli tylko Il Trittico come scritto.
Joanna
Troche pozno sie wlaczam do tej dyskysji. Nieogladalem tego przedstawienia ze wzgledu na geografie. Jakos nigdy nie moge sympatyzowac z dramatem postaci spiewajcych basem; chyba dlatego ze w wiekszosci przypadkow sami na siebie sprowadzili nieszczescie przez swoja tyranie, wladze czy apodyktycznosc. Dla mnie zawsze kluczowa rola w Don Carlo jest jednak Elisabeth de Valois. Czy mozna wysnuc jakies porownania Anji Harteros z ostatnimi rolami Mariny Poplavskoi (MET) czy Fiorenzy Cedolins z La Scali?
Joanno – pozdrawiam, ale do Lyonu mam stąd troszeczkę, a poza tym wylatuję stąd już w poniedziałek 🙁 Dobrej zabawy z Puccinim! 🙂
chemician – Poplavską słyszałam w transmisji z Met, owszem, bardzo do rzeczy, ale wolę Harteros. To rzecz gustu po prostu. Fiorenzy nie znam.
@bazylika
Jakoś tak wychodzi, ze chcę zawsze napisać krytycznie o „Dniu Świra”, a wychodzi coś przeciwnego. Zastanowię się przed pójściem drugi raz, bo najsłabszym ogniwem jest muzyka, oparta na tych samych motywach, często powtarzających się fragmentach. Bardzo ilustracyjna w charakterze, nie niosąca ze sobą uczuć i emocji. Krótko mówiąc dla mnie to musical, a nie opera!!!
@ Szujski 28.01. 11:54
Dzięki za impresje przedpremierowe, właśnie chciałam zapytać,czy ktoś już widział „Dzień Świra” 😉
http://www.opera.poznan.pl/page.php/1/0/show/2725/
Co do Eboli (Anna Smirnova) istotnie, nie śpiewa dobrze. Ale ani trochę nie przeszkadza, że pulchna, to przecież też może być ładne; jednak przy mało urodziwym głosie jednocześnie, Smirnova nie jest dobrym wyborem obsadowym. Monachium może sobie pluć w brodę, że nie zrobiło tej produkcji z Anną Lubańską.
gniew – witam. Zgadzam się, że Eboli to rola dla Anny Lubańskiej. Świetna była w tym niegdysiejszym spektaklu Warlikowskiego (jeszcze dość grzecznym jak na tego reżysera 😉 ).