Czy znów dekadencja w TWON?

Wróciłam z premiery wystawionej pod szyldem cyklu Terytoria, który jak dotąd raczej trzymał poziom (przynajmniej jeśli chodzi o wartość wystawianych utworów), więc zupełnie nie wiem, z jakiej racji to dzieło, czyli Senso Marco Tutino, w nim się znalazło. Rozumiem, że polityka. W zeszłym roku uroczyście obchodzono 150-lecie zjednoczenia Włoch, z której to okazji zresztą już prawie rok temu odbył się sympatyczny koncert w Filharmonii Narodowej (sfinansowali go Włosi, o ile mi wiadomo). Teraz trzeba było wystawić to dziełsko, które – jeśli dobrze zrozumiałam z wypowiedzi Dyrektora Waldemara po spektaklu – zamówiliśmy wraz z Teatro Comunale di Bologna (którego pan kompozytor jest dyrektorem) oraz Teatro Massimo di Palermo. W Palermo odbyło się prawykonanie rok temu, w styczniu; rozumiem, że jeszcze przyjdzie kolej na Bolonię.

Ten stan rzeczy przypomina niestety niesławne czasy dyrekcji Janusza Pietkiewicza czy krótki czas samodzielnych rządów Jacka Kaspszyka, kiedy to ściągało się włoskie chałtury na koszmarnym poziomie na zasadzie koprodukcji, bo tak było taniej (nie zapomnę straszliwej Toski z telewizorem czy Aidy w konwencji oleodruku, które niestety ściągnął Kaspszyk, o przeraźliwie pstrym Cyruliku z czasów Pietkiewicza nie mówiąc; za jego czasu bywały też chałtury polskie z Krakowiakami i góralami Józefowicza na czele). Wygląda na to, że Mariusz Treliński i Waldemar Dąbrowski doszli do tego etapu, co bardzo źle rokuje. Przecież tyle jest wspaniałych dzieł – także włoskich, jeśli się już koniecznie chciało – których tu nie wystawiano dawno albo wcale… „Chcieliśmy dać obraz współczesnej kultury operowej Włoch” – powiedział dyrektor Dąbrowski wcześniej na konferencji prasowej. Chyba chciał powiedzieć: prowincjonalnych Włoch, bo oba współpracujące teatry do czołówki krajowej nie należą, ale z drugiej strony wszystkie opery pana Tutino zostały gdzieś wystawione, a jedna nawet w La Scali. Ciekawe, czy pomidory były w robocie.

Bo to niestety nie jest dobry kompozytor. To raczej działacz muzyczny, dobrze ustawiony w środowisku. Opera, którą oglądamy w Warszawie, dotyczy jak najbardziej epoki Risorgimento, ale na pierwszym planie jest ckliwy romans. Rzecz jest zresztą oparta na noweli Camillo Boito (brata Arriga), a według niej nakręcił też film o tym samym tytule Luchino Visconti. Libretto opery różni się nieco od filmu i noweli, m.in. nazwiskiem negatywnego bohatera. Otóż piękna włoska hrabina, nieszczęśliwa w małżeństwie, zakochuje się w zimnym draniu z austriackiej armii, ale o ile w noweli i filmie przedstawiona jest jako skrajna egoistka żyjąca chwilą, która ostatecznie na tym się przejeżdża, to w operze po prostu jest zakochana na zabój. W każdym razie oddaje draniowi pieniądze, które dał jej na przechowanie kuzyn-patriota, zaangażowany w walkę o wolność Włoch. Dokonuje więc podwójnej zdrady i zostaje za nią ukarana, albowiem zły Hans za tę kasę urządza się w innym mieście z jej pokojówką. Koniec tragiczny, ma się rozumieć. W epizodzie pojawiają się zarówno wojska austriackie, jak patrioci z włoskimi sztandarami, którzy śpiewają tak długą i nudną pieśń, że w połowie zasnęłam, a po niej część sali zaklaskała, bo uznała, że tak wypada, jednocześnie jednak rozległo się buczenie, a kilka osób wyszło.

Popatrzeć to nawet było na co, bo dekoracje ładne i pomysłowe, ale muzyka – koszmar. Niby pastisz, niby nawiązania do czasów Verdiego, ale ogólnie brzmi źle, śpiewa się źle, nie wiem, jak się gra, bo nie rozmawiałam akurat z nikim z orkiestry, w każdym razie jest to po prostu ponure nudziarstwo. Kilkoro śpiewaków włoskich i polskich (świetni Anna Karasińska jako pokojówka i Adam Kruszewski jako hrabia) zwijają się i męczą, próbując tchnąć życie w ten gniot. Niestety niewiele to daje.

Naprawdę, kochani dyrektorzy, po co było jeść tę żabę?

Parę kawałków: tutaj, tutaj, tutaj.