Idźcie na Strawińskiego!

Żywot rozpustnika, czyli The Rake’s Progress, jest jednym z moich ulubionych dzieł Wielkiego Igora. Ukoronowaniem okresu neoklasycznego (1948), w którym pobrzmiewa duch Mozarta, ale jednocześnie to coś niedefiniowalnego, co sprawia, że Strawiński jest Strawińskim. Premiera w Warszawskiej Operze Kameralnej, bodaj pierwsza w Polsce po wielu latach, miała miejsce dwa lata temu i wtedy nie mogłam niestety być, z tym większą przyjemnością nadrobiłam więc tę zaległość. A jest jeszcze tylko parę przedstawień! Jeśli więc ktoś tylko może, zalecam wybranie się tam. Tym bardziej, że rolę głównej heroiny, Anne Trulove, we wszystkich spektaklach wykonuje rewelacyjna Anna Mikołajczyk (jej zmienniczka zachorowała; zaniemógł też Jarosław Bręk, więc w roli taty Trulove występuje tylko Dariusz Górski). Resztę dzisiejszej obsady także bardzo polecam, zwłaszcza Aleksandra Kunacha w roli tytułowego rozpustnika oraz demonicznego, a zarazem jowialnego Tomasza Raka w roli Nicka Shadow, czyli diabła.

Realizacja Marka Weissa jest zgrabna i przekonująca; ładnie został rozegrany motyw domu Trulove’ów: zaaranżowany na proscenium z prawej strony salonik w wiejskim domu angielskim z obrazami koni i psów, wiszącymi nad klawesynem; dzięki temu klawesynistka (Monika Raczyńska) mogła zagrać rolę pani Trulove. Front sceny zasłonięty jest kurtyną z ogromną fotografią idącej w świat drogi okolonej drzewami; od początku Tom tęsknie na nią spogląda, chcąc uciec od przesłodzonego ciepełka domu, gdzie wszyscy się kochają. On chciałby rozwinąć skrzydła. Nick Shadow przychodzi więc jak wybawienie.

Pomysł, aby był on producentem telewizyjnym (od razu wchodzi z kamerzystą), nie jest nowy, choć tutaj ta scena jest bardziej efektowna. Cały czas, aż do aktu finałowego, gdy Tom zostaje z Nickiem sam i gra z nim w karty o własną duszę (ta scena, z samym klawesynem, mówi językiem, którym pół wieku później przemówi Szymański czy Mykietyn), otaczają go kamery jak w reality show (projekcję telewizyjną podgląda Anne, która wyruszyła w ślad za ukochanym). W finale już kamery nie działają – gra się skończyła. Ale najpierw jest: wizyta w półświatku (tu: nieco celebryckim), poranek w garsonierze, zafascynowanie Babą-Turkiem, którą Nick pokazuje Tomowi w laptopie, a jakże. Baba-Turek, inaczej niż w oryginale, jest przystojną i szczupłą kobietą (najpierw w peruce a la Madonna, potem już bez), tyle że z brodą – i trudno inaczej, skoro Dorota Lachowicz jest przystojna sama w sobie. Dalsze kuszenia Toma odbywają się również przy pomocy laptopa. Dopiero scena na cmentarzu, z otwartą trumną, do której ktoś w końcu musi wejść, wraca do oryginału. Wchodzi do niej ostatecznie Nick, ale przeklinając Toma, który ulega obłędowi i trafia do domu wariatów, gdzie na koniec znajduje go Anne i śpiewa mu taką kołysankę, że łzy stają w oczach.

Wielkie to dzieło.

A tutaj znalazłam recenzję z premiery sprzed dwóch lat. Wszystko się zgadza, łącznie niestety z nierównościami rytmicznymi Doroty Lachowicz… Trudna to do śpiewania muzyka.